Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2018-09-01 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1541 |
Mały Bronx
W alkoholowym zegarze włączył się alarm i zaczął od utrudnienia koncentracji, płynnie przeszedł przez fazę niepokoju i rozdrażnienia, potliwości, drżenia rąk, aż się rozkręcił na całego i uruchomił pralkę w żołądku. Zbyszek zdjął okulary i wyłączył komputer. Wstał, po czym podszedł do okna, by nieostro popatrzeć na wał zieleni przesłaniający horyzont i dać wytchnienie oczom.
Pięć pięter niżej na zadaszeniu przedsionka klatki schodowej płonęła cmentarna świeczka. Ktoś zadał sobie trud, żeby ją postawić obok ciemnej plamy na papie, choć dostać się tam można wyłącznie przez okno na półpiętrze. Plama wyschła i poszarzała przez kilkadziesiąt godzin po tym, jak z trupa zdjęto odciski palców, uwieczniono na fotografiach i wraz z odpryskami kości po otwartych złamaniach, klapkami i rozbitym telefonem wyniesiono w czarnym worku. Deszcz pod osłoną nocy spróbował zmyć zacieki, ale szybko dał spokój.
Chłopak przyłączył się do imprezy na klatce schodowej i ochoczo zgłosił do wypróbowania na sobie szczypty czegoś, co dla nie chemika oznacza wyłącznie kilka liter. Osiedlowa reklama w niczym nie przesadzała i młodego trzeba było zamknąć w pakamerze ze zsypem, skąd nie udało mu się wydostać po parapetach. Dla niego to już ostateczny koniec świata, dla jego bliskich i kumpli w areszcie tylko któryś kolejny. Końców świata jest wiele w życiu, każdy z nich stanowi wyłącznie lokalne przerwanie ciągłości, które wzywa do zmian, bo nie lubi powracać w tej samej odsłonie.
Włożył buty i sięgnął po portfel na półce. Wyciągnął z niego banknot, włożył do kieszeni i położył obok telefonu. Przez chwilę zawahał się, czy i jego nie wziąć ze sobą, ale zrezygnował.
Dziewczyna w całodobowym sklepiku, a jest ich kilka w najbliższej okolicy, z uśmiechem postawiła na ladzie stały zestaw ratunkowy – dwieście czystej i mocne piwo, choć ledwie się zdążył przywitać. Poprosił jeszcze o setkę, bo zaczynało go rozwalać od środka. Stanął przy ogrodzeniu i chwilę się pomęczył z zakrętką, która miała niedbale wytłoczony kołnierz, przez co nie wgryzła się w szkło. Pomógł sobie kluczem do mieszkania i dopiero gdy ją wyrzucał do kosza, pełnego bliźniaczych zauważył, że pokaleczył palce. Po chwilowym skurczu żołądka zawartość uciszyła demona, wyostrzył się wzrok i mógł normalnie oddychać. Alkohol pomaga utrzymać się na powierzchni czasu tak, żeby w nim nie nurkować i do tego posłuży reszta zakupów. Pod taflą kryją się wspomnienia o prywatnych końcach świata i spóźnione prawdy o tym, jak można im było zapobiec.
– Chyba kupię działkę i postawię chałupę z werandą. – Zbyszek dokończył piwo i wytrząsnął resztki piany na zaśmiecone petami klepisko. – Gdzieś nad wodą, ale sąsiad ma być największym skurwysynem pod słońcem. Inaczej by mi podrzucał dzieciaki albo zwierzaki, a tak święty spokój. Znajdzie się kość niezgody, to zmajstruję parę pozwów. Niech ma ze dwie sprawy w Warszawie, a potem już pisma. A to o zmianę miejsca, o zmianę sędziego, oczywiście z dobrym uzasadnieniem. Następne posiedzenia to w Rzeszowie, to w Szczecinie i w koło Macieju – uśmiechnął się krzywo. – Dużo posiedzeń, bardzo dużo posiedzeń. Pisać to ja lubię, a czasu i pomysłów mi nie zabraknie. Wreszcie coś zrobię dla dobra ludzkości.
– Ja tam dla innych to będę żył dopiero po śmierci. – Odezwał się sąsiad na ławce.
