Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2018-11-12 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1303 |
Siedzieliśmy tam chyba w siedmiu czy ośmiu, pełni wiekiem, ale nie do końca pełni rozumem. Siedzieliśmy czekając jak na wyrok. Byliśmy w takim jakimś nieprzyjemnym miejscu, starym budynku, z szarymi jak sraczka ścianami i oknami o drewnianych framugach, które malowano na biało przynajmniej kilka razy, a i tak odłaziła z nich ta farba, która leżała gęsto na parapetach i nikt tego nie ruszał, bo w oknach były kraty. Grube, czarne kraty jak w więzieniu.
Czekaliśmy w ciszy i pełnym skupieniu, jeden nie patrząc na drugiego i z twarzami zwróconymi ku podłodze, na której nie było nic ciekawego do oglądania, ale woleliśmy to, niż obserwować nasze wystraszone oczy. Co tu dużo gadać. Byliśmy zwyczajnie zesrani, zesrani do granic możliwości i tylko ten strach trzymał nasze tyłki na miejscu. Ja siedziałem na starej ławce z wystającymi gwoździami w miejscu łączeń, a obok mnie siedział Tomasz, kolega z technikum, z ławki. Dobry kumpel. To z nim po raz pierwszy próbowałem wódki. Miał mocną głowę. Ja miałem słabą.
Po korytarzy w tą i z powrotem łaził Waldek. Waldka znałem z podstawówki, jeździliśmy jednym autobusem do miasta, ale później jakoś zapomnieliśmy mówić sobie cześć. Czasami tak jest. Witasz się z kimś jakiś czas i jakiś czas później już tego nie robisz. Nikt nie wie czemu.
Był też tutaj Jacuś. Tak, ten pulchny, mały Jacuś. Jacuś zawsze był mały i gruby. Teraz był nawet grubszy, ale ani trochę wyższy. Znałem go i nie lubiłem. Pamiętam jak w szóstej klasie zeżarł cały placek przygotowany na obchody pierwszego maja. Po prawdzie sprawcy nie znaleziono, a on sam też się nie przyznał, ale i tak wiedzieliśmy z chłopakami, że to on. Nikt go jednak nie wydał. Może trzeba było.
Jeden jeszcze, którego znam, to Jerzy. Znam go z widzenia i tyle. Jakiś dziwak podobno. Zawsze z książką w ręce, nawet gdy to nie było na miejscu. A zwykle nie było. Teraz też siedział z nosem w książce i udawał, że go tutaj nie ma. Miał nas wszystkich w dupie. Ja też go miałem w dupie.
Reszty towarzystwa nie znałem i nie miałem okazji im się przyjrzeć, ale chyba nie wyglądali jakoś szczególnie. Ot zwykłe wiejskie chłopaki takie jak ja. Siedzieliśmy w ciszy, zesrani jak sto diabłów. Czekaliśmy.
I nagle wywołano grubego Jacusia. Patrzeliśmy na niego z wyczekiwaniem, a on słysząc swoje imię znieruchomiał. Jebany nieźle się wystraszył. Każdy by się wystraszył iść jako pierwszy. W końcu wstał, podciągnął spodnie, pociągnął nosem i poszedł. Drzwi się za nim zamknęły. Jego poświęcenie jakoś nas ożywiło.
– Co oni mu tam będą robić? – rzucił jakiś nieznajomy chłopak z piegami na twarzy i rudym łbem.
– Cholera wie – odpowiedział drugi, również rudy ale bez piegów.
– Jak to co? – wtrącił trzeci. – Oceniać.
– Oceniać? Po kiego?
– Czy się nadaje.
– Nadaje?
– Na śmierć.
– Można się na śmierć nie nadawać?
– Widocznie można.
Nikt nic z tego nie rozumiał, więc rozmowa urwała się tak szybko jak zaczęła. Znów czekaliśmy. Grubas długo nie wychodził.
Kiedy wyszedł, a wyszedł po dobrych piętnastu minutach, powiedział tylko trzy słowa.
– Mówcie tylko tak.
I wyszedł w eskorcie dwóch postawnych gości w zielonych mundurach.
Zawołano tego rudego z piegami. Poszedł. Nie wychodził dwadzieścia minut i nie wyszedł wcale. Krzyknięto imię. Moje imię.
– Stanisław!
Rozejrzałem się po sali ale nikt się nie podniósł. Wychodziło na to, że tylko ja byłem Stanisław. Wziąłem głęboki oddech i wstałem. Nie pożegnałem się z resztą chłopaków. Prawdę mówiąc kij im w oko.
Wszedłem do pokoju, a ktoś zamknął za mną drzwi. Tutaj ściany również miały kolor sraki, a w oknach były kraty, ale przynajmniej był tutaj dywan na podłodze. No i biały orzeł wisiał na ścianie. Przy biurku siedziało dwóch typów. Jeden ubrany na biało, a drugi na zielono. Odezwał się ten w zielonym.
– Proszę usiąść.
Wskazał na krzesło. Usiadłem.
– Imię i nazwisko?
– Stanisław Poniatowski.
Spojrzał na mnie spod byka i zajrzał w jakieś papiery, które wyciągnął przed chwilą z teczki. W lewej dłoni trzymał papierosa. Zaciągnął się nim. Wypuścił chmurę w moją stronę i pokiwał głową.
– Data i miejsce urodzenia?
– Piąty maj tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty trzeci rok, Kalisz.
– Zawód ojca?
– Murarz.
– Zawód matki.
– Szwaczka.
– Imię i nazwisko obojga rodziców?
– Przecież ma pan tam wszystko napisane – oznajmiłem. Męczyły mnie takie pytania.
Mężczyźni popatrzyli po sobie, a potem wspólnie skarcili mnie spojrzeniem. To było jakby jedno spojrzenie.
– Imię i nazwisko obojga rodziców?
Odpowiedziałem mu. Wyspowiadałem się ze wszystkiego. Facet w białym ubraniu wstał i podszedł do okna. Również palił. W pokoju było szaro od tego pieprzonego papierosowego dymu.
– Czy kochacie ojczyznę? – wypalił nagle gość w zielonym. Minę miał poważną.
– Tak – odparłem. Grubas Jacuś coś mówił o ciągłym odpowiadaniu tak, a on przecież wyszedł z pokoju. O to chodziło chyba nie? O wyjście stąd. Rudy nie wyszedł. Może powiedział nie?
– Czy poświęcilibyście wszystko dla ojczyzny?
– Tak – odparłem. Czy ja wiem?
– Czy walka w obronie ojczyzny jest najwyższą z cnót?
– Tak.
– Jesteście gotowi oddać życie za ojczyznę?
– Tak – odparłem, chwilę się wahając. Chyba nie. Szczerze to miałem gdzieś umieranie za kraj. Co w tym szlachetnego?
– Czy zgadzacie się zostać wcieleni ze skutkiem natychmiastowym do Ludowego Wojska Polskiego? Odpowiedzcie. Tak czy nie.
Oczywiście, że nie. Ale gruby mówił, żeby mówić tak. Może gruby się mylił? Co stało się z rudzielcem?
– Nie – odpowiedziałem.
– Powtarzam pytanie. Czy zgadzacie się zostać wcieleni ze skutkiem natychmiastowym do Ludowego Wojska Polskiego? Odpowiedzcie. Tak czy nie. – Wyraz twarzy mu się nie zmienił.
– Nie – odparłem ponownie.
– Pytam po raz trzeci, ostatni. Czy zgadzacie się zostać wcieleni ze skutkiem natychmiastowym do Ludowego Wojska Polskiego? Odpowiedzcie. Tak czy nie.
– Nie do cholery!
Popatrzył na mnie dziwnie. Bałem się, że coś mi zaraz zrobią. Może pobiją? A może nawet zabiją?
– Ten też nie chce umierać – rzucił facet w zielonym do tego stojącego przy oknie.
– No i chuj. Może następny będzie chciał.
– To wszystko. Wyprowadzić! – zawołał obojętnie. Skiepował peta w szklanej popielniczce i chwycił za kolejną teczkę. Moją zwyczajnie wyrzucił do kosza.
Wstałem. Podeszło do mnie dwóch żołnierzy w mundurach. Wyprowadzono mnie tylnymi drzwiami. Po chwili zamknęły się za mną z hukiem. Na ulicy byłem sam. Padało. Poszedłem na przystanek autobusowy, naciągając kurtkę na głowę. Była niedziela. Grudniowa niedziela.