Go to commentsAlbum cz.1
Text 22 of 31 from volume: Pan da pięć biletów do nieba
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2018-09-16
Linguistic correctness
Text quality
Views1328

16 stycznia 196. r.

Od paru dni oglądam ten świat i oddycham jego powietrzem. Nie za bardzo mi się podoba. Wszystko wokół jest duże – zarówno przedmioty jak i ludzie. Ścisnęli mnie w jakiś szmatach, położyli w łóżku i mało ich obchodzę nawet, jak się wydzieram i dopominam o zainteresowanie.

Później też tak będzie?

Co parę godzin zanoszą do matki i przystawiają do ciepłej piersi. Łapczywie połykam to, co w niej jest, a co z trudem wysysam.

To ciężka praca.

Wczoraj pielęgniarka pomyliła chyba kierunki i zamiast do baru zaniosła mnie na koniec korytarza. Stanęła przed dużą szybą i wystawiła na pokaz jak w jakimś zoo.

Po drugiej stronie widziałem przystojnego gościa z czarnymi, falującymi włosami, pociągłą twarzą o wyrazistych rysach i lekko orlim nosie. Obok stała postawna kobieta o władczym spojrzeniu. Stroili do mnie jakieś głupie miny.

– Tiu, tiu. – Pielęgniarka wydaje z siebie jakieś idiotyczne dźwięki, łaskocząc mnie pod brodą. – Zobacz, to tatuś i babcia przyszli cię zobaczyć.

Chuj mnie oni obchodzą. Chcę do baru i do mamy.



17 stycznia 196. r. Flesz 1.

Nakarmiony miałem już iść spać, a tu ruch wokół mnie.

Niby dobrze, bo w końcu się mną interesują tak, jak na to zasługuję, ale chciałem się zdrzemnąć, a tu owijają całego w kolejne warstwy kocyków i becików. Zaczynam się drzeć, bo strasznie gorąco. Na głowę włożyli kretyńską, wysoką czapkę z rogiem pochylonym do przodu i trzasnęli fotkę.

Głęboko schowam to zdjęcie, bo wyglądam na nim jak skrzyżowanie krasnala z żabą.

Pomarszczona, rozdarta gęba wystaje spod tego błazeńskiego nakrycia głowy.

Kto to wymyślił?

Babcia trzyma mnie w ramionach, a ojciec siada z przodu starej „Warszawy – garbusa”.

– Musisz podjechać wieczorem do Ali po pokarm. – Babka odgarnęła mi z twarzy tetrową pieluchę i pogładziła kciukiem po nosku. – Będzie trzeba przyjeżdżać dwa razy dziennie. Najlepszy jest pokarm matki.

– Dobrze mamo. To tylko parę dni. Ala ma wyjść w czwartek.

Poczułem, jakby babka przycisnęła mnie do siebie mocniej.

– Musimy omówić parę spraw, Januszku. Wy mieszkacie na wynajętym i jeszcze parę lat poczekacie na mieszkanie. Ja jestem sama, odkąd się wyprowadziłeś. Mam propozycję dla was... .

Ojciec obrócił się niespokojnie.

– O co chodzi?

– Wydaje mi się, że lepiej będzie jak Piotruś zostanie jakiś czas u mnie. Wy się musicie trochę urządzić. Studiujecie oboje, Ala powinna dojść do siebie po „cesarce”. Wynajmę nianię, łóżeczko już kupiłam.

– Jak to kupiłaś, mamo?! Skąd wiesz, że się zgodzimy?

Babka uśmiechnęła się kącikami ust.

– Przekonanie Ali zostaw mnie. A ty, synu, zastanów się. Dziecko to obowiązki, a wy na studiach, czasu na nic nie ma, płacz po nocach. Mam warunki i pieniądze. Wy odkładajcie, bawcie się, poużywajcie trochę życia, póki jesteście młodzi.

W oczach ojca błysnęło wahanie.

– No, nie wiem... . Muszę porozmawiać z Alą.

– Najpierw ja z nią porozmawiam.

Rozdarłem się na cały regulator. Tu się jakiś gruby szwindel szykuje ze mną w roli głównej!

