Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2011-12-04 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3478 |
Z nad zatoki napływało powietrze ciepłe, ale lepkie. Pachniało wielką przygoda i morską pianą. Zniewalało zaskakującą innością zamorskiego, podzwrotnikowego klimatu. Po portowym bulwarze snuły się bez celu grupki marynarzy. Było tak, dokładnie tak jak w piosence Domenico Modugno. – Marynarze, marynarze. Osmagane wichrem twarze, wciąż się włóczą po bulwarze – tak właśnie po polsku brzmiały słowa tej piosenki. Nadmorska stolica Urugwaju kusiła tych znudzonych wilków morskich i matrosów szpalerami przyulicznych barów, gdzie sprzedawały się kobiety w oparach alkoholu. Było to jedno wielkie zagłębie płatnego seksu i darmowego syfilisu, prawdziwa lepka na odseparowanych od swoich kobiet obieżyświatów i oceanicznych włóczęgów. Cała ta słodka muchołapka zawdzięczała swoje istnienie portowym nabrzeżom i remontowym dokom zapełnionym statkami z całego bożego świata. W jednym z nich stał unieruchomiony dalekomorski trawler H/T Orlen pływający pod kapitanem Cezarym Celarym ze Świnoujścia z pierwszym mechanikiem Edwardem Żółtowskim. Orlen był statkiem łowczym typu B-417 o wyporności 3600 BRT i ładowności 1000 ton zamrożonych owoców morza. Statek cumował już w porcie kilka tygodni oczekując na wymianę śruby okrętowej uszkodzonej na łowisku podczas wyrzucania z rufy włoka do trałowania. Doświadczony przecież kapitan tak nieszczęśliwie manewrował statkiem, że stalowa lina zaplatała się w śrubę urywając jeden z jej płatów. W wyniku tego uszkodzenia trawler stracił sporo na sile uciągu i nie nadawał się do ciągania sieci obciążonej często 30 tonami ryb. Trzeba było wracać do macierzystego portu i oddać statek w ręce pana Wątroby polskiego emigranta, który na antypodach dorobił się firmy remontującej statki i posiadał kontrakt na usługi dla słynnej świnoujskiej Odry. Szczęśliwym trafem kapitan tuż przed awarią pozbył się urobku podpływając do zakotwiczonej na łowisku bazy rybackiej Transoceanu. Potężny dźwig statku bazy Kaszuby kołyszącego się łagodnie na oceanicznej fali opróżnił ładownię trawlera z mrożonej miruny, morszczuka i makreli, S. t. Kaszuby podobnie jak siostrzane Gryf Pomorski czy Pomorze po skompletowaniu ładunku szedł w rejs przez pół świata do Jokohamy lub Osaki, gdzie filetowane ryby kończyły jako suchsi na stołach rozsmakowanych w surowych owocach morza Japończyków.
Komunikaty meteo zapowiadały pogorszenie pogody, Z południa od Falklandów nadciągał sztorm. Łowisko w akwenie Argentyńskim dzieliło od Montevideo około trzech tysięcy morskich mil. Siedem dni i nocy potrzebował statek łowczy, żeby pokonać ten szmat oceanu. Nie, żeby Orlen bał się sztormu. Słynny kadłub, dzieło polskich stoczniowców oznakowany, jako B-417, ustawiony dziobem do fali dzielnie sobie radził nawet przy stanie morza 8 stopni w skali Beauforta, ale gdy wiatr w porywach osiągał 75 węzłów a fala wznosiła się na 15 metrów załogę nawet doświadczoną musiała ogarniać groza. Wydawało się wtedy, że wznosząca się pionowo spieniona ściana wody już za chwilę pochłonie statek bezpowrotnie. Nic z tego, bo trawler wspinał się na grzbiet fali wśród łamiących się bałwanów. Przeraźliwy ryk wiatru i łoskot przelewanej wody dopełniały obrazu świata przemienionego w piekło, Niesamowicie piękny był to widok, ale ci, co go doświadczyli nie chcieli ponownie znaleźć się w przedsionku totalnej katastrofy. Właśnie, dlatego załoganci odetchnęli z ulgą, gdy udało się uciec przed gniewem i szaleństwem Posejdona, tym bardziej, że w ewentualnym starciu z żywiołem szanse uszkodzonego statku wyraźnie zmalałyby.
W ten sposób i z takich powodów chłopcy z Orlenu byczyli się wydani na pokusę uciech portowej metropolii. Fama głosi, że największym wrogiem marynarzy są obce porty. Wiele w tym prawdy szczególnie wtedy, gdy postój zaczyna się przedłużać i powstaje problem nadmiaru wolnego czasu a wybór zajęć jest mocno ograniczony i sprowadza się do słodkiego nicnierobienia albo łażenia po mieście. Przebywanie na statku przez całą dobę nie wchodziło jednak w rachubę. Miało to sens podczas połowów, kiedy doba nie była wcale miernikiem czasu. Jak tylko trawler trafił na ławicę ruszała przetwórnia i maszyny filetujące pracowały non stop. Po sześciu godzinach babrania się w rybich bebechach chłopcy mieli cztery godziny odpoczynku i tak w koło Macieju. Cztery posiłki dziennie, nocne porcje w lodówkach i praca, praca i jeszcze raz praca dopóki ryb pod kilem nie zabrakło. Nie było zresztą, dokąd pójść. Wokół tylko spieniony ocean i od czasu do czasu jakiż statek na horyzoncie. Czasem Hiszpan, Japończyk a najczęściej Ruski, bo tych było pełno na wszystkich łowiskach świata. Co innego pobyty w porcie. Młodym przez długie tygodnie skazanym na siebie w okrętowej ciasnocie chciało się do ludzi. Montevideo kusiło swą egzotyką, przepychem wspaniałych gmachów wyczarowanych w stylu hiszpańskiego baroku, willowymi dzielnicami bogaczy z domami w oprawie wypielęgnowanych ogrodów i sklepami pełnymi towarów z całego, bożego świata. Zadziwiająco kontrastował ten zbytek z sąsiadującą przestrzenią nędzy zabudowaną rozległymi slumsami, gdzie na dziurawych chodnikach spali ludzie okryci kartonami a rynsztokami spływały cuchnące ścieki. Dla przybyszów z kraju gdzie wszyscy mieli prawie po równo te szalone dysproporcje w poziomie życia tubylców na początku budziły szok, choć według miejscowych był to naturalny porządek a może nieporządek świata. Na jednego tak zwanego szanowanego obywatela przypadało tu kilkunastu śmierdzących obdartusów bez dachu nad głową. Do wszystkiego jednak idzie się przyzwyczaić, więc po pewnym czasie grupki Polaków penetrowały dzielnice po dzielnicy w poszukiwaniu rozrywki, bezwstydnie wprost tanich wyrobów ze skóry albo po prostu włóczyły się bez celu. Tak było tego dnia, który różnił się od innych najazdem ulicznych handlarzy. Szpalery prowizorycznych stoisk wypełnione były wszelakim dobrem. Pełno tu było towarów niezbędnych do życia, ale też zupełnie nieprzydatnych rupieci, rzeczy solidnych i tandetnych oraz takich, których przeznaczenia trudno było się domyśleć. Klimat tego handlowego zjawiska przypominał ten z warszawskiego Bazaru Różyckiego z tym, że ten porażał swoim ogromem i kipiał wprost od emocji uczestników tego misterium urodzonych i wychowanych pod gorącym słońcem południa. Sprzedawcy żywych cudów z ciepłych mórz zaczepiali bezceremonialnie potencjalnych klientów usiłując wcisnąć im coś z bogatego asortymentu zamkniętych w ogromnych akwariach bajecznie kolorowych stworzeń. Padło właśnie na trójkę przyjaciół z Orlenu. Dwóch kolegów prowadził ochmistrz Jacek Stola. Niewysoki brunet z Gdyni, jeśli można powiedzieć tak o facecie noszącym perukę. Zdolny do obdarzenia kogoś prawdziwą przyjaźnią był Jacek dalekomorskim rybakiem z krwi i kości. Pływał po morzach tu i tam z w Montevideo bawił przynajmniej kilka razy, Języka hiszpańskiego nauczył się z zadziwiającą łatwością, więc rozmowa w tym języku nie sprawiała mu żadnej trudności. Na statku ochmistrz cieszył się zrozumiałym szacunkiem, choćby tylko z tego powodu, że miał w swojej pieczy zapasy żywności a przede wszystkim, dlatego, że dzielił gorzałką i piwem. Na spacery z ochmistrzem chodził Waldek Mysłek, na statku technolog a poza tym równy kumpel. Z miasta Łodzi pochodził a konkretnie z okolic Bałuckiego Rynku, gdzie jak świat światem zawsze rządziła ferajna i pełno było takich jak on niespokojnych duchów. Wzrostem równy ochmistrzowi wyróżniał się upodobaniem do egzotycznych dziewczyn. Trójkę łazików uzupełniał mistrz przetwórstwa na statku, wyższy od kolegów szatyn z wąsami. Nie byłoby nic dziwnego w owym łazikowaniu młodych Polaków po portowej dzielnicy, bo widok marynarzy i rybaków z Polski nie należał tu do rzadkości, gdyby nie to, ze ten z wąsami to nie, kto inny jak Mirek Grzybowski, chłopak z Folwarku, mąż Danki prawnuczki no, kogo? No oczywiście Józefa Motyki. Mirkowi dzieciństwo przypadło na czas przemian w przyfabrycznej części Woli. Przedwojenni mieszkańcy Folwarku klasyfikowani w księgach, jako wyrobnicy i służący awansowali do rangi klasy robotniczej i nie była to czcza fanfaronada propagand, ale autentyczny awans społeczny godny uwagi badaczy skupionych na socjologicznych katedrach. Rodzice przyszłego absolwenta szczecińskiej Akademii Rolniczej ruszyli w 1955 roku szlakiem Wielkiej Niedźwiedzicy i osiedli w Dziwnowie na samiuśkim morzem a Mirek snuł marzenia o dalekich morskich podróżach i o Danusi klasowej koleżance siedząc w szkolnej ławce podstawówki na wolskich Bałutach. Ich szkolna miłość przetrwała i zyskała błogosławieństwo i pieczęć księdza Jana Brachowskiego. – Co tam robi moja Dana? – myślał Mirek włócząc się bez celu po hiszpańskojęzycznym bazarze. A ona wtedy z bratem i koleżanką Bożeną na dziewiątym piętrze bloku przy Grunwaldzkiej w Świnoujściu wznosiła toast za tych, co na morzu. A na morzu Mirek kołysząc się z nogi na nogę na chybotliwym statku nadzorował kolegów odgławiających złowione ośmiorniczki, czyli kalmary. Niestety w odróżnieniu od ryb głowonogi trzeba było patroszyć ręcznie. Służyła do tego specjalna łyżka. Ramiona i odwłoki/ tuby/ mrożono przed wysyłką do Japonii. Resztki przerabiano na mączkę. Bywało, że kalmary, choć rzadko, trafiały czasem do kraju. Nieliczni smakosze mogli się delektować flaczkami z nich serwowanymi w barze Neptun naprzeciw poczty w Świnoujściu.
Z Montevideo bliżej jak do domu było nawet na koniec świata. Wyjątkowo wolno płynął czas z trudem wypełniany łażeniem, piciem grappy i tinto. Pędzona z kukurydzy grappa miała moc na czterdzieści procent czystego alkoholu. Ostra i paląca w piciu raziła nazajutrz, paskudnym, tępym kacem. Upiorne samopoczucie po niej można było złagodzić przydziałowym piwem a kiedy go zabrakło jedynym ratunkiem było tinto, czyli, czerwone wino z miejscowych winogron. Z permanentnego przepicia załoga polskiego trawlera zmieniała się z tygodnia na tydzień w bandę otępiałych maruderów. W Polsce Ludowej prostytucja była zjawiskiem marginalnym w odróżnieniu od krajów Trzeciego Świata, gdzie była nie tylko wszechobecnym zjawiskiem kulturowym, ale też kwitnącą gałęzią gospodarki. Co ciekawe, że ta potężna, kolorowa i kusząca gałąź wyrastała ze zgniłego i cuchnącego pnia. Przekonali się o tym niektórzy chłopcy z Orlenu. Niedaleko portu była ulica, którą Polacy nazywali Krótka. W istocie nie miała nawet trzystu metrów długości. Zabudowana jednopiętrowymi kamienicami w stylu dziewiętnastowiecznych przedmieść hiszpańskich miast. Wśród otynkowanych elewacji zdarzały się też ceglane. Dachy wszelakiego kalibru, różnego kształtu i wysokości pokryte były różnymi materiałami do połatanej papy przez blachę po czerwoną dachówkę. Na parterach rozlokowały się bary i portowe tawerny a na piętrach ciche pokoje do płatnego seksu. Trudno było marynarzowi przejść tą ulicą bez zaczepki ze strony natarczywie oferujących swoje ciała Murzynek i Indianek. Nie brakowało też dziewcząt europejskiego pochodzenia, ale najwięcej było Azjatek. Chłopaki z Orlenu naliczyli tu, co najmniej dwadzieścia burdeli. Ile ich było w całym, półtoramilionowym mieście tego zapewne nie wiedziały nawet władze municypalne Montevideo. W lepszych dzielnicach miasta wizyta w luksusowym przybytku Wenery kosztowała 50 dolarów a nawet więcej, ale na Krótkiej już za dwa dolce można było zaznać erotycznej przyjemności. Mają rację ci, którzy mówią, że miłe złego początki. Wizyty na Krótkiej odbiły się czkawką chłopcom z polskiego trawlera. Paskudne choróbska przenoszone drogą płciową wkrótce dały znać o sobie. Pech chciał, że na statku nie było lekarza. W początkowej fazie rejsu statkiem nieźle bujało, więc wyhuśtany do oporu i trapiony klaustrofobią lekarz z Olsztyna zaczął zdradzać objawy obłędu. Kapitan Celary nie miał innego wyjścia i przy pierwszej nadarzającej się okazji odesłał do kraju. Od tego momentu obowiązki okrętowego konowała przejął radiooficer Roman. Popularny Radio dwoił się i troił, żeby obok swoich obowiązków utrzymywania łączności z krajem napychać tabletkami cierpiących nieszczęśników. Mirek Grzybowski nieraz zaklinał się, że Krótką omijał z daleka. Może ze strachu przed francuską chorobą spotęgowanym bolesnymi doświadczeniami kolegów a może jednak z wyższych pobudek opartych na wyznawanym systemie etyczno-moralnym. Chodził, więc po bazarze i kupował to i owo. Nęciły do niesłychanie niskie ceny niektórych towarów, ale dość skutecznie powstrzymywała mocno ograniczona możliwość przewiezienia zakupów do kraju. Mirek nie były pierwszym z Woli globtroterem na dalekich oceanicznych szlakach. Już w latach dwudziestych regularnie przemierzał Atlantyk z USA do portów zachodniej Afryki kapitan Marian Wieczorek, brat Jana nazywany na Wesołej Admirałem. Jan z jego powodu tak jak każdy prowadzący korespondencję z rodziną po tamtej stronie Żelaznej Kurtyny był inwigilowany przez Bezpiekę, jako element niepewny klasowo a może nawet szpieg amerykański. A brat Jana był tyko beneficjentem amerykańskiego marzenia i pływał pod banderą USA. Po nim ruszył na dalekie morza prawnuk Józefa Motyki Ryszard Gąsior. Najpierw, jako młody oficer Marynarki Wojennej a potem kapitan żeglugi wielkiej Polskiej Żeglugi Morskiej w Szczecinie. Rysiek reprezentował na oceanach wschodzącą gospodarkę morską Polski. Ćwierć wieku później zięć Albina Dajcza, młody inżynier pojawił się w Montevideo. Były to czasy, kiedy Polska aspirowała do miana Morskiej potęgi. Setki statków pod biało-czerwoną banderą lub zbudowanych w polskich stoczniach dla obcych armatorów pływało po morzach i oceanach świata. Trawlery Dalmoru. Odry i Gryfa rzucały sieci na najbardziej odległych od kraju akwenach. Nowoczesne statki wyposażone w nowoczesną aparaturę obsługiwali świetnie wyszkoleni młodzi ludzie wywodzący się ze społecznych nizin. Klasyczny to był przykład niespotykanej dotąd w historii Polski wymiany elit. U podłoża tego zjawiska leżała powszechna rewolucja oświatowa i rozgromienie zwartych obszarów mentalności, zwyczajów i przesądów skostniałego porządku feudalnego.
Srebrzysty odrzutowiec wspinał się z rykiem silników na błękitny nieboskłon. Zataczał właśnie pętlę nad ujściem La Platy. W dole z pomarszczonej tafli wody wystawał czarny, żelazny kikut. To maszt zatopionego po osaczeniu przez Anglików pancernika Graf Spee. Niemiecki okręt dotarł tu z rozkazu szaleńca, tego samego, którego niegdyś nawiedził Szatan w monachijskim więzieniu. Wrastające w zatokę miasto obnażone z zasłony chmur prezentowało urodę wspaniałych monumentalnych budowli i willowych dzielnic. Czarowało podzwrotnikową zielenią ogrodów i pól golfowych, przystaniami i marinami wypełnionymi luksusowymi jachtami. Spojrzenie z góry na to miasto mogłoby, więc wzbudzić zachwyt gdyby nierzucające się w oczy liszaje i strupy dzielnic nędzy. Samolot zrobił jakiś zwrot i miasto zniknęło ustępując bagnistemu stepowi. Pampa przesuwała się na północ wraz z horyzontem nadziana tu i ówdzie płaskimi, niewysokimi wzniesieniami. Niewiele czasu potrzebował samolot, żeby w drodze do Rio de Janerio minąć 30 równoleżnik i zbliżyć się do wybrzeża Parany. W tym górzysto-wyżynnym stanie Brazylii mieściło się największe skupisko polaków w Ameryce południowej. Stamtąd bodajże przysyłała listy siostra Kanuta do braci Jana i Stanisława Ogrodniczaków. Ku wielkiemu zdziwieni nastoletnich kolegów Marek Lasota z dumą pokazywał przysłaną przez ciotkę szczyptę czerwonej jak mielona cegła brazylijskiej ziemi.
Wracając z tej najdalszej swojej wyprawy Mirek Grzybowski przypomniał sobie swój pierwszy rejs przez Atlantyk. Pamiętał, że już sama myśl o wyprawie przyprawiała go o dreszczyk emocji. To, co go czekało jakże miało być fascynujące i nieprzewidywalne. I tak było. Pierwszy, daleki rejs ułożył się w ciąg niesamowitych niespodzianek. M, /T Jamno pod kapitanem Marianem Torłopem szczęśliwie przeprawił się przez ciasne a ruchliwe cieśniny duńskie. Na tym jednak skończył się fart, bo wał korbowa silnika zaczął niedomagać i skończyło się zejściem do portu Falmouth we wschodniej Kornwali. Pobyt na Riwierze Kornwalijskiