Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2018-06-22 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1140 |
Basia śpi jak zabita. Powinienem jak ona spać z otwartą japą i smacznie się ślinić. Zamiast tego wiercę się jak dwulatek. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Jestem przecież potwornie zmęczony. Mam tak od kilku nocy, pomimo prochów nasennych. Czas je odstawić, bo tylko mnie zamulają.
Wstaję, biorę telefon i idę do łazienki.
Siedzę na dzbanku dłużej niż powinienem, bo zaglądam na Facebooka, Instagram i Twittera, a to trwa.
Kiedy jestem przy Twitterze, mdli mnie i odbija się porządnie, prawie puszczam pawia.
– Uu, niedobrze.
Przeszukuję łepetynę, czy nie zżarłem czegoś niezdrowego. Ale nie przypominam sobie, jadłem to, co zawsze. I przecież czuję się tak od kilku dni. Przede wszystkim w pracy.
A może to właśnie przez robotę? Nie cierpię jej.
– Blurb! – Znowu mi się odbija.
Odkładam telefon na pralkę i oddycham głęboko. Przechodzi. Coś się ze mną dzieje niedobrego.
Nie powiem Baśce, bo będzie się darła, że mam iść do lekarza. I nie odpuści. Ta mała pchła jest tak uparta, że prędzej zdechnę od jej trucia niż od tego, co mi tam jest. Lepiej nic nie mówić.
– Nic mi nie jest – gadam do siebie. – To stres. – Wychodzę z łazienki.
Idę do kuchni, gaszę pragnienie wygazowaną oranżadą i wracam do łóżka męczyć się dalej.
***
– Znowu kiepsko spałeś? – pyta Basia.
– Mhm – mruczę.
Nienawidzę gadać z rana, szczególnie taki niewyspany. I ze świadomością, że muszę iść do tej gównianej pracy.
Koła zębate korporacyjnej wyżymaczki będą dziś zgrzytać przeze mnie, to pewne. Dostanę szału jeśli dołożą mi roboty. Jak przyjdzie ten kierowniczyna esesman, to rozwalę mu na łbie klawiaturę.
I może w pierdlu się wyśpię.
– Mój biedaku. Poprawić ci jakoś humor? – Mała unosi jedną brew.
Kocham tę drobniutką, skoczną świntuszkę.
– Nie teraz, łobuzico. Kurde, nie czuję się dobrze.
– To od tej chemii, którą się futrujesz. Wiesz o tym?
– Od zawsze tak jem.
– Nasyciłeś organizm syfami i w końcu wysiada. Czas zacząć jeść zdrowo.
– Ok, zacznę – mówię na odwal.
Basia podchodzi, już widzę, co się święci. Moja śliczna, mała kobietka, jędrna i sprężysta. Cycuszki wypięte, kuperek odstaje.
– To jak, sprawić ci przyjemność? – pyta.
– Muszę się śpieszyć. Zobacz, która godzina.
– Phi.
Udaje obrazę i zarzuca kuperkiem wychodząc z kuchni, co ma znaczyć, żebym żałował.
I jakaś część mnie na pewno żałuje.
W autobusie zaczyna boleć mnie głowa, w pociągu już napierdziela zdrowo. Może to od czytania na telefonie? Może muszę iść do okulisty? Nie wiem. Nie mogę usiedzieć na miejscu, wiercę się, w końcu wstaję.
Codziennie te same twarze. Męczy mnie, że nikt z sobą nie rozmawia, udaje, że nie widzi drugiego, a przecież już się znamy. Kim my w ogóle dla siebie jesteśmy? Dokąd zmierzamy?
– Co to za masowy, nieludzki idiotyzm? – mówię na głos.
Ludzie tylko zerkają na mnie i z powrotem w obojętność. Jak poczuję się lepiej, zacznę z nimi gadać. Chociaż spróbuję. Pewnie pomyślą, że jestem jakiś stuknięty. A potem na Facebooku poudostępniają posty o ludziach, którzy robią dobre uczynki. W ten sposób pokażą swoją wrażliwość, ludzką stronę.
Żenada.
Najgorzej będzie w pracy. Tam prawie każdy zamienia się w lizusa, byle przekonać do siebie przełożonych, za wszelką cenę. Bez własnego zdania, życzliwości, empatii, trzymając się rygorystycznie litery korporacyjnego prawa. Przed oczami tylko procedury i formułki. Jak roboty.