W albumie dziesiątki zdjęć wklejonych lub upchniętych w szarą kopertę. Rozsypałem jej zawartość na stole. Większy lub mniejszy format, poząbkowane brzegi. Większość wyblakła i rysy twarzy są słabo widoczne. Powoli na nich rosłem. Portretowe zdjęcie aniołka z długimi, falującymi włoskami i jasnym komplecie flanelowym. (Miałem chyba ze dwa latka). Chłopczyk w stroju kowboja, siedzący na kolanach św. Mikołaja – to zabawa choinkowa w przedszkolu. Coraz ciemniejszy blondynek z powagą w oczach i jakimś dziwnym rozkojarzeniem. Puszczający latawiec i grający w piłkę.



Zaakceptowałem dziwny układ. Mieszkałem u babci i do rodziców chodziłem w niedzielę w gości. Mały człowiek do wszystkiego się przyzwyczai. Coraz częściej mówiłem do babci „mamo” i nikt (poza matką) nie oburzał się. A babka mnie kochała. Bardzo. Taką zaborczą miłością, kiedy matce odebrane zostanie jedyne dziecko (ojciec) i dostała jego krew we wnuku. Chyba chciała na mnie poprawić błędy wychowania jakich dopuściła się na ojcu. Ominąć złe rzeczy. I nawet częściowo jej się udało. Jednakże wahadło wychyliło się w drugą stronę. Nie ma równowagi u dziwnych natur.

Też bardzo ją kochałem.



7 lipca 196. r. Flesz 2.

Ten chłopczyk z zadartym noskiem, bez siekaczy i z równiutką grzywką jasnoblond włosów to ja.

Siedzę na progu starej chałupy w D., ściskając piłkę. Krótkie spodenki z szelkami, których nienawidzę z całego, dziecięcego serca. Są z wełny i strasznie mnie gryzą. Jakby mało było, mam takich dwie pary!

Zaciśnięte wąskie usta. Mało mam zdjęć, gdzie się uśmiecham. D. jest rodzinną wsią babki i czasami tu przyjeżdżamy. Bawię się z wiejskimi dziećmi w chowanego, partyzantów (tu była wyjątkowo silna w czasie wojny) i taplam w bajorze z kaczkami i gęsiami.

– Piotrusiu, chodź na chwilę! – słyszę z głębi domu głos babki.

Przy stole siedzi jej brat z żoną – ciotką Helą i trójka ich dorosłych dzieci. Wszyscy słuchają w radiu „Rodziny Matysiaków” i siorbią herbatę.

Przyjazd babki to rodzinne święto. Mimo fatalnego życiorysu (żona przedwojennego oficera, nauczycielka tajnego nauczania i członek AK), po okresie stalinowskim szybko pięła się po szczeblach kariery. Była dyrektorką szkoły, szefową ZNP i przewodniczącą Ligi Kobiet. Udzielała się w najprzeróżniejszych organizacjach. W ZSL–u, gdzie była członkiem zarządu wojewódzkiego, organizowała imprezy okolicznościowe i akademie.

Jestem z niej dumny, kiedy wybierając się na oficjalne spotkanie, zakłada beżowy kostium, a do niego przypina rzędy medali i orderów. Jeden bok żakietu wyraźnie zmierzał w dół, a moi koledzy i ich rodzice patrzyli z szacunkiem i podziwem.

– Piotrusiu, weź sobie „ptasie mleczko”. – Podsuwa mi po stole opakowanie. – Schowałam specjalnie dla ciebie i tu przywiozłam. Co przyjdzie twoja mama, to prucia po szafach i wyjada twoje słodycze.

Kocham babkę. Jest najlepsza i najmądrzejsza pod słońcem, ale nie lubię jak tak mówi o mamie. Nie widziałem jej grzebiącej w starej szafie w przedpokoju. Tam zawsze były odkładane łakocie. Często słyszę o tym, że podbiera mi pomarańcze, cukierki, wafelki czy wypija moją oranżadę.

A może tak rzeczywiście jest?

