Go to commentsBłędy młodości
Text 3 of 12 from volume: 2018
Author
Genrepoetry
Formpoem / poetic tale
Date added2018-10-24
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1097

Każdy z nas popełnił w młodości jakieś błędy:

Zranił bliskiego; zamiast tu, poszedł tamtędy.

Ja z kolei, gdy przechodziłem przez czas buntu,

Wpadłem w złe towarzystwo, aż poniżej gruntu.

Była to młodzież bardzo chamska i zadziorna.

Czy winić za to rodziców? To kwestia sporna.

Niemniej jednak w czasie kilkunastu miesięcy

Byłem świadkiem rozbojów – każdy był prosięcy.

Tylko raz mój udział był poniekąd aktywny.

Poniosłem za to karę – usłyszałem: „Winny!”.

Nie zależy mi, by moje imię wybielić.

Postanowiłem się tą nauczką podzielić.


Raz banda, wrzuciła petardę do kaplicy,

Po czym usiadła na ławce z flaszką Soplicy.

Wtem podeszła do nas kobieta z chorą córką.

Spytała, czy możemy pomóc jej ze zbiórką.

Herszt splunął na bruk. Zaczął córkę parodiować:

„A może by tak w cyrku dziecko wypróbować?”

Jak nam nie wstyd, spytała nieszczęsna kobieta.

„A może pani przydałaby się mineta?”

Guru naszej bandy nie dawał za wygraną.

Biedaczka wyglądała na zrezygnowaną.

„Kiedyś była młodzież…” – rzuciła na odchodne,

Chowając worek dany na monety drobne.

Wstyd mi jest niezwykle, kiedy o tym wspominam,

A dziś jeszcze bardziej, gdy tę kobietę mijam.

Chwyciłem butelkę. Rzuciłem ją przed siebie.

Pamiętam tenże widok. Flaszka się kolebie

Oraz z impetem tłucze się na główce dziecka

I plami się czerwienią krwi jej matki kiecka.

Łatwo się domyślić – zwialiśmy, gdzie pieprz rośnie.

Akcja ta nie skończy się dla mnie radośnie.


Jeszcze tego dnia, do drzwi pan sołtys zapukał.

Gdyby nie znachor, całkowicie by nas spłukał.

Na szczęście mężczyzna uratował dziewczynkę,

A groziło jej zamienienie się w roślinkę.

Uznano jednak, że czyn, nie ujdzie mi płazem.

Wyprowadzono mnie w kajdankach, raz za razem.

Na drugi dzień w remizie, odbył się mój proces.

Wiedziałem, że poniosę karę za ten eksces,

Nie przypuszczałem, że będzie ona tak ciężka,

Acz krzywda, jaką zadałem, mogła być wielka.

Nie powiedziano mi, jaką otrzymam karę.

Miałem przyjść na rynek i przeprosić ofiarę.


Tak też uczyniłem na drugi dzień publicznie.

Moje przeprosiny zostały wnet przyjęte.

Myślałem, że to już koniec upokorzenia.

Wtem dostrzegłem porozumiewawcze skinienia.

Nagle zaszła mnie od tyłu para strażników.

W ułamek sekundy, z pomocą kilku ruchów,

Moje ręce unieruchomione zostały.

Stalowe kajdanki moim wysiłkom sprostały.

Szybko łzy zaczęły mi się cisnąć do oczu.

Poczułem również miękkie rozluźnienie w kroczu.

Przyprowadzono mnie do drewnianego słupa.

Nie miała w całości wyjść z tego moja pupa,

Albo plecy, bowiem ściągnięto mi koszulę.

Nikt mi nie pomógł, choć widziano jak się kulę.

„Początkowo planowaliśmy ci wlać pasem,

Acz skoro jesteś już rosły i mówisz basem,

Lepiej będzie, jak oberwiesz skórzanym batem.

Sześćdziesiąt i po krzyku. Stolarz będzie katem.

Poleje się, co prawda, z ciebie krew, co nie lada,

Lecz dziecku mogła się stać znacznie większa krzywda.”

Osiłek wziął pejcz, nim zdążyłem się odezwać.

Zacząłem rozpaczliwie krzyczeć oraz wierzgać.

Nikt jednak nie zważał na moje przerażenie.

Stolarz popisowo zaczął batem trzaskanie,

Aż w końcu z wielką siłą w plecy mi wymierzył.

Ból był niewiarygodny, jak tylko uderzył.

Szybko brakło mi tchu i cierpiałem w milczeniu.

Można było się przysłuchać tylko kwiczeniu.

Głośny świst towarzyszył każdemu ciosowi.

Nie ma opcji, by sprostać takiemu bólowi.

Mięśnie mych rąk i nóg w spazmach podrygiwały

W czasie, gdy sznury skórę pleców przecinały.

Pejcz wyrywał fragmenty tkanek oraz mięśni,

A z daleka patrzyło na to stado gęsi.

Matka chorej córki patrzyła z satysfakcją.

Sama córka zaskoczyła jednak swą akcją:

Choć na początku patrzyła z zaciekawieniem,

W końcu z płaczem nie wahała się przed bronieniem.

Bardziej jednak liczył się tłum wiwatujący

I nie zamierzał przestawać kat chłostający.

Moi rodzice to wszystko aprobowali

I ucięli pogawędkę z dygnitarzami.

Pobłogosławił mnie ksiądz z grupą ministrantów.

Pijany tłum zaintonował któryś z szantów.

Czułem się jak niewolnik na białych okręcie,

Który nawalił pracując przy jakimś sprzęcie.

W końcu, gdy już prawie że straciłem przytomność,

Chemik ocucił mnie octem. Przywrócił godność.

Przez mgłę ujrzałem sprzątaczkę z gotowym mopem.

Musiałem zabrudzić kostkę silnym krwotokiem.

Baba ścierała na bruku krew rozmazaną.

W przypływie fantazji ujrzałem ją chłostaną.

Było już dawno po wszystkim, byłem już w domu.

Czy to na pewno koniec? Czy coś wiszę komu?

Położono mnie na ganku na prześcieradle.

Związano nogi i ręce, choby dziwadle

I przemywano starannie rany nalewką.

Darłem się głośno, choć naturę miałem krewką.

Zamiast sześćdziesiąt, dostałem ze sto dwadzieścia,

Bo nieomal doprowadziłem do nieszczęścia.

Przez miesiąc cierpiałem i leżałem na brzuchu.

Zrobiły mi się odleżyny od bezruchu.

Pod siebie na prześcieradło się załatwiałem.

Że aż tak źle to się skończy nie przypuszczałem.

Brat i ojciec trzymali mnie przy jego zmianie.

Cały mój organizm odczuł to ciężkie lanie.

Każdy ruch wiązał się z przeszywającym bólem.

Mogłem nie słuchać kumpli. Byłem nędznym tchórzem.

Kompani ani razu mnie nie odwiedzili.

W końcu i tak wszyscy do więzienia trafili.

Ciężka chłosta ocaliła mnie przed więzieniem.

Dzięki chłoście po czasie na ludzi wyszedłem.

Do końca życia zostały mi blizny grube,

A próbując je zliczyć straciłbym rachubę.


Nowy Rok – nowy zwyczaj: łamię czwartą ścianę.

Zwracam się do Was i liczę na lepszą zmianę:

Podzielcie się w komentarzach swymi błędami.

Nie muszą wcale być krwawymi historiami.

Wiem jednak: napiszecie, że błędem była lektura

Tego wierszyka suchego, niczym tektura…


  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media