Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2011-11-21 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3257 |
VI.
Był chłodny, prawdziwy styczeń, temperatura -25, -30 stopni, u nas w domu wszyscy, z wyjątkiem mnie, mieli grypę. Ja uważałem, że najlepszym na to lekarstwem jest czosnek, jaki jadałem w wielkich ilościach, ale możliwe, że to pomagał nie tyle czosnek, co mój nastrój. Ja przez cały czas dniami przesiadywałem w Instytucie Wschodniej Europy, gdzie pożerałem masowo wszystko, co przypominało literaturę, a zwłaszcza wszystko, co przychodziło ze wschodu, w tym wypadku z ZSRR: Leonow, Babel, Erenburg, Ogniow, Gładkow, Sejfulina…. Chciałem znać, co tam się dzieje. Zresztą, było źle. Nie było nic po ukraińsku. Pytałem, czemu tak się dzieje, i otrzymałem stereotypową odpowiedź: - nie ma zapotrzebowania. Zrobiłem więc zamówienie, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że sprawa zależy nie tyle od zapotrzebowania, ile od ludzi, którzy tym zarządzali. Przeważnie można było dostać tylko wydawnictwa „ruskie” i najczęściej „carskie”.
- Nie ma! Niestety! Nie było zapotrzebowania. Ale obiecali „sprawdzić te sprawę” - słyszałem znowu.
Kiedy to się stanie? Tymczasem ja gorąco czekałem na wiadomość - co tam i jak tam… To tak daleko i tak zamknięte dla naszego świata. Dochodziły tu tylko dalekie łuny propagandy, jakie można było wyłapać także w niemieckiej prasie. Charków… Waplite, Chwilowyj, Ticzina, Literacki jarmark… Budynek przemysłu …Dnieprostal… Nieprzewidywane osiągnięcia przemysłu… Ale niczego z tego ja nie mogłem ani czytać, ani oglądać.. Siedziałem na samotnej wyspie pośród oceanu obcości, czekając powiewu z trzech mórz sprzyjającej pogody. I czegoś się doczekałem.
Gdzieś z początkiem lutego już miałem wiadomość z ulicy Ruskiej 18 w Kijowie, napisaną ręką samego dyrektora D. Doncowa, który swoim rachitycznym pismem oświadczał, że moje „Obrazy” zostały przyjęte do druku, że od nich promieniuje „świeżością odczuć i nastroju”, że wydrukują jeszcze w marcu i do tego… O, bogowie! Administracja posyła mi 8(osiem) dolarów honorarium. Toż to cud! Od czegoś takiego można stracić przytomność. My z panią Hermaniną byliśmy w dziesiątym niebie... To była pierwsza jaskółka naszej wiosny.
Z tej okazji nasza dobra pani-mama obdarzyła domowników serią robiących wrażenie niespodzianek, takich jak ponowna wizyta w operze, wieczory w kawiarni Szumachera, a także osobliwym zaproszeniem o szczególnym znaczeniu. We Wrocławiu mieszkał z żoną i córką przyjaciel jej rodziny z czasów młodości, nadprokurator, będący na emeryturze Otto von Ogław. Jego córka miała na imię Lidia, Herman w dzieciństwie bawił się z nią, pani-mama nie miała nic przeciwko temu, aby tę przyjaźń odnowić.
Chociaż to było dosyć dawno, jeszcze przed I wojną światową, na terenie który teraz należy do Polski. Lata i przestrzeń ich rozdzieliły, między nimi urwały się wszelkie kontakty i nagle pani Hermanina nostalgicznie postanowiła odnowić starą znajomość. Rodzina von Ogław cieszyła się dobrą reputacją, należała do elity towarzyskiej i matce chodziło o to, aby wyrwać Hermana od myśli o „prowincjonalnym sędzim” i ożenku z „córką rzeźnika” oraz wprowadzić go do salonu nadprokuratora z jego wielkimi związkami w świecie prawniczym. Panna von Ogław z jej wychowaniem, urodą i wykształceniem mogłaby w tym wiele pomóc.
Pomyślano – wykonano. Oto jesteśmy razem ze mną zaproszeni do państwa von Ogław. Dowiedziawszy się o tym, Herman zaczął się łamać.
- Mamo, ja do ich towarzystwa nijak nie pasuję. .
- Ależ słuchaj, synku! Przypomnij sobie, ile czasu z nimi spędziliśmy. Lubiłeś bawić się z maleńką Lidi. Pamiętasz, jaka to była cudowna dziewczynka?- Mamo! Mam nadzieję że zgodzisz się z tym, że wtedy miałem lat siedem, a teraz trzy razy tyle. Ja nawet zapomniałem, jak oni wyglądają.Tego rodzaju dialog nie wróżył niczego dobrego, ale mama, to była mama. Zamówiono wielki bukiet kwiatów, wezwano taxi i uroczyście wyjechaliśmy. Herman był nawet zmuszony po raz pierwszy ubrać swój nienawistny frak, jaki dostał od Dziadka Mroza, zazwyczaj skromna w swojej czarnej sukni pani-mama na tę okazję przemieniła się w dumną damę w długiej wieczorowej sukni z ciemnej satyny, w kapeluszu z woalką, jak tego wymagała ówczesna moda. Jedyne, co się nie zmieniło, to mój dosyć podnoszony ciemnobrunatny garnitur, ale tego nie trzeba było brać pod uwagę. Byłem tylko bezpłatnym dodatkiem do tej rodzinnej ceremonii.Wszyscy byliśmy ciekawi, jak to się wszystko odbędzie. Pani Hermania starała się objaśnić, kto to był von Ogław, jaką pozycję zajmowała jego familia do czasu wojny, jak wtedy wyglądał pan nadprokurator, jego żona, jego córka. To był postawny pan, wielki dżentelmen, nadzwyczajny mówca, wybitny prawnik. Jego małżonka była duszą towarzystwa, pięknie tańczyła na balach, czarowała swoimi manierami… A ich córka… Ciekawe, co z niej wyrosło? Była taką miłą, śliczniutką blondyneczką. Ona wychowywała się w pewnej znanej prywatnej szkole w Weimarze. Ciekawe, bardzo ciekawe.
Przybyliśmy uroczyście i zostaliśmy uroczyście przywitani. Wielkie mieszkanie na drugiej kondygnacji modnej ulicy, jasno oświetlone, pan i pani domu świątecznie odziani, ale mnie się wydało, że nasza pani mama była czymś zdziwiona. Nas witał starszy pan średniego wzrostu, obok niego tłuścieńka pani z siwą fryzurą, a za nimi, niewysoka, delikatna, elegancka urocza panienka w lekkiej, krótkiej szarej sukience.Wiele zadęcia na wstępie…. – O! i A! Dawno się nie widzieliśmy. Prosimy, prosimy! – A, to Herman? O! Jaki duży. A to Lidi?- Cudowna. A to nasz gość, pan….Samczuk...Moje nazwisko zabrzmiało tu egzotycznie.- O! Bardzo pięknie, bardzo pięknie!
Pogwarzyli w przedpokoju, weszli do salonu… Ciężkie, antyczne meble, rozsiedli się w fotelach.
Przypominali minione lata, dawnych przyjaciół, dawne miejsca. O, Tak… Było co wspominać. Jeszcze nigdy nie widziałem pani Hermaniny w tak bardzo podniosłym nastroju, ona wyróżniała się między nami i godnie reprezentowała tę dobrą przeszłość… Pan i pani Ogław wyglądali naprzeciwko niej, jak ratowani z rozbitego statku, a my, młodzież, byliśmy nie kim innym, jak także pasazerami uratowanymi z tego statku, nie wyłączając Hermana.