Nigdy nie przestanę się wobec tego buntować.
W windzie biurowca robi mi się niedobrze, jakby ktoś wstrzyknął mi coś w żyłę. Jestem chyba zielony na twarzy, bo ludzie patrzą na mnie dziwnie.
Kiedy siadam za biurkiem w open spasie i odpalam kompa, wymiotuję na klawiaturę barwną fontanną, nawet ekran obrywa. Paw jest tak niespodziewany, że nie zdążam się odwrócić i obrzygać kierownika. Podszedł właśnie przypieprzyć się o parę minut spóźnienia.
Zostaję natychmiast zwolniony do domu. Jedyne dobre.
***
Mogę ukryć nocne nudności, ale nie będę kłamał, dlaczego wyszedłem z pracy zaraz po przyjściu i mam kilka dni wolnego. Takie układanie ściemy nie jest zdrowe dla związku, szczególnie tak kozackiego.
– Jutro rejestruję cię do lekarza – mówi Basia.
Nie słyszę, co mówi. Siedzę przy stole w kuchni, podpieram brodę, popijam energetyka i gapię się na las za oknem.
– Sławek!
– What?
– Jutro do lekarza!
Krzywię się.
– No! Spróbuj się wykręcać, to wpierdziel – dodaje.
Sięga mi ledwie pod pachę, ale to zawodnik, z którym lepiej nie zadzierać. Jesteśmy z sobą dwa lata i jest świetnie, zero bzdurnych kłótni czy przepychanek. Jasna sytuacja. Nie wkradają się między nas nieokiełznane damskie emocje i pretensje, ani nadmierna męska zlewka i niedocenianie.
– Dobra, kurde, pójdę.
– Nikt cię w ogóle nie pyta o zdanie.
Jest tak śmieszna, kiedy się zachowuje w ten sposób, że rozwala mnie dokumentnie. Wstaję od stołu, podnoszę ją i niosę do sypialni na jednym ręku jak dzieciaka.
– Gdzie mnie niesiesz?
– Pokażę ci, świrusko, że nic mi nie jest.
Cieszy się. Ja też. Zapominam o kiepskim samopoczuciu.
Ale rano łobuzica i tak rejestruje mnie do lekarza.
***
Wdech, wydech, osłuch, pytania, macanie brzucha, lekarskie gryzmolenie w karcie, skierowanie na badania krwi, sików i już.
Robię to wszystko w ciągu trzech dni i oczywiście wychodzi, że jestem zdrów. Dostaję skierowania na inne badania, między innymi czachy. Wyjdzie na jaw, że jestem pieprznięty.
Wcześniej sam dochodzę, co mi jest. Zawsze czuję się gorzej przy kompie, telewizorze i z telefonem w ręku, a nawet kiedy gotuję na indukcji.
Mam uczulenie na technikę!
Basia mnie wyśmiewa. Upiera się przy chemii, sztucznym żarciu i napojach energetycznych, że nie jem nic zdrowego, wszystko przetworzone, napompowane i zmodyfikowane. Pewnie po części ma rację.
– Skąd ci się wzięło, że od techniki? – pyta.
– Sama zobacz.
Idziemy do łazienki, kucam przy sedesie, biorę telefon do ręki, włażę na Instagrama i przeglądam fotki. Po chwili kręci mi się w głowie i wymiotuję.
– O kurczę, Sławuś!
Odkładam telefon i oddycham głęboko.
– Widzisz, kurde?
– Nie, to musi być od czegoś innego.
– Mdli mnie tylko, kiedy siedzę przed kompem albo patrzę w telefon.
Podnoszę się, płuczę gardło i myję zęby.
– Może to jakieś uczulenie na promieniowanie z elektroniki, czy coś – mówi Basia.
– Mhm, chycha chak. – Wypluwam pastę i płuczę usta.
– Po tylu godzinach grania w Force of Globality wcale się nie dziwię, że mózg ci się zlasował. Ile można grać! – Dostaję klapa w dupę.
Prostuję się natychmiast, bo zapiekło. Te małe łapki są naprawdę cięte.
– Nie, bo tobie się nie lasuje od tych seriali, wieśniaro.
– Chcesz kopa w jaja?
– Zawinąć cię w ręcznik i zrobić naleśnik, klucho?
– No, spróbuj tylko.
I wystarczy. Żarłoczne pożądanie dopada nas natychmiast.
Jest między nami jakieś dziwne, niesamowicie dzikie uczucie. Potrafimy rozmawiać na trudne tematy, czytamy razem, gramy w gry planszowe albo gotujemy, ale wystarczy mały impuls nie wiadomo skąd i każde zajęcie kończy się w łóżku.
W końcu zeżrę tę małą małpę albo ona mi coś odgryzie.
– Co ci jest? – pyta Basia.
– Znowu mnie mdli.
– To odłóż telefon.
Kręcę głową i odkładam. Wkurza mnie, że nie mogę nawet sprawdzić, co w trawie piszczy.
Zaczynam się bać.
– Jutro idziesz na badania.
Przewracam oczami.
– Co?! Bez dyskusji, chłoptasiu.
Nie dyskutuję, nie ma sensu.
– Masz ochotę na spacer? – pytam.
– Nie mam siły.
Zagrzebuje się w betach, tylko nos wystaje.
– Nie marudź, tylko się ubieraj. Idziemy do lasu, musimy się dotlenić – mówię.
– Ty fufif, ja fofaje w fufku.
– Co?
Wychyla buzię spod kołdry.
– Ty musisz, ja zostaję w łóżku.
– Wstawaj. Poniosę cię na barana.
Taka mała babeczka jest bardzo praktyczna.
– Jeszcze zakręci ci się w głowie i mnie zrzucisz, nie chcę.
– I potoczysz się jak ten jeżyk w zarośla.
– Uważaj, żebyś ty się zaraz nie potoczył, dziki wieprzu.
– No już, wyłaź, bo cię wyciągnę.
Podchodzę, a ona znika w czeluściach pościeli. Wsuwam rękę pod kołdrę i szukam, ale wymyka się, kiedy tylko jej dotknę. W końcu łapię małą stópkę, wyciągam bez wysiłku i całuję.
Nie może jej wyrwać, tylko rzuca się i kotłuje.
– Hahahaha, przestań, dziku, proszę! Zabierz ryja!
– Ryja?
Dodatkowo podgryzam i liżę, żeby łaskotało bardziej. Kiedy widzę, że ma dość, puszczam. Stopa natychmiast znika pod kołdrą.
– Fuj, jaka mokra, obrzydlistwo!
– Ubieraj się, idziemy.
– Idź sam, dziku.
– Powinnaś wykorzystać wolne i zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Jutro pójdziemy razem. Dzisiaj cały dzień chcę spędzić w łóżku.
– Jak chcesz. Zjem i idę.
Czekam przy stole w kuchni, aż zupka chińska się zaparzy. Patrzę za okno. Dopiero niedawno się dowiedziałem, że to największy las w północnej Polsce.
Ciekawe, czy można w nim zabłądzić?
Chyba nie ma już takiego lasu czy puszczy w naszym kraju, gdzie można by się zgubić, najwyżej po pijaku.
Zupę popijam szklanką coli. Odbija mi się niezdrowo. Jest źle. Chyba Mała ma rację. Za dużo sztucznego żarcia.
Czekam, aż mi przejdzie, ale żołądek wścieka się i wygania mnie do łazienki.
Chcę jak najszybciej wyjść. Sam nie wiem, skąd ten pośpiech. Może przez pracę, w której normalnie o tej godzinie zasuwam jak chomik w kołowrotku. Może organizm to kuma?
Idę do kuchni napić się wody.
– Wyluzuj chłopie, relaks – gadam do siebie.
– Co mówiłeś, prosiaku?! – słychać z sypialni.
– Ubieraj się i chodź ze mną!
Cisza. Wiedziałem. Pewnie jak wyjdę włączy jakiś odmóżdżający serial.
Patrzę za okno. Wciąż myślę o drzewach, liściach, o leśnym zapachu i zwierzętach. Dziwne, bo mieszczuch ze mnie pełną gębą.
Nie przepadam za przyrodą, nie ciągnie mnie. W dupie mam, że wycinają lasy i puszcze. Obcowanie z naturą ograniczam do plaży i kąpieli w morzu.
A teraz cieszę się, że pójdę do lasu. Naprawdę dziwne. Mieszkamy tu od roku i na palcach jednej dłoni można policzyć, ile razy tam byliśmy.
Wkładam szklankę do zmywarki.
Przed wyjściem mam ochotę znów wyłowić stopę Basi, ale powstrzymuję się. Jeszcze się podjaram i nie wyjdę.