– Pierdolisz, tak samo, jak ja. Przydzielą odpowiedniego sędziego, a najpewniej prokuratura wszystko umorzy, bo kanalia zawsze ma znajomości. – Kiedyś ten dom aż tak nie dusił, może dlatego, że wracałem wyłącznie spać. Posiedzę jeszcze trochę. – Tym razem zakrętka zatrzeszczała tak, jak powinna.
Widząc, że kolega wstaje, schylił się po pustą puszkę, choć rzucona przed siebie nie zeszpeciłaby bardziej wspomnienia po klombie, na którym wrony, podskakując wśród potłuczonych i całych butelek, rozwlekały karton z niedojedzoną pizzą. Marek jednak zmienił zdanie i znów przysiadł obok.
– Wyprowadź się stąd, wystarczy mentalnie. Żebyś miał jak najdalej do cmentarza, a nie pięć minut i po drodze trzy sklepy z gorzałą. Na razie chlasz przed wolną sobotą, ale to kwestia czasu i zaczną się wolne poniedziałki, a później cały tydzień. – Baśka by nie chciała cię w takim stanie oglądać. – Wytoczył najcięższą artylerię.
– Piję tylko w wolnych chwilach.
– Znajdź sobie zajęcie, przy którym nie będziesz mógł się dotknąć do alkoholu, tylko przedtem się odtruj i zaszyj, bo nikt na ciebie nawet nie spojrzy. Potem wbij sobie do łba, że możesz zdechnąć od tysiąca rzeczy, a gorzała to tylko tysiąc pierwsza i w niczym wyjątkowa. Widzisz, tak zrobiłem, a jak było ze mną, to wiesz najlepiej. Jedyne czego żałuję, to, że tak późno. Nade mną inni też wygadali gardło, dlatego nie przestanę ci kłaść do łba. Odbij się od dna, póki jeszcze twarde.
– Nie powinienem wtedy tego zrobić.
– Może tak, może nie. Nie wiem. Podobno przy każdej decyzji świat się rozgałęzia. On siedział w gównie po uszy. Niewiele brakowało, żebyś teraz leżał koło niego.
– Tak, wiem. Mam ci kurwa, dziękować? – złapał się na tym, że podniósł głos zupełnie bez sensu. – Gdybym nie znalazł tej jebanej paczki i nie wysypał do kibla, to on by się nie powiesił. Tylko ty o tym wiesz i nie pierdol mi o jakichś równoległych światach.
– Zbyszek, to już było i nie wczoraj. To teraz ci powiem prosto z mostu. Może parę dzieciaków żyje dlatego, że spuściłeś to ścierwo w kanał. Zacznij w ogóle słuchać, jak coś się do ciebie mówi i wpadnij jutro pogadać. Weź dla siebie jakiś browar, tylko nie te mózgojeby, bo na nich nie wyhamujesz. Mam całą paczkę relanium, ale dzisiaj odpada.
Odszedł bez pożegnania, ale obejrzał się, zanim skręcił za róg budynku. Zbyszek nie podniósł wzroku, zapatrzony w chodnikowe płyty.
Gorący, piątkowy wieczór rozwijał się według utartego scenariusza. Gwar przy osiedlowej ławce, przerywany dźwiękami tłuczonego szkła przybierał na sile. Najgłośniej, jak zwykle, prezentowały się damy, a co jakiś czas z ciszy, po wysłuchanym dowcipie, strzelał gromki rechot. Znów królem podwórka był Prezes. Rano, ubrany w garnitur stał jako tako odświeżony na przystanku i wybierał się do firmy, w której go trzymano w charakterze słupa. Podpisze coś bez czytania i to umożliwi zwrot chwilówek, także władanie podwórkiem przez jakieś dwa tygodnie. Zapomniany sportowiec, absolwent uniwersytetu i jeszcze kilka lat temu pracownik naukowy, obecnie członek brygady od szóstej rano okupującej wejście do monopolu.