Setki takich drobnych uwag wsączała mi w mózg. Wydaje mi się dziś, że cel był jeden – wzbudzić moją nieufność do matki i zamknąć drogę powrotu do rodziców. Chodziłem do nich coraz mniej chętnie. Uważałem to za stratę czasu. Mieszkaliśmy w niedużym bloku (szesnaście mieszkań) i wszyscy byli jak jedna, wielka rodzina. W piwnicy zrobiliśmy z pralni klub. Wszyscy bywali u wszystkich. Wspólne kiszenie kapusty czy robienie przetworów. Było nas sporo dzieciaków, bo to czasy, kiedy ludzie nie zarzynali się z powodu pieniędzy, a rodziny miały co najmniej dwoje dzieci. Tak się składało, że połowa była Świadkami Jehowy. Uczestniczyłem w ich spotkaniach, modliłem się z nimi i nikomu to nie przeszkadzało.

A u rodziców nuda. Ojciec często przychodził podpity z jakichś niedzielnych kursów, które prowadził. To jest jeden z tych błędów wychowawczych, które babcia sobie zarzucała. Zapewne myślała, że mnie przed tym uchroni. Nie udało jej się. Ostre dyskusje, kiedy wracał na rauszu, nudziły mnie. Ciągle dopytywałem babci, kiedy wracamy. I widziałem żal w oczach matki. Potem zrozumiałem, że niewiele mogła. Młoda (dziewiętnaście lat, jak mnie rodziła), bez żadnego wsparcia w swojej rodzinie i całkowicie zależna od ojca i babki.

Musiało ją boleć.



21 czerwca 196.r. Flesz 3.

To zdjęcie, samo w sobie nic nie wnosi do tej opowieści. Ważne jest to, czego przy okazji tej imprezy się dowiedziałem, a co zrozumiałem dopiero po latach.

Imieniny matki. Przy stole zastawionym różnymi potrawami i butelkami siedzą goście: ciotka Danka z wujkiem Staszkiem, ojciec, matka, babka, dalej wujek Janek z Zabrza i kilkoro sąsiadów.

Nie ma rodziców mamy. W zasadzie nigdy ich nie widziałem albo nie pamiętam.

Czemu tak jest?

Tu się właśnie dowiedziałem wiele, choć wtedy niewiele zrozumiałem.



Leżę w drugim pokoju i świat wiruje mi w głowie. W powszechnym zamieszaniu imprezowym ściągnąłem ze stołu kieliszek z winem „Mistella” i wypiłem po kryjomu. Fascynowało mnie, jak dorośli wznosili toasty. Mam nadzieję, że nie jest wstęp do dozgonnej miłości z kochanką – Mistellą.

Niewiele potem pamiętam, ale podobno goście mieli ze mnie straszny ubaw. Wygłupiałem się, łaziłem po stole, śpiewałem jakieś piosenki.

Matka z babką zabrały mnie do pokoju i ułożyły w łóżku. Myślały, że usnąłem...

– Jak go pilnowałaś? – Podniesiony, na przydechu, głos babci. – Taki wstyd. W twoim domu..., twój syn... .

– Przecież koło mamy siedział. Czy on chce przy mnie być? Tak mama załatwiła, że nie mam właściwie dziecka. Przychodzi do nas jak gość w odwiedziny. Czyja to robota?

– A czego się spodziewałaś? Pamiętaj skąd wyszłaś i to ja cię przygarnęłam. Byłaś zakrwawiona, w jednej piżamie i miałaś osiemnaście lat. Dostałaś mojego syna, to w zamian mam Piotrusia. Nie nadawaliście się na rodziców.

Słyszę przytłumiony szloch matki. Drżący głos.

– Wykorzystałaś to, żeby mi go zabrać. Nie miałam nic do powiedzenia. Zagroziłaś... .

– Milcz, może nie śpi. Gdyby nie ja, nic byście nie mieli i ty byłabyś nikim. Kto cię wepchnął na studia? Kto załatwił pracę w szkole? Tyle, że twój ojciec załatwił chociaż to mieszkanie. Na ten ich majątek to niewiele. Wystarczająco cię nienawidzą, żebyś nie miała wyjścia. Masz tylko mnie i Janusza.

– Mam jeszcze syna. Oddaj mi go! – Matka podniosła głos. Była w nim prośba i lęk.

– Jeszcze nie. Będzie taki, jak ja chcę. Dopiero wtedy.

Powoli odpływałem w wirujących, kolorowych kręgach. Czy tylko od wina półsłodkiego?

Mamy tu więc pierwszy kontakt z alkoholem (cóż za materiał dla psychoanalityka w temacie uzależnień). Czasami zdarzają się zdjęcia z rodzicami na jakiś niedzielnych spacerach do pobliskiego parku. Jedno jest, kiedy siedzę na kucyku, a obok stoją rodzice. Ciągle te ohydne, wełniane spodenki na szelkach! Ale zdecydowana większość to sam Piotruś albo z babcią. Na wczasach w Kołobrzegu, w Ciechocinku pod tężniami itp.

Lepiła mnie jak plastelinę. Podsuwała właściwe lektury, uczyła trącącej myszką etykiety przedwojennych salonów. Uczestniczyłem w domowych spotkaniach jej znajomych, znałem na pamięć większość pieśni partyzanckich i powstańczych. Dobry obywatel ze mnie rósł. W szkole...



1 września 197. r. Flesz 4.

Poważna mina, granatowy mundurek i tekturowy tornister. Spodnie w kant i pierwsze „juniorki” na nogach. Uczeń Szkoły Podstawowej nr 18 w Kielcach.

Mam sześć lat, po testach i rozmowach uznano mnie za nadającego się już do pierwszej klasy. Z tej okazji zaprowadzono do fotografa, który dokonał fotografii prawie artystycznej.

Dzięki babci czytam płynnie, połknąłem „Małego Księcia” i „Co słonko widziało?” Konopnickiej. Poprawiłem „Baśniami Angielskimi”. Piszę dobrze, choć jak kura pazurem.

Na rozpoczęciu roku wszyscy stoją z rodzicami, tylko ja z babką. Jakoś mi przykro.

– Babciu, czemu nie ma mamy?

– Musieli wyjechać w ważnej sprawie.

– Ale wszystkie mamy są i nie mają ważnych spraw.

– No widzisz, jaka ta twoja mama jest? – Wzdycha ciężko babka.

Trochę mi się łezka w oku kręci, ale wycieram ją ukradkiem.

Po zakończeniu rozpoczęcia roku ganiamy po szkole całą grupą. W brawurowej popisówce zjeżdżam jak wariat po poręczy i trrrach. Zaczepiłem o coś nogawką i piękne, granatowe spodnie w kancik rozerwane są od pachwiny, aż po sam koniec.

Wychodzę przed szkołę jak półtora nieszczęścia. Nogawka łopota mi jak bandera na morzu przy silnym szkwale. Wszyscy się ze mnie śmieją, a ja nagle rozciągam radośnie japę od ucha, do ucha.

Jest mama! Czeka przed budynkiem.

Podbiegam i całuję ją w oba policzki.

– Piotrusiu, gdzie babcia?

Rozglądam się. Idzie. Minę ma groźną, to pewnie już się dowiedziała. Pracuje w tej szkole jeszcze na pół etatu, to jej momentalnie donieśli o mojej katastrofie.

Jednym uchem słuchałem jej połajanki i nieśmiałych prób obrony przez matkę. Byłem strasznie szczęśliwy, kiedy szedłem między nimi trzymając obydwie za ręce.

...w szkole byli mną zachwyceni. Na rocznicowych akademiach byłem żelaznym punktem programu jako recytator albo śpiewak. Ponieważ babcia pracowała jeszcze na pół etatu w osiemnastce, na bieżąco śledziła postępy w mojej nauce. Szlifowała mój styl w wypracowaniach, tłukła ortografię i gramatykę. W końcu była polonistką. Musiałem być najlepszy.

Nic mi więcej do życia nie było potrzebne na Czarnowie. Ani rodzice, ani inni ludzie.




  Contents of volume
Comments (3)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Autobiografia? Czy tak? Bardzo ciekawy tekst i bardzo miło się go czyta. Pisałam podobną, tyle że "narzuconą". ;)
avatar
Wiem, jestem nudna z chwaleniem Twoich tekstów, ale co ja zrobię, że świetnie piszesz...

więc jak w ocenach.
:) :) :)
avatar
Ee, taka sobie pisanina biografiopodobna.
Dziękuju.
© 2010-2016 by Creative Media