Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2011-11-13 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2528 |
Energicznym krokiem, nie oglądając się na boki, zmierzała w stronę lodówek, tylko ten fragment marketu widziała, reszta jakby rozmywała się. Z daleka już zauważyła, że jest tylko Kamil. Był bardzo pracowity i punktualny, jednak i jemu potrafiła dogryźć, gdy miała zły humor, to znaczy zazwyczaj. Przemka nie widziała. Czuła jak krew w jej żyła zaczyna szybciej krążyć, wzrok rozmazuje się z wolna, jak rośnie w niej energia, złość i chęć wyładowania się na kimś.
– Dzień dobry – rzekł nie wiele młodszy od niej pracownik.
– Gdzie jest Przemek? – podniosła głos.
– Pewnie na… zapleczu.
– Byłam tam, nie rób ze mnie kretynki.
– Ale…
– Was trzeba pilnować jak dzieci w przedszkolu – prawie krzyczała, spojrzała na zegarek. – Dziesięć minut spóźnienia.
– Przepraszam – usłyszała za sobą zasapany głos Przemka.
– A ty nie wiesz, o której przychodzi się do pracy? – odwróciła się do pracownika.
– Przepraszam…
– Może napiszę ci na kartce dużymi literami i powiesisz sobie w domu żeby nie zapomnieć! No chyba, że nie umiesz czytać!
– Przeprasza…
– Przyjść na czas do pracy to nie, ale wypłata musi być na czas. O tym to pamiętacie i bez wstydu dopominacie się, patałachy, bezmózgi!
– Musiałem pójść z córką do lekarza, ma prawie czterdzieści stopni gorączki – próbował się tłumaczyć Przemek.
– A to mnie nie obchodzi. Jeżeli nie potrafisz tak zorganizować czasu, żeby przyjść do pracy na czas, a przypominam, że charytatywnie nie pracujesz, to może powinieneś się zwolnić? Albo nie narobić sobie dzieciaków, a potem głupio się tłumaczyć, musiałem to, musiałem tamto. Gówno mnie to obchodzi. Gówno obchodzą mnie wasze dzieci i wasze problemy. Rozumiesz? Gówno. Jedno wielkie gówno!
– Ile w tobie jest nienawiści – rzekł spokojnie Przemek.
– Ty w psychologa to się nie baw. Lodówka ma być lotem błyskawicy zapełniona towarem.
– Zero ludzkich uczuć.
– Nie pierdziel mi tu jakiś farmazonów tylko bierz się leniu śmierdzący do roboty. Za gadanie nikt ci tu nie płaci.
– Sama sobie to układaj. Mam już dość twoich wyzwisk.
– Słyszysz co do ciebie mówię bezmózgi ślimaku?
– A ty słyszysz co ja mówię? Czy jad zalał ci cały mózg? Sama sobie wykładaj tą margarynę.
– Dyscyplinarka.
– Mam to gdzieś – odwrócił się i zaczął odchodzić.
– Gdzie idziesz kretynie!?
– Do chorej córki.
– Dostaniesz dyscyplinarkę!
– Mam to gdzieś. Powiem to twoim językiem – zatrzymał się i spojrzał w jej stronę. – Gówno mnie to obchodzi. Długo znosiłem twoje wyzwiska, bo mi cię było żal. Mówiłem sobie, pewnie ma kłopoty w domu, pewnie jest nieszczęśliwa, ale wszystko ma swoje granice, moja wytrzymałość również.
– Wracaj!
Odwrócił się na pięcie i spokojnym krokiem odszedł. Czuła jak wściekłość zalewa ją, jak przestaje logicznie myśleć i widzieć. Z chęcią wzięłaby coś ciężkiego i rzuciła przed siebie, ale ciekawskie spojrzenia ludzi trochę ostudziły jej zamiary. Zagryzła zęby i głęboko odetchnęła.
– A ty co się gapisz? Bierz się do roboty – krzyknęła do Kamila.
– Przecież pracuję.
– Widocznie zbyt wolno. A może ty też masz ważniejsze sprawy jak praca, co?
– Nie – bąknął cicho.
– Nikogo tu nie trzymam, droga wolna. Honorowe dziadostwo – mruknęła patrząc za Przemkiem.