Osiedle jest ogarnięte chorobą legionistów i zza rogu budynku przybliżył się stadionowy zgiełk wyprzedzony przez odór palonej marychy. Nie przywleczoną z Ameryki, objawami podobną do grypy żołądkowej, ale głuchotą. „Legia, Legia” – darło się kilku naraz, jakby nikt obok nie słyszał i coraz głośniej. Wraz z decybelami kolorowa grupa wylała się zza rogu. Klubowe szaliki, koszulki z godłem, żołnierze wyklęci, powstańcy – w sporej części Warszawiacy w pierwszym pokoleniu, którzy przybyli za pracą, rzadziej nauką. Niektórych widział po raz pierwszy. Dyrygował Stasiek, kibic wyklęty, bo z zakazem stadionowym. Miał rzeczywiście powód do dumy, ponieważ jego syn, nie dalej niż tydzień temu, jako pierwsze słowo wyartykułował „Legia”, zanim nauczył się „mama”, czy „tata”.
Z bliska wyglądali jak niedobitki oddziału, który uszedł z pogromu. Krew na porwanych ubraniach, wybrudzone twarze i ręce. Przywitali się chóralnie i wypadało zapytać o wynik.
– Jak przegrywamy, to tylko na boisku. – Stasiek wyprostował się dumnie, a reszta zamilkła wpół słowa.
– Z kim dzisiaj?
– Tylko z ZOMO. – Machnął lekceważąco ręką. – Możemy się przysiąść?
– Jasne, i tak już się zbierałem. Na razie.
Nigdzie nie musiał, zwyczajnie, nie dałoby się koło nich wytrzymać bez groźby upośledzenia słuchu. Kilku poszło się odlać na klomb i przestało gestykulować, ale darło się dalej. Alejka, którą się oddalił, wreszcie skręciła i beton przytłumił wrzaski.
Istnieją światy, w których inteligencję mierzy się wyłącznie umiejętnością przetrwania. Tam, gdzie zagrożenie sygnalizuje dowolna zmiana w otoczeniu, nawet tak nieuchwytna, że odbierana podprogowo, na nic się zdają wyznaczniki jej ilorazu w postaci ciągów liczb do uzupełnienia, czy geometrycznych układanek. Gdy w tropikalnym lesie coś nie pasuje do reszty, zwykle świadczy o ingerencji człowieka, a jeśli w dżungli trzeba uciekać, to prawie zawsze przed ludźmi. Tych dwóch, na których się natknął za rogiem, najwyraźniej było pozbawionych pierwotnego instynktu. Znali go z widzenia, więc jak gdyby nigdy nic dobijali transakcji, podczas której kilka torebek upadło na chodnik. Po kilkunastu krokach minął się z mocno zbudowanym chłopakiem w bluzie z kapturem i zauważył kajdanki, które mu wystawały zza paska. Obce BMW na chodniku, a przy nim dwóch jeszcze, którzy niby grzebią pod maską. Miejska dżungla nie zapomina o naturalnej selekcji, a jej wypróbowany podstęp to ułuda bezpieczeństwa. Dzikie zwierzęta nie mają zaburzeń snu, one czuwają, żeby przeżyć. Obejrzał się tylko raz, by zobaczyć, co było do przewidzenia i niespiesznie oddalił się w kierunku ciszy. Chodnik po drugiej stronie ulicy tarasowali ludzie, samochody i meble, kartony z ubraniami i stara lodówka, tworząc stertę niemieszczącą się pod ścianą bloku. Straż miejska, wrzaski, wymachiwanie pięściami i papierami – kolejna eksmisja.
Zapuszczony żywopłot otaczał łukiem obmurowaną piaskownicę, umożliwiając sięgnięcie po butelkę w bardziej przyjaznym otoczeniu. Plac zabaw obok, zamykany na kłódkę, zbudowano chyba z myślą o dzieciach szczególnej troski. Nie ma tam niczego, co dałoby się rozmontować bez pomocy szlifierki albo palnika, zrezygnowano przezornie z huśtawek i jakichkolwiek ruchomych części. Asfaltowy trapez otacza wysokie ogrodzenie zespawane z szerokich kątowników zaostrzonych na górze, a kraty ustawiono tak ciasno, by żadna pociecha nie zdołała przepchnąć głowy, lub co jeszcze gorsze, wydostać się na wolność. O toalecie zapomniano i regularnie nawożony klon przerasta inne.
Tu z kolei, jak w ognisku wklęsłego zwierciadła skupiały się odgłosy życia bloku. Pełna gama wyrażanych werbalnie międzyludzkich relacji, w tle zgiełk różnych programów telewizyjnych i hip-hopu. Zapatrzył się w dal i stracił poczucie czasu, który przypomniał o sobie pustą butelką.
Zapadł zmierzch i szyby w oknach rozbłysły feerią kolorów z przewagą błękitu. Po drodze zajrzy do sklepu, żeby się zaopatrzyć na wieczór. Noc będzie pełna chichotów i wrzasków, brzęku szkła, odgłosów alarmów, pisku opon, sygnałów karetek pogotowia, radiowozów i tylko tak uda się ją wyciszyć. Trzeba też ją dogonić i usnąć, zanim ucieknie i zblednie. A jutro? Niech najpierw będzie jutro.
ratings: very good / excellent
Kilka potknięć językowych. Piszemy "warszawiacy", a nie "Warszawiacy". Na pewno też "niechemik", a nie "nie chemik", podobnie jak niemetal, nierówność itp.
Zbędne przecinki przed: pełnego, jak ja, przerywany, czy "tata", i tak.; brakuje przecinków przed: gdy ją, zauważył, kurwa, stał, skrywały się.
Najlepszego gatunku.
Buk, brzoza, dąb.
Nie ma tylko zapałki w tym tekście.
Bardzo dobry tekst Leo, ale nie wybucha w głowie.
Gdzieś nie podłożyłeś ognia.
Jednym słowem, czy zwrotem.
Wiesz Puszczyk, zastanawiałem się z tą zapałką już podczas pisania, choć tak tego nie nazwałem. Trzeba uważać z przyprawami, bo zrobi się danie, jak w wietnamskim barze – dobre, ale każde smakuje tak samo. Na szybko widzę jedną nienachalną możliwość. Gdy na koniec peel planuje zakupy, żeby mu przeleciało przez głowę, czy w tym osiedlowym sklepiku nie ma świeczek. Poczekam z tym, aż farba wyschnie i faktycznie raz machnę małym pędzelkiem, jeszcze nie wiem jak.
Dzięki Mikesz za odwiedziny. Tak, to nie Beverly Hills.
ratings: perfect / excellent
- czyli współczesna chluba i duma Polaków, coraz bardziej hamerykańska Warsiawa -
oraz jej pogubieni jak nie naćpani, to od rana do rana pijani w 1. pokoleniu tzw. warszawiacy
(patrz nagłówek oraz świat przedstawiony w opowiadaniu)
to inna edycja portretu zbiorowego mieszkańców stolycy: prawdziwie nocnych zwierząt Patrycji Pustkowiak, ale...
kto by się czymś takim przejmował??! Kolejne władze Warszawy? Kolejny rząd... jakiś?? Sejm i Senat... chociaż jakiś?!
Zegar tyka, Czas bije, kukułki kukają, a my
jak za Gołasa i Starszych Panów
f polskie idziemy
drodzy panowie
f polskie idziemy
P R O Z A
Jaki kot jest
(vide nagłówek cyklu)
każdy głupi widzi.
Gorzej ze zrozumieniem, czym taka rozbestwiona dzika bestia - od tylu dziesięcioleci zza węgła przyczajona! - narodowi całemu zagraża.
Już co 4. szkolne dziecko
w unijnej europejskiej Polsce
wymaga opieki psychiatrycznej
(patrz tekst - oraz skutek i przyczyna wszelkich z dziećmi problemów)
JAK wychowywać
zdrowe pokolenia
w chorym społeczeństwie??
(patrz przewidywalny do bólu prognostyk conocnych zdarzeń w całej Polsce)
Jeżeli w k/raju nad Wisłą starcy mają bać się listonosza, policjanta, własnego wnuczka
(patrz znane metody "na listonosza", "na policjanta", "na wnuczka")
to - jak w arcydziele polskiej kinematografii, filmie D. Kędzierzawskiej - pora umierać