Go to commentsPrzegląd okresowy
Text 11 of 31 from volume: Pan da pięć biletów do nieba
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2018-06-21
Linguistic correctness
Text quality
Views1628

Chociaż mam klaustrofobię osobowościową, zamykam się dalej w pokoju bez klamki. Czyli we własnej głowie. Przestrzeń wewnątrz kurczy się coraz bardziej, a ja z lubością gubię klucze. No to jak ma być dobrze?

Mimo to ciągle ktoś puka w te okaleczone drzwi bez klamki. Wołają mnie.

– Kurwa, wyłaź z tej łazienki! – Głos Adama przyprawia o dreszcz niechęci. Zacinam się parszywie przy goleniu i szukam gorączkowo papieru toaletowego do zatamowania krwawienia. Oczywiście go nie ma, więc w lustrze widzę powolne uosobienie ofiary mordu rytualnego, czyli cielę z poderżniętym gardłem.

– Zaraz – rzucam niewyraźnie przez wykrzywione usta.

Jest dziewiąta wieczór i muszę się spieszyć. Reszta chłopaków czeka w kolejce, a czasu mamy mało. Cholernie mało.

– Szybciej, kurwa, zaraz przyjedzie policja.

No tak. Wpadłem pod prysznic, po drodze zrzucając robocze ciuchy. Na kiblu leży mój plecak, torba podróżna, laptop i portfel. Możemy za chwilę wylecieć z kwatery i trzeba być gotowym na przyśpieszoną ewakuację.

Od kilku dni podłapaliśmy robotę przy naprawie dachu i drobnych pracach remontowych. Taka fucha z ogłoszenia.

Gdzie? W burdelu!

Boże, co ja tu robię? Zaplątałem się w sytuację, z której praktycznie nie ma wyjścia. Teoretycznie mogę w każdej chwili wsiąść w samochód i jechać stąd w pizdu, ale nie mam dokąd, nie mam za co, nie mam po co i nie znam języka. Z domu wyleciałem miesiąc temu, pieniędzy prawie żadnych (trochę mi dała Magda, ale w końcu nie ma mnie w dowodzie jako beneficjenta zasiłku na niepełnosprawne dziecko), ostatni adres to szpital z detoksem i noclegownia dla bezdomnych, a w ogóle jest super jak dla pięćdziesięcioletniego faceta z trzema fakultetami i chorobą alkoholową w tle.

Adam przyjechał do tego ośrodka dla bezdomnych i wyciągnął mnie do pracy w Niemczech.

Poznałem go w szpitalu, kiedy przyszedł na spotkanie klubu AA. Nie pił od roku i sprawiał wrażenie konkretnego gościa. Mówił coś o organizowaniu ekipy do Niemiec, ja wyraziłem zainteresowanie, no i teraz mnie odnalazł.

Uchwyciłem się szansy jak tonący brzytwy, nie wiedząc, jaki jest naprawdę mój szanowny kolega ze szpitala. A okazało się, że jest zdrowo walnięty, a ja skazany teraz na niego. To on zna język i zorganizował pracę, która jest...

Łomot do drzwi przerwał mi rozmyślania. Ubrałem stary dres i wyszedłem. Na korytarzu ciasno. Chodzą nawalone stworki gaworzące w różnych językach. Z pokojów słychać jakieś narodowe przyśpiewki i dzwoni szkło. Wieża Babel w niemieckiej krainie Szinear. Unosi się słodkawy zapach maryśki. Fajnie. Idealne miejsce dla świeżo odtrutego gościa jak ja.

Naprzeciwko łazienki zasuwane drzwi naszego pokoju, zamknięte na rowerową linkę. Adam właśnie przecina ją kombinerkami. Zamykam oczy i wzdycham. Znowu się zacznie.

– Co odpierdalasz tak długo w kiblu? Inni też chcą się wykąpać, a zaraz możemy wylecieć.

Czerwony z wysiłku Adam syczy przez zaciśnięte zęby. Mam ochotę trzasnąć w ten rudy łeb i zrzucić ze schodów. Idiota wpakował nas w piękne tarapaty.

Wchodzę do otwartego pokoju i siadam na stelażu łóżka. Spałem na nim ostatnie trzy noce, bo zdesperowany Niemiec, właściciel kwatery, zabrał materac, poduszkę i pościel. Zmienił zamki, ale mój przezorny kolega ukradł klucze od bocznych drzwi. Zszokowany Hans ciągle nie wie, jak wieczorami pojawiamy się w hotelu. Po raz kolejny słyszałem, siedząc w łazience, jego ryki: „Raus, polnisze szwaine” i „policai”.

