Author | |
Genre | fairy tales |
Form | prose |
Date added | 2018-10-29 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1899 |
Koncert na pożegnanie lata
Wczoraj był piękny i słoneczny dzień. Ostatni dzień lata. Nikt się jednak nie smucił. Kto żyw był zajęty przygotowaniami do jego pożegnania. Ptaki, które zostają na zimę, gromadziły zapasy i wygrzewały swe piórka w ostatnich letnich promieniach słonecznych. Nie śpiewały już, nie miały czasu. Zaś ptaki, które co roku wędrują wraz z latem do ciepłych krajów, kluczyły po niebie i zbierały się do odlotu. I też już nie śpiewały. Oszczędzały siły na daleką podróż.
A lato? Lato zapewne chciało zostawić po sobie wspaniałe wspomnienia. Ofiarowało więc nam, jeszcze raz, przepiękną pogodę, błękit nieba, migoczące, złociste promienie słoneczne i niezapomnianą woń…
I właśnie taki był wczorajszy dzień. Był cudowny. Ptaki milczały. Cisza dookoła. Powietrze tylko drgało i szumiały drzewa.
I muszę wam dzieci powiedzieć, że na taki właśnie dzień, ja, kret Jedwabek wraz z moim przyjacielem, świerszczykiem Wirtuozem, czekaliśmy niecierpliwie od dawna. Wiecie dlaczego? Bo świerszczyk Wirtuoz zamierzał dać koncert na pożegnanie lata. A ja bardzo lubiłem jego granie i też codziennie wyglądałem takiego właśnie dnia, jaki był wczoraj. Rano, kiedy się tylko obudziłem, wystawiłem główkę ze swojego kopczyka… A muszę wam powiedzieć, że mam bardzo ładny kopczyk. Wirtuoz nazywa mój kopczyk kretowiskiem. Ale mnie to nie przeszkadza. Sam go zbudowałem na naszej łące i jestem z niego dumny. A urządziłem go bardzo wygodnie i przytulnie. Wnętrze komory gniazdowej, i niektóre korytarze, wyścieliłem suchymi liśćmi, trawą, a nawet mchem. Wirtuoz często mnie odwiedza w podziemiach mojego kopczyka i też mu się u mnie podoba… Ale, ale, a o czym to ja mówiłem? Aha, już wiem… więc kiedy tylko wyglądnąłem na zewnątrz, stwierdziłem od razu, że to musi być — ten dzień — dzień koncertu Wirtuoza.
– „Wymarzony dzień. Cicho, spokojnie. Ptaki zajęły się sobą i nie śpiewają. Nie będą więc grania Wirtuoza zagłuszać. Żadnej konkurencji, żadnego śpiewania” – myślałem ucieszony i pobiegłem natychmiast do domu Wirtuoza, aby się przekonać, czy on już jest przygotowany do koncertu. I wiecie co zobaczyłem? Nie uwierzycie! Sam nie mogłem uwierzyć! Przez moment pomyślałem, że niedowidzę, gdyż zapomniałem okulary założyć. Ale nie! Sprawdziłem, miałem je na nosie. Wtedy się przeraziłem, bo widziałem jak Wirtuoz siedzi smutny na liściu koniczynki i wpatruje się w swoje skrzypki. Nie czekałem dłużej. Natychmiast podbiegłem do niego i potrząsnąłem nim.
— Co ci się stało, Wirtuozku mój kochany? — zapytałem coraz bardziej wystraszony.
— Mam wielkie zmartwienie — odpowiedział mi i jeszcze bardziej posmutniał, spuszczając głowę. A po chwili, ściskając swoje skrzypki w objęciach, cichutko dodał: — Boję się, Jedwabku.
Wtedy zrozumiałem wszystko. Wirtuoz umiał przepięknie ćwierkać swoimi skrzydełkami i jednocześnie grać na skrzypkach, ale był bardzo nieśmiały i zżerała go trema. Musiałem szybko coś wymyślić, żeby mu pomóc. No i wymyśliłem.
— Wiesz, Wirtuozku! — powiedziałem łagodnie. — Na drugim końcu naszej łąki, gdzieś pod lasem, mieszka dobra wróżka Teofila. Pójdziemy tam do niej, a ona na pewno już coś poradzi.
Wirtuozek z nadzieją w oczach popatrzył na mnie, uśmiechnął się serdecznie, i chwycił mnie za rękę, no i… poszliśmy.
Szło nam się bardzo miło. Opowiadaliśmy sobie o pięknym dniu, o lecie, z którym przyjdzie nam się niebawem pożegnać. Ale nic nie wspominaliśmy o jego koncercie. Tak było rozsądniej. Po co Wirtuoz miałby się znów smucić. Najpierw trzeba było dotrzeć do wróżki Teofili. I kiedy tak szliśmy miarowym krokiem, zobaczyliśmy nagle wśród gęstej trawy wystający z norki łebek naszej znajomej myszki Apolonii… Ale muszę wam powiedzieć, że niezbyt spodobała mi się jej ta nowa norka. No bo to taka sobie zwykła dziura w ziemi. Nie ma to jak mój kopczyk. Ale jak jej się ta dziura podoba, to jej sprawa. No nie?... Myszka bardzo się zdziwiła na nasz widok, więc zapytała:
— A dokąd to wędrujecie z samego rana?
— Idziemy odwiedzić naszą znajomą wróżkę Teofilę — szybko odpowiedziałem jej, nic nie wspominając naturalnie, po co do niej idziemy. Ale myszka Apolonia jest bardzo ciekawską myszką, więc zadała jeszcze jedno pytanie:
— A po co do niej idziecie? Bo wróżkę nie odwiedza się tylko ot tak sobie. Idąc do niej, każdy już ma jakiś tam swój cel. Zresztą nie musicie mi odpowiadać. Idę z wami.
No i poszliśmy we trójkę. Na początku nie bardzo byłem zadowolony z towarzystwa ciekawskiej myszki, ale potem sobie pomyślałem, że to może i dobrze, bo jak już Wirtuoz zacznie koncert, to lepiej się będzie czuł, widząc więcej znajomych mordek. Nie uszliśmy jednak zbyt daleko, gdy usłyszeliśmy czyjeś wołanie:
— Co tak pędzicie?! Gonię już za wami taki kawał drogi! — wołała zdyszana dżdżownica Rosówka. Chcę iść z wami, bo czuję, że coś się będzie działo… Ale się zmęczyłam. Nie mam już siły. — I… wpełzła myszce Apolonii na grzbiet, bez pytania o zgodę.
Zaczęliśmy się śmiać, bo śmiesznie to wyglądało. Wirtuoz stał się mniej poważny.
— „To i dobrze” — pomyślałem. No i poszliśmy dalej.
Za chwilę znów usłyszeliśmy czyjeś wołanie. To mrówka Ruda biegła za nami, a za nią gonił pajęczak Kosarz na swoich ośmiu długich i cienkich odnóżach. Oni też chcieli iść z nami. Szliśmy więc coraz większą grupą. Do wróżki Teofili było już blisko. Całą gromadą dotarliśmy w końcu do jej pięknego domku w gęstej kępce trawy. A ona przyjęła nas bardzo miło. Wytłumaczyłem jej w czym rzecz. I wiecie co nam poradziła? W miejscu gdzie nasza łąka styka się z lasem — poszukać dużego grzyba z zielonym kapeluszem. Powiedziała, że grzyb ten rozpyla wokół siebie taką woń, że każdy pod jej działaniem staje się śmiały, ba, nawet odważny. Podziękowaliśmy i zaraz ruszyliśmy na poszukiwania. No i udało się. Szybko znaleźliśmy ten grzyb. Stał sobie dostojnie na skraju lasu świerkowego nieopodal łąki przyozdobionej pięknym kwieciem.
— „Wymarzone miejsce na koncert” — pomyślałem. — „A jaka akustyka!” —Cieszyłem się za siebie, za Wirtuoza i za wszystkich zebranych.
Sromotnik bezwstydny, bo tak się nazywał ów grzyb, wydzielał rzeczywiście dziwną woń. Stanęliśmy pod nim z lekkim zawrotem głowy, gdyż ta woń była… hm, no dość powiedzieć… oszałamiająca. Na początku przynajmniej.
Ale już po chwili zauważyłem, że Wirtuoz uśmiecha się szeroko. Widać było wyraźnie, że „wiara” zrobiła swoje. Świerszczyka opuściła nieśmiałość i trema. Zaczął potrząsać skrzydełkami, które jak instrument muzyczny wydały piękne, ćwierkające dźwięki. Po chwili przyłożył skrzypki pod brodę, zamachnął się smyczkiem i… już chciał rozpocząć koncert, gdy nagle, usłyszeliśmy głośne chrobotanie, i ziemia zatrzęsła się pod nami.
— Ty, turkuć podjadek, wyłaź no spod ziemi! — zawołałem głośno, bo odgadłem w mig, kto spowodował to zakłócenie. — Wyłaź, chcę się z tobą rozmówić.
— Czego chcesz? — zapytał turkuć, wychylając spod ziemi umorusaną buzię. A gdy zobaczył nas wszystkich, dodał: — Czemu mi przeszkadzacie? Nie widzicie, że się posilam?
— Przepraszamy! Nie chcemy ci przeszkadzać, ale ty też nie przeszkadzaj nam — zawołałem. — To znaczy, nie przeszkadzaj Świerszczykowi, bo on daje koncert na pożegnanie lata. A ty podgryzasz korzonki akurat tego grzyba, pod który on stoi. — Mówiąc o tym, przyszła mi do głowy przerażająca myśl, że może ten żarłok turkuć już to zrobił i wnet cały czar pryśnie, i znów Wirtuozka ogarnie obezwładniająca trema. Wystraszyłem się bardzo i zaraz spojrzałem na niego. Wirtuoz na szczęście był ciągle w wyśmienitym humorze. — Uff! Odsapnąłem z bezgraniczną ulgą. I wtedy turkuć podjadek wygramolił się na powierzchnię ziemi. Otrzepał się. Położył po sobie brudne od ziemi czułki i zaczął się wpatrywać, to w Świerszczyka, odzianego w piękny biały frak, to znów w trzymane przez niego skrzypki i smyczek… Nagle się rozpromienił, i radosnym głosem zawołał:
— No to graj już! Niech wszyscy usłyszą jak mój… kuzyn gra.
I wiecie co się stało? Świerszczyk się ukłonił z uśmiechem, po czym wyprężył z gracją i… zaczął swoją wirtuozerię. Grał cudownie. A muzykę jego wiaterek niósł po łące, po lesie, daleko, daleko. Cała przyroda zastygła na moment w bezruchu. Kto żyw nastawiał uszu, aby nie uronić żadnego dźwięku tej cudownej muzyki. Ptaszki zawisły w powietrzu i uśmiechały się z aprobatą. Kwiatuszki na łące kręciły łebkami w rytm muzyki. Słoneczko rzucało wibrującymi złotymi promieniami, tworząc bajeczne efekty świetlne.
Promienieliśmy ze szczęścia. A już najbardziej sam Świerszczyk Wirtuoz. Mógł przecież grać, i to dla tak wielkiego audytorium. Więc grał i… grał. Coraz bardziej zapamiętale, oddając muzyce całego siebie. Na pewno czuł też, iż swoją muzyką sprawia nam wszystkim wielką przyjemność. Uśmiechaliśmy się do niego i w błogim nastroju chłonęliśmy każdy takt jego muzyki.
Wierzcie mi dzieci, to było piękne przeżycie. Tak piękne, że nawet sromotnik bezwstydny zaglądnął raz spod kapelusza i z rozrzewnionym uśmiechem puścił do mnie oczko… A może mi się tylko tak wydawało?
* ...I po koncercie... Dzieło 6-cio latki.