– Wychodzę, pipko! Nie biorę telefonu!
– A idź, dziku, przynieś trufli!
Wchodzę do lasu. Wczoraj padało i dziś ładnie pachnie. Biorę duży haust powietrza.
– Aaaaa… – Wypuszczam głośno. – Ups. – Zawstydzam się.
Jeszcze ktoś mnie weźmie za świra. Ludzie na pewno tłumnie spacerują tu z psami. Widzę jakąś panią w oddali między drzewami, dotyka jednego.
Idę głębiej. Słońce przebija przez korony. Gra świateł i cieni przyjemnie uspokaja. Ptaki drą dzioby. Cichną odgłosy osiedla.
Miałem gdzieś drzewa, szczególnie to, jak się nazywają. Nie, żebym ich nie lubił, są mi po prostu obojętne. Ale teraz mam ochotę ich dotknąć.
Podchodzę do sporego, z gładką, szarą korą. Zbliżam kinol i zaciągam się porządnie.
– Aaaale pachnie! – Znowu się zapominam.
Uciekam stąd żwawo, jakbym pierdnął głośno w galerii handlowej. Nawet widzę kilka osób między drzewami.
Im dalej w las, tym czuję się lepiej. To był dobry pomysł nawdychać się świeżego powietrza. Dotykam kolejnych drzew, obejmuję, przytulam i wącham. Mam nawet ochotę posmakować, ale przecież to wariactwo lizać korę.
Nigdy taki nie byłem.
– Debil.
Czuję dziwną tęsknotę. Jak za babcią, jakąś rodziną z przeszłości, której nie poznałem, bo umarli długo przed moim urodzeniem, ale jest między nami jakaś silna więź.
Zielonego pojęcia nie mam, skąd to się wzięło.
Zbaczam ze ścieżki pomiędzy drzewa i po kilkudziesięciu metrach wychodzę na malutką polanę zalaną światłem. Trawa wygląda jak miękkie soczyste posłanie.
– No proszę, ale tu fajnie.
Kiepskie samopoczucie dawno minęło, za to ogarnia mnie znużenie. Dają o sobie znać nieprzespane noce.
– A co tam, mam wolne.
Kładę się na chłodnej trawie. Nade mną błękit nieba okolony zielenią, płyną chmury leniwe.
– Wielkie pierogi.
Żałuję, że nie ma ze mną Basi. Polanka jest dobrze ukryta, można tu siedzieć na golasa, nawet pofiglować. Następnym razem łobuzica się nie wykręci, weźmiemy koc, żarcie, jakieś wino i spędzimy tu trochę czasu.
Zamykam oczy. Słucham ptaków, szmeru liści, jest tak przyjemnie i kojąco, że odjeżdżam.
Nie wiem, jak długo śpię. Budzi mnie ciepły podmuch i dziwny odgłos. Otwieram oczy i prawie robię w gacie.
Widzę łeb rudej krowy albo byka, zasłania mi cały świat, sapie na mnie. Ani drgnę.
Ma ogromne rogi, jakieś nietypowe. Zastanawiam się, skąd tu bydło? Jest w lesie jakieś gospodarstwo?
Staram się odsunąć i nie rozjuszyć bydlaka.
– O ja pierdziu. – Widzę coś gorszego.
Obok byka siedzi niedźwiedź. Prawdziwy, wielki grizzly, czy coś. Jak z filmu z Leonardem DiCaprio. Łeb ma ogromny. Patrzy na mnie małymi ślepiami, jak naćpany psychopata. Dziury w nosie ma jak tunele.
Czuję mrowienie poniżej pasa, ale chyba niczego nie popuszczam.
Dobra, tylko spokojnie – myślę.
Wycofuję się na siedząco i trafiam głową na coś włochatego. Przełykam ślinę. Najchętniej zamknął bym oczy i udał, że mnie tu nie ma. Odwracam się powoli.
Wielki szary pies siedzi sobie i pochyla nade mną. Może wilk? Za nim widzę kilka podobnych osobników.
Rozglądam się. Pełno dookoła zwierzaków. Jakieś wielkie ptaki, drapieżne chyba. Jest lis, ryś, jakieś wydry i mały miś podobny do skunksa. Za nimi sarny i jelenie z wielkimi rogami. Chyba jelenie, nie znam się. Kurde, i łoś taki jak w serialu „Przystanek Alaska”. Ten ma gigantyczne poroże, czy jak to się nazywa. Wyglądają jak wielgaśne, szerokie dłonie.
Żałuję, że jestem takim ignorantem w kwestii zwierząt i przyrody. Ale jedno rozumiem już dobrze, dlatego jestem spokojny.
– Nie ma was. Śpię jeszcze – mówię głośno.
Nie reagują, więc na pewno śpię, nie mam wątpliwości. Takie zwierzaki? W takim lesie? No i nie atakują mnie ani siebie nawzajem. To abstrakcja.
Zaraz pewnie któryś zacznie gadać.
– Jakaś Narnia, czy coś? – mówię i wstaję.
Las też wygląda inaczej, drzew jest więcej. Dokoła wielkie paprocie i gęste krzaczory. Pełno powalonych drzew porośniętych mchem. Las wygląda jak nie ruszony przez człowieka. Tak tu nie było, kiedy przylazłem. Musiałbym się przedzierać.
Zarośla zaszeleściły.
– Co teraz wyjdzie, lew czy jakiś człowiek pierwotny? – pytam się byka i miśka.
Szelest zamienia się w trzask łamanych gałęzi. To nie człowiek ani nawet lew. Korony drzew trzęsą się jedna po drugiej.
Sen, nie sen, muszę przyznać, jestem z lekka spietrany.
Z mroku wyłazi olbrzymi żubr. Nie taki, jakie żyją w puszczy, ale taki jak z reklamy piwa. Wielkie rogi wyrastają ze łba z jednej i drugiej strony jak długie ciosy słonia. Można by na nich rozwiesić pranie.
Zbliża się.
– Ale z ciebie kloc.
Ma niesamowicie szeroki nos. Morda porośnięta skołtunioną sierścią, prawie nie widać oczu. Jest wyższy ode mnie o jakieś półtora metra, a mam ponad metr osiemdziesiąt.
– Jak słoń.
Byk wygląda przy nim jak cielak, a niedźwiedź jak, kurde, Puchatek. Trawa prawie się kładzie od jego oddechu, czuję podmuch.
Pewnie zaraz odezwie się głosem Fronczewskiego i powie, że nie ma jak towarzystwo żubra, czy coś. Czekam na to.
Ale nie gada. Patrzy na mnie z zaciekawieniem jak reszta zwierząt. Jakby szef wszystkich szefów przyszedł sprawdzić, co się dzieje na jego ulubionej polance do srania.
Sen jest naprawdę rzeczywisty. Czuję nawet zapachy. Ten olbrzym śmierdzi gorzej niż spocony robol w autobusie w upalny dzień. Zbliża łeb, wącha mnie i parska, aż mi koszulka faluje. Widocznie śmierdzę mu tak samo, jak on mnie. Sprawdzam, czy mnie osmarkał.
– Burak z ciebie niewychowany, ale rogi masz kozackie.
Można by usiąść jak na gałęzi albo zawiesić huśtawki dla dzieci. I jeszcze byłoby miejsce.
Bydle odwraca się zadem do mnie.
– Dupę masz ufajdaną koło ogona!
Nie reaguje, znika w lesie. Reszta zwierząt też się rozchodzi. Zostaję sam.
– I co teraz?
Mógłbym się położyć, ale jakoś się rozbudziłem w tym śnie. Spróbuję wrócić do domu.
Ciekawe, czy zaraz wszystko się rozjedzie i znajdę się w łodzi na morzu. Albo moja przyszła teściowa poda do stołu, gdzie siedzą już zwierzaki z polanki ubrane w garnitury, a ja się spóźniłem i jestem na golasa, rzecz jasna.
Zarośla utrudniają przedzieranie. Wszystko jest inaczej. Ptasie wrzaski są głośniejsze niż na jawie. Pełno dookoła życia. Nie ma ścieżki, którą szedłem.
I sen jest spójny, nic się nie rozjeżdża. Zaczynam się bać, jakbym rzeczywiście się zgubił.
– W mordę. Mega rzeczywisty sen.
Mam nadzieję, że idę w stronę osiedla, na południe, chyba. Nic nie wygląda jak wcześniej. Paprocie, krzaki i zagajniki przeszkadzają jakby specjalnie. Pełno wszędzie powalonych drzew i wiatrołomów. Wyrżnąłem się dwa razy i podrapałem trochę, a uświniony już jestem jak menel. Muszę uważać, żeby nie złamać giry.
Wydaje mi się, że idę bardzo długo. Pewnie dlatego, że nie jest łatwo.
Niektóre zwierzęta podchodzą za blisko. W rzeczywistości by tak nie było. Ale to i tak niewielki odchył jak na sen.
Pogwizduję dla kurażu, bo sraczka w majtach coraz większa.
Dobrze myślałem, że osiedla nie ma. Pewnie nic nie ma. Widać śnię o odległej przeszłości. Może cała Polska to las? Pewnie nie ma jeszcze Polski. Zero ludzi albo bardzo mało. Tylko Malbork, Frombork, Gniezno, jakieś grody otoczone fosą, coś takiego.
Gówniany byłem z historii.
Kretyńskie myśli. Wszystko przez to, że to takie prawdziwe. Słyszę najdrobniejszy dźwięk, nawet ziewanie komara. I powietrze smakuje świetnie, świeżo jak nigdy.
Mózg jest niesamowity. Stworzył każdy szczegół.
Rozglądam się, sam nie wiem za czym. Mam dość. Chcę się obudzić i wrócić do Basi, ale szczypanie tu i ówdzie i trzepanie w pysk nic nie daje.
Łażenie nie ma sensu. Siadam na powalonym drzewie.
– I co teraz?
Do zachodu słońca jeszcze trochę, ale w gęstym lesie mrok zapada szybciej i ciągnie od niego chłód. Koszulka i krótkie spodenki marnie grzeją.
– A co, jeśli przeniosłem się w czasie?
Śmieszne, ale pomysł zostaje w głowie. Wszystko przez realność tego snu.
– Ale muszę mocno spać.
Jeśli przeniosłem się w czasie, hipotetycznie oczywiście, bo wiadomo, że to bzdury, to doszło do tego na polanie. Wracam tam. Po co tu siedzieć. Osiedle nie istnieje, a las pewnie ciągnie się aż do Adriatyku i Morza Śródziemnego.
Tylko jak teraz znaleźć polanę? Jest coraz ciemniej i straszniej, nic nie widzę. Próbuję iść tak samo.
I lipa.
– Gdzie ja w ogóle jestem?
Czuję mrowienie w dupie, jak wtedy, kiedy zgubiłem się mamie. Zapomniane uczucie, które żywo wraca.
– To ciekawe.
Widać jest w nas pełna gama emocji. Niektóre nigdy nie wychodzą na wierzch, ale są w środku, uśpione na specjalne okazje.
W tym lesie nie da się nie zgubić! Księżyc słabo świeci, chmur jest za dużo. Słychać coraz więcej, a widać coraz mniej.
Czuję podmuch skrzydeł jakiegoś wielkiego ptaka, przelatuje tuż nad głową.
– O żeż w ryj. – Kucam.
Ostatni koszmar śnił mi się w dzieciństwie. I chyba nigdy tak realny. To pewnie od tych problemów ze snem i zdrowiem.
Coś na przemian pohukuje, popiskuje, szeleści i łamie gałęzie.
– Zaraz narobię w gacie.
Kawałek dalej dociera do mnie, że to nic nie da. Równie dobrze mogę kręcić się w kółko.
Lepiej znaleźć schronienie.
– Łatwo powiedzieć – szepczę.
Myślę, żeby zagrzebać się w liściach i liczyć, że nic mnie nie zeżre. Dziwne, że do tej pory jestem cały. Co to za durny sen?
Wpadam na inny pomysł.
– Wlezę na drzewo.
Na drzewie bezpieczniej, choć w liściach pewnie trochę cieplej.
– To sen przecież.
Wybieram liście.
– Co to?
Wielki kształt przede mną. Serce wpada w panikę, zaraz rozerwie mi klatę albo ucieknie dupą. To coś szeleści, zbliża się, a ja nie mogę się ruszyć ze strachu.
Chcę się obudzić, teraz! To idealny moment. Już się, kurde, wyspałem!
Kiedy kształt jest jakieś dwa metry ode mnie, rozpoznaję tego wielkiego żubra. Teraz zaatakuje? Tak się boję, że trzęsę się jak pinczer na mrozie.
Zbliża gigantyczny łeb, parska i trąca mnie lekko.
– Czego?
Znów trąca. Chyba chce, żebym za nim poszedł. Idę, co mi szkodzi.
Ależ śmierdzi.