Zaraz będzie „policai”.

Są. Co wieczór przyjeżdża inny patrol i próbuje wynegocjować grzecznie naszą wyprowadzkę. Pokój jest niezapłacony od tygodnia, ale nie z Adasiem takie numery. Wyciąga jakieś kwity z umowy z naszym byłym pracodawcą, tłumaczy, że mamy papiery, Turek bezwstydnie nie płaci nam i Hansowi, i w ogóle jest obrażony na niemiecką praworządność i ordnung. A poza tym ukradziono nam laptopy i paszporty. Zgłasza więc przestępstwo i prosi uprzejmie niemiecki system o pomoc dla skrzywdzonych Polaków.

Zatyka mnie ze zdumienia. Potęga jego bezczelności i manipulacji powala na kolana, a Niemcom robi całkowitą wodę z mózgu. Turki rzeczywiście nie zapłacili za dwa tygodnie ciężkiej harówki przy wyburzeniach i za hotel, ale nie dodaje, że został przyłapany na kradzieży miedzianych rur, i wyrzucono przez niego nas wszystkich. Bez wypłaty, więc ratują mój żołądek i wolę przeżycia tylko te pieniądze od Magdy, ale one też się kończą.

Ciekawe, co dalej.

– No potwierdź, że ukradł ci laptop i paszport – Nasz szef patrzy na mnie czule. Reszta brygady siedzi jak barany i kiwa bezmyślnie głowami, potwierdzając jego słowa. Coś tłumaczą Niemcowi płaczliwymi głosami. Ni chuja, nie dam się wrobić w podobny numer. Jeszcze nie jestem zainteresowany warunkami w niemieckich zakładach penitencjarnych.

Policjant przygląda mi się z oczekiwaniem.

– Niestety, nie mam laptopa, więc nie mogę nic zgłosić. I nie wiem, gdzie są komputery i paszporty moich kolegów. Ja swój mam. Tłumacz. – zwracam się do Adama. (Uff, zdążyłem swoje rzeczy wynieść do samochodu).

Adaś patrzy na mnie z wściekłością, a mundurowy tym razem z zainteresowaniem.

Niemcy wychodzą, każąc nam nie ruszać się z pokoju.

Siedzę i bezmyślnie patrzę w światło lampki. Słyszę gorączkowe rozmowy moich współtowarzyszy, ale nic nie rozumiem z tego, co mówią. Wyłączam się. Mam straszną ochotę wyjść stąd i iść przed siebie. Gdziekolwiek, byle dalej.

Na razie uciekam tylko na taras i zapalam papierosa. Zaciągam się łapczywie, opieram o barierkę i patrzę w okna sąsiedniego domu. Przy kuchennym stole siedzi rodzina. Ojciec z synem układają puzzle, a matka coś tłumaczy kilkuletniej dziewczynce w piżamce z różowymi słonikami. Mała szlocha, a kobieta głaszcze ją po włosach. Może nie będzie dziś bajki na dobranoc, bo już za późno? Ja zaraz usłyszę swoją bajkę od empatycznej policai.

– Pan się spakuje i opuści lokal – mówi do mnie. – Reszta pojedzie z nami. – Policjant odezwał się czystą polszczyzną, wskazując na pozostałych.

Wszyscy spojrzeli na niego zszokowani. O skurwysyn zakamuflowany. To ta niemiecka opcja, o której słyszałem w telewizji.

– Ale... ale o co chodzi? – Adaśko poczerwieniał, aż po czubek rudej czupryny. – Czemu mamy jechać...?

– Składanie fałszywych oskarżeń jest karalne. – sucho odpowiedział przedstawiciel władzy. – Wyjaśnienia złożą panowie na komisariacie. Pan jest wolny. – Kiwnął brodą w moim kierunku. – Macie piętnaście minut na spakowanie. Wzywam dodatkowy radiowóz i czekamy na dole.

Hans podskakiwał uradowany. Nareszcie pozbył się upierdliwych lokatorów. Nawet już nie mówił o zapłacie. Nasz boss tak mu zamieszał ostatnio w głowie, wystawiał jakieś rachunki, operował przepisami o zapłacie indywidualnej, podczas gdy biedak wystawił fakturę zbiorową itd. Chłop zgłupiał, bo wyszło, że ma nam dopłacić. Talent mojego kolegi jest wart wszystkich nagród tego świata.

Ale teraz idiotycznie wpadł. Kto mógł przypuścić, że przyślą policjanta polskiego pochodzenia, skoro ostatnie akcje odbywały się po niemiecku?

Wściekły Adam rzucił talerzem o ścianę. Podszedł do lodówki i zaczął wyciągać nasze jedzenie. Miał coś dziwnego w oczach. Jakieś szaleństwo. Wziął butelkę z olejem i wybiegł na korytarz.

– Gdzie idziesz? – krzyknąłem za nim.

– Chuj cię to obchodzi. Ty jesteś spoko. Zobaczymy, jak sobie poradzisz.

– Skurwielu, tobie dziękować...

– Pierdol się.

Po chwili usłyszałem łomot na klatce schodowej i ryki Hansa. Wybiegłem. Biedak leżał na półpiętrze, trzymając się za nogę. Na stopniach zobaczyłem tłuste plamy. Chyba olej...

Matko Boska.

W czasach szkolnych kolega wyglansował pieczołowicie pastą do podłogi stopień do gabinetu dyrektora. Dziad zawiesił go w prawach ucznia za to, że dorobił klucz do magazynku z naszym sprzętem muzycznym. Oficjalnie powiedział, że powodem konfiskaty klucza jest fakt, iż rżnęliśmy niemile widziany dekadencki rock i wyglądaliśmy jak zblazowane, narkotyczne dzieci kwiaty.

Dyro złamał girę, a drobiazgowe śledztwo wskazało winnego. Janusz (a głos miał chłopak jak Freddie Mercury) wyleciał ze szkoły.

Déjà vu? Klucze, tłuste schody... Brrr.

Ruch koło mnie znowu przywraca do rzeczywistości. Adaśko kręci się koło lampki, przy której siedzę. Takiej z szerokim, otwartym kloszem. W oczach ma cały czas ten błysk szaleństwa i małpiej złośliwości.

Wyjmuje metodycznie jajka z opakowania i wbija je do środka.

Jęknąłem tylko.

– No co? Niech się skurwysynowi zaśmierdzą. Albo zwarcie zrobią.

Jęknąłem powtórnie. Porządny, niemiecki wyrób nie chciał zrobić zwarcia. Zaśmierdziało, zaczęło skwierczeć i zobaczyłem, że robi się klasyczna jajecznica.

Poczułem głód. Rozglądam się za solą.


Chłopcy pojechali, a ja siedzę w samochodzie. Dokąd w końcu mam jechać? Zamknąłem oczy.


`Tkwię na jakiś osiedlu w Niemczech. Teren zamknięty blokami, dzieci bawią się na placyku z urządzeniami pamiętającymi czasy Adenauera. Obok mnie porozkładane części mojego samochodu i jakiś chłopak. Bełkocze bez sensu, nie odpowiada na pytania i widać, że jest uchynięty umysłowo. Z przerażeniem stwierdzam, że nie mam laptopa i telefonu. Koniec kontaktu ze światem, koniec pojechania gdziekolwiek. Czyli koniec.

W przerażeniu grzebię w jakimś składziku (skąd się wziął jakiś składzik?!) wśród starych telefonów. W zasadzie nie wiem po co, bo przecież nie znam numerów. Wszystko było w tym ukradzionym.

Trzęsę się cały w poczuciu bezsilności i rozpaczy. Doświadczam niemal fizycznie tych stanów. Chce mi się płakać. Kogo i jak prosić o ratunek?`


Dzwonek prawdziwego telefonu budzi mnie z drzemki. Rozglądam się trochę nieprzytomny i cieszę się, że tu jestem. Kompletna paranoja, jeśli cieszę się, że jestem w tak beznadziejnej sytuacji w realu. Znaczy, może być gorzej. Nie pociesza mnie to.

Adaśko mówi, żebym za półtorej godziny przyjechał na Robert Bosch Strasse. Puszczą ich po przesłuchaniu. Mają opuścić Niemcy w ciągu trzydziestu sześciu godzin.

Na moje pytanie: co dalej? – słyszę śmiech.

– Jak to co? Jedziemy pod most na Renie. Prześpimy się w samochodzie i pomyślimy. Może brykniemy do Holandii?

Znowu zamykam oczy. Może jednak lepiej śnić?


Jest dwudziesta trzecia czterdzieści. Idę na rynek w Bochum. Piękny jak wszystkie niemieckie rynki. Wybrukowany granitową kostką, z małą architekturą i kolorowymi fontannami. Wokół jeszcze gwar. Przez otwarte drzwi tureckich kebabów dobiega harmider. Mimo że grudzień, jest bardzo ciepło.

Na ławce siedzi jakiś gość ubrany w andyjskie poncho i gra na fletni Pana. Uwielbiam dźwięk tego instrumentu. Ciepły, pierwotny i niezmiennie budzi we mnie jakieś pokłady sentymentalizmu i ckliwości. Parszywe dziś uczucia.

A mimo to, Zamfira mógłbym słuchać godzinami. Ale nie teraz!

Po coś, Metysie jebany, tu przylazł?

Zastanawiam się nad znaczeniem tego snu. Emanacją czego są takie wizje senne? Samochód – mojego życia? Rozłożonego na części i bez możliwości jazdy? Głupi chłopak to ja sam? Brak telefonu i laptopa to ukryta potrzeba drugiej osoby, która czeka i podniesie mnie znowu? Gubię się i upadam bez niej?

Ee, do dupy te rozważania.

Docieram na Tankstelle Esso. Trzeba kupić fajki. Pięć euro, ale jak mam wybór pomiędzy natychmiastową potrzebą zapalenia a jutrzejszym głodem? Tu wskazanie wydaje mi się oczywiste.

Jest dwudziesta czwarta. Już drugi grudnia.

Powinienem gdzieś pojechać daleko.

Do domu? Mam zakaz powrotu (wejścia choćby), nawet w celu podjęcia prób odbudowy pozytywnych relacji rodzinnych. Jakoś mi już nie ufają (he, he).

Do Magdy? Żeby dalej z miłością i premedytacją psuć jej cudowny związek rodzinny? Będzie piękna katastrofa, jakby rzekł nieoceniony, Grek Zorba.

Na Syberię? Mam w zbiorniku paliwa na sto kilometrów i pięćdziesiąt euro w portfelu. W bagażniku cienką kurtkę, kilka brudnych skarpetek i wymięte podkoszulki.

W Himalaje? Żeby dmuchać z zimna. Co? Na przykład w ręce, jaki lub obrzydliwe, skośnookie i przysadziste Tybetanki?

Wzrok krąży uparcie po półce z alkoholem. Johny Walker, Jelcyn, gin, pigwówka.

Jest pierwsza w nocy. Drugi grudnia dwa tysiące piętnastego roku.

Wysyłam pustego SMS-a do Magdy. Ona będzie wiedziała, co to znaczy.


Następną, równie szczegółową datę, poznałem za trzy tygodnie.


  Contents of volume
Comments (5)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Z 3. Tysiąclecia unijna opowieść prawdziwa o iście waterlooskich perypetiach w walce z flaszeczki poprzeczką. Trawestując Aleksieja Pieszkowa "Gorkiego", rzec można, że dzisiejszy człowiek grzmi naprawdę dumnie. I tylko tyle - grzmi.

"Gdzie ci mężczyźni - hmmm - orły, sokoły, herosy?? Gdzie te chłopy?!"

Ps. Tyle chociaż dzisiaj dobrego, że te dzikie ryki Hansa raus! raus! polnisze szwaine! werfluchte hunde! nikogo już u nas nie ruszają
avatar
Opowiadanie jak w ocenach.

Ale mam dwie uwagi:
pierwsza -dlaczego nie publikujesz chronologicznie, a druga - to trzeba wydać, ma być książka i wtedy kupię, przeczytam jeszcze raz!

:))))
avatar
Ja się za własne pieniądze nie wydam.
A poza tym nikogo to nie interesuje.
To się będą kawałki bujać po prostu.
Fenks.
avatar
Puszczyku,
przecież nie musisz tylko za własne pieniądze. Wydawnictwa mają ciekawe oferty dla pisarzy, można np. "pół na pół". Więcej na ten temat mógłby powiedzieć Hardy.
Poza tym, dlaczego myślisz, że nikogo to nie interesuje? Warto wydać choćby najpierw dla siebie, dla rodziny, przyjaciół i znajomych.
avatar
Nie warto.
© 2010-2016 by Creative Media