Spojrzała na zegarek. Za półgodziny miała być w domu. Nie zamierzała pilnować Kamila. Dobrze wiedziała, że jest odpowiedzialny i pracowity. Mogła więc spokojnie iść do domu. Na samą myśl o powrocie do domu czuła jak żołądek ściska się i zaczyna ją mdlić. Bez słowa pożegnania zostawiła pracownika i poszła na zaplecze. Przebrała się, wzięła wcześniej zrobione zakupy i wyszła z marketu. Owiało ją ciepłe, wiosenne powietrze. Coraz dłuższe dni sprawiały, że wracała zanim ściemniło się. Jednak słońce, bezchmurne niebo i piękny zachód nie specjalnie napawał ją optymizmem. Wesoły świergot ptaków nie wywoływał uśmiechu na jej twarzy. Im bliżej była domu tym wolniej szła. Weszła do obskurnej kamienicy. Na korytarzu śmierdziało pleśnią i moczem. Promienie zachodzącego słońca wyraźnie oświetlały każdy kawałek obłupanego tynku, łuszczącej się farby, zacieku na suficie, obskurne drzwi do tanich mieszkań. Westchnęła i wsadziła klucz do zamka. Przekręciła go i otworzyła drzwi. Nie zdążyła wejść do wąskiego, ciemnego przedpokoju, gdy usłyszała jej głos.
– Boże, czemu tak późno – jęczenie dochodziło z niedużego pokoju. – Czy ty już nie masz litości dla mnie?
– Przecież codziennie wracam o tej samej porze. Nie jestem później.
– No tak, teraz zacznij mi wypominać, że musisz pracować, że musisz mnie utrzymywać.
– Nie wypominam – rzekła prawie szeptem, stawiając zakupy w kuchni.
– Nawet nie masz pojęcia jak ja się czuję, cały dzień sama w domu. Samiuteńka. Nie mam do kogo słowa powiedzieć. Nikt się mną nie interesuje.
– Mamo, już przyszłam, teraz mogę się tobą zająć.
– Cały dzień, cały czas sama. Taka zapomniana, zaniedbana i głodna.
– Przed wyjściem przygotowałam ci kanapki.
– A co to jest parę kanapek. Dobrze wiesz, że mam taki chory żołądek i nie mogę cały dzień jeść kanapek. Muszę zjeść coś ciepłego.
– Zaraz odgrzeję ci zupę – rzekła cicho i poszła przebrać się do swojego małego, bardzo małego, zagraconego pokoju, nienawidziła go tak samo, jak swojego życia.
– To nie ugotowałaś świeżej zupy tylko mam jeść wczorajszą? No tak, po co schorowanej matce ugotować coś świeżego. Najlepiej dać jej byle co i tak nie ma się komu poskarżyć – żaliła się w pokoju mama.
– Dlaczego niedogrzałaś sobie zupy jeśli jesteś głodna?
– Dobrze wiesz, że mam bardzo chore nogi.
– Lekarz kazał ci chodzić – przypomniała.
– Jemu dobrze mówić, on nie wie jak mnie bolą jak chodzę. Nawet jak wezmę leki to nie mogę wstać. Sama nic nie mogę zrobić, jestem skazana na innych. Nawet nie wiesz jak ja się czuję. Jak cierpię. Fizycznie i psychicznie.
Poszła do kuchni i wyjęła garnek z lodówki. Postawiła na gaz, wyjęła dwa talerze i łyżki. Spojrzała za okno. Słońce wolno ześlizgiwało się z czerwonej dachówki na sąsiednim bloku. Zwolna zbliżał się wiosenny, ciepły wieczór. Koszmarny wieczór, który jak zwykle spędzi z matką.
– Boże, jestem taka głodna, a ty jesteś taka powolna. Umrę tu z głodu zaraz. Czemu Bóg pokarał mnie taką córką.
Westchnęła cicho. Codziennie, po parę razy na dzień słyszała te same słowa, te same skargi i żale. Za każdym razem raniły tak samo.
– Możesz pomasować mi nogi? Mam takie skurcze.
– Za chwilę mamo. Grzeję obiad.
– Trzymasz garnek? Przecież zupa sama się przygrzeje.
– Nie chcę za chwile wysłuchiwać, że zupa się przypaliła i ty jej nie zjesz.
– I znowu wyrzuty – jęczała matka. – Mogłabyś być dla mnie trochę milsza. Cały dzień siedzę sama. Trochę wyrozumiałości.
– …
– Kurze trzeba zetrzeć…
– Wczoraj to robiłam.
– A to nie ważne, że wczoraj to robiłaś. Na szafce leży kurz. Cały dzień jestem skazana na patrzenie na niego.
– Trzeba było go wytrzeć – szepnęła do siebie.
– Nie bądź bezczelna – rzekła matka. – Ja słuch jeszcze mam dobry. Ładnie odwdzięczasz się rodzonej matce za tyle lat poświęceń dla ciebie.
Zamknęła oczy i pokręciła głową. Jakich poświęceń? Nie zauważyła by matka kiedykolwiek się dla niej poświęcała. Zawsze swoją całą uwagę poświęcała starszej córce, mądrej, pięknej i kompletnej egoistce. Odwdzięczyła się matce za każdy grosz na nią wydany, za każdą chwilę poświęconą jej, wyżebrawszy wszystkie oszczędności, które matka miała wyjechała z kraju, nie kończąc szkoły. Dostawała od ukochanej córki jedną kartkę w roku z życzeniami na święta Bożego Narodzenia. Matka wyczekiwała na tę chwilę cały rok, cieszyła się tą kartką jakby trafiła szóstkę w totka. Na kartce zawsze pisało to samo „Wesołych, spokojnych Świąt Bożego Narodzenia życzy Elwira”. Nic od siebie, żadnej troski o matkę, żadnego adresu zwrotnego. Nic. Kolekcjonowała te kartki, były dla matki jak relikwie, często je oglądała.
– Czy ty chcesz mnie głodem zamorzyć? – usłyszała z pokoju cierpiętniczy głos. – Rusz się dziewczyno.
– Zupa jeszcze się nie zagrzała.
– Zawsze byłaś taka powolna. Jesteś moim wiecznym zmartwie-niem.
– Mamo, daj spokój.
– O Elwirke nigdy nie musiałam się martwić…
– Elwira wyłudziła wszystkie twoje pieniądze i wyjechała.
– Pieniądze dostała ode mnie…
– Wyłudziła je od ciebie – rzekła ostrzej. – Wszystkie jakie miałaś.
– Żałujesz jej?
– Nie.
– Więc o co ci chodzi – dochodziło z pokoju. – Musiała mieć jakiś grosz żeby wyjechać.
– Wyłudziła pieniądze, wyjechała i ma nas głęboko w dupie! – stanęła w progu pokoju i spojrzała na matkę.
– Jak możesz… tak mówić – rzekła oburzona matka.
– Przychyliłaś jej nieba, a jej kompletnie nie obchodzi co się z tobą dzieje. Tak ci się odwdzięczyła twoja kochana Elwira.
– Dobrze wie, że ty się mną opiekujesz.
– Czyżby? Nie masz nawet jej adresu, a upłynęło parę lat odkąd wyjechała.
– Skąd ty możesz o tym wiedzieć!
– Sprawdźmy.
Poszła do swojego pokoju. Wzięła torebkę. W przedpokoju ubrała buty i narzuciła wiosenną kurtkę.
– Co ty robisz? – spytała zaniepokojona matka stojąc w drzwiach pokoju.
– Czas by Elwira się tobą zajęła jeśli jest taka wspaniała. Właśnie uwalniam cię od swojego ciężaru…
Otworzyła szybko drzwi. Osłupiała matka nie była w stanie nawet wykrztusić słowa. Patrzyła jak jej jedyna opiekunka wychodzi. Zza niedomkniętych drzwi słyszała stąpanie butów po schodach. Po chwili i to ustało. Wokół niej zaległa cisza. Nowy, niespodziewany wróg. Czuła jak serce jej wali… kto jej pomoże jak ono odmówi jej posłuszeństwa? Z kim porozmawia wieczorem?
– Wróci… przecież nie ma dokąd pójść – przekonywała samą siebie zmierzając do kuchni wyłączyć gaz. – Musi wrócić…
Wyszła z domu wieczorem i dotychczas nie powróciła. Zaginiona ma 171cm wzrostu, szczupłą budowę ciała, ciemne oczy, włosy jasno-brązowe, krótkie. Znaków szczególnych brak. Wygląda na około 27 lat. W dniu zaginięcia ubrana była w jasne dżinsy, sportowe obuwie w kolorze białym, wiosenną kurtkę w kolorze jasno zielonym…
ratings: perfect / excellent
ratings: very good / very good
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
nikogo niczego nie uczy.
Codziennie wylewane na cudze głowy pomyje któregoś dnia zostaną jak Niagara wylane też na twoją głowę, ale,
niestety, jak zawsze grubo za późno.
"Młyny Boże mielą p o w o l i"
"Jaka matka - taka natka"