Potem weszliśmy do obszernej jadalni z ciężkim kredensem i lustrem nad szerokim stołem, pani Hermanina zajęła główne miejsce, po prawej od niej pan domu, naprzeciwko pani domu, dalej z prawej my z Hermanem, a między nami Lidi. Starsza pani w czarnym stroju i białym fartuszku podawała potrawy, a pan gospodarz rozlewał wino. Podnieśli toast za spotkanie. Zadzwoniły kryształowe puchary… Pan gospodarz powiedział kilka słów. Przy jedzeniu toczyła się rozmowa. My, młodzież, rozmawialiśmy między sobą, ale ponieważ Herman nie należał do rozmownych, zwłaszcza z pannami, ciężar rozmowy spadł na mnie. Okazało się, że panna Lidi interesuje się baletem, uczęszcza do szkoły baletowej i zamierza wstąpić do teatru. Przypomniałem sobie swoje taneczne początki na kursach Awramienki z czasów gimnazjalnych i wspomniałem o tym mojej sąsiadce. To cudownie! Ach! Kozackie tańce!
- Zna pan? Pokaże mi? Może pan?
- Oczywiście, że mogę. Przeszedłem specjalny kurs i mam dyplom. I opowiedziałem, jak to się stało. Ona była zachwycona, chciała to zaraz poznać, postanowiła tym zadziwić wszystkich w swojej szkole.
I rzeczywiście, gdy skończyła się kolacja i wszyscy, włącznie z Hermanem, wyszli do salonu na papierosy i kawę, my z Lidi wyrwaliśmy się do obszernego pokoju za jadalnią, jaki zwał się dziecięcym, odsunęli kilim i ja od razu wziąłem się do rzeczy. Pokazałem jej poszczególne kroki, ona szybko je zapamiętała i my w mgnieniu oka już razem wybijaliśmy „hopak kołem z wolna solo”, jak to bywało u Awramienki, melodię ja śpiewałem i stało się u nas szumnie.
Pojawił się i Herman… Popatrzył na nas i powiedział:
- Eureka! Niedługo będzie we Wrocławiu cyrk Sarabini. Piękna okazja i dla was…
- Zgadzam się – odpowiedziała Lidi.
- Śmieliśmy się, gawędzili, czas biegł karkołomnie.
Na pożegnanie Lidi dała mi telefon i adres… Z obietnicą spotkania.
Ale do tego nie doszło.
Kiedy około godziny dwunastej, także taksówką wracaliśmy do domu, pani Hermanina była podejrzanie milcząca, a już w domu, przy naszym owalnym stole, przy którym przysiedliśmy, aby wymienić wrażenia, ona rzekła:
- Herman, Herman! Popatrz na Ułasa... Cudzoziemiec, nie włada najlepiej językiem, a cały wieczór bawi dziewczynę. A co ty?
- Mamo – odpowiedział on spokojnie. Wiesz przecież. Mój ideał, to córka rzeźnika. A ona? Ginący łabędź. Ułas… On jest magikiem. Przyprowadź mu jutro indyjskiego fakira, a on mu pokaże, jak gołym ciałem leżeć na ostrych gwoździach. A co ja? Prawo karne państwa niemieckiego. Idealny kandydat na sędziego w Raciborzu...
- Straszne! Straszne! Czujecie? - powiedziała pani-mama z nutką przygany i rozczarowania. Dzieci, dzieci! Co z was wyrośnie?
- Tak! To jest tajemnica. Jak widać, ona także nie była zachwycona tym wieczorem, a czas był nieubłagany i była w tym jakaś tajemnica. On wykonał swoje dzieło, którego nie sposób naprawić. Pani Hermanina dobrze to widziała.
A z nas mimo wszystko coś będzie. Ale dopiero w przyszłości. A tymczasem zmagamy się z życiem, jak możemy. Do panny Lidii nie dzwoniłem, wydawało mi się, że w jakiejś mierze byłby to afront wobec Hermana, a ona także się nie odzywała. Nastrój pani Hermaniny widocznie się zmieniał. Wiele o czymś myślała… Zapadła swoista cisza. Zbliżał się koniec semestru uniwersyteckiego… Mnie się zdawało, że tym samym zbliża się koniec mego tu pobytu. Muszę szukać innego miejsca, ale gdzie je znaleźć?
Praga. To słowo coraz częściej i częściej przychodziło mi na myśl. Tam są ukraińskie kursy maturalne, ukraiński uniwersytet, tam jest wielu naszych ludzi. Wszystko wskazuje na to, że o Kijowie, póki co, trzeba zapomnieć. Ponawiam wymianę listów z Seleszką i Kożewnikiem w Berlinie, tym razem w sprawie Pragi.
Pani Hermanina widziała i rozumiała moje rozterki, a pewnego razu zapytała, czy mógłbym zdać niemiecką maturę i skończyć niemiecki uniwersytet. Ona jest gotowa w tym mnie poprzeć i pomóc mi. Propozycja nęcąca, ale… Ile zajęłoby mi to czasu? Na czym by się to skończyło? Moim zamiarem jest być pisarzem, nie wiem, czy się nadaję do czegoś innego, potrzebuję studiować mój język, a to jest możliwe tylko w Pradze. Chcę zrealizować zamysł, o którym tyle rozmawialiśmy w kawiarni Szumachera.
Możliwe, że nasza dobra pani-mama nie zrezygnowała z myśli ujrzenia mnie w roli zięcia. Niech tam! Wszystko to są iluzje. Iluzje zobaczyć Hermana w roli dyplomaty, iluzje z Lidi w roli jego żony. Zdaje się, że nam są przeznaczone inne zadania. A póki co, wszystko jest bardzo niejasne.
Jedno było jasne: ja musze tę cudowną, błogosławioną, drogą rodzinę opuścić. Moje plany są takie: jadę do Berlina, pobędę tam parę tygodni, postaram się o czechosłowacką wizę, jeszcze raz wracam do Bytomia, a póki co, żegnaj mój graniczny promyku! Twoje zadanie zostało wykonane.
I tak się stało. W połowie marca wyjechałem do Berlina. Na pożegnanie pani Hermanina podarowała mi dwa tomiki „Fusta” w czerwonej safianowej oprawie – „od waszej macierzyńskiej przyjaciółki”. Rozstawaliśmy się z żalem, szacunkiem, respektem. Spotkamy się jeszcze w przyszłości, ale to będzie w bardzo innych warunkach i na bardzo krótko… Ale pamięć o niej zostanie we mnie na zawsze. Ta kobieta zasługuje na dobrą pamięć. Na moim szlaku życiowym, w czasie najtrudniejszego sprawdzianu, spotkałem matkę. Drugą po tej, która mnie urodziła.
A Herman, który nie lubił i nie umiał demonstrować swoich uczuć, odwiózł mnie z moją ciężką walizką taksówką na ten sam dworzec i do tego samego pociągu, gdzie spotkał mnie pięć miesięcy temu. Na wieczorny ekspres relacji Bytom-Berlin. Jutro rano będzie on w Berlinie na Fridrichstrasse. Mocno ściskamy sobie ręce:
- No, Ułas. Se la vie! Auf Wiedersehen!(… Takie jest życie. Do widzenia).
Podziękowałem mu za wszystko, wszedłem do wagonu, podszedłem do okna… Pociąg ruszał. Herman stał na peronie – wysoki, wyprostowany w szarym… Pewnego razu my jeszcze się spotkamy…
ratings: perfect / excellent
Jeśli czas i siły mi pozwolą,może przetłumaczę kilkanaście stron wspomnień Samczuka z Polski, m.in. z Krakowa i Warszawy, z czasu II wojny światowej, moim zdaniem równie interesujących, zawartych w tomach "Na białym koniu" oraz "Na koniu karym".
Pozdrawiam
ratings: perfect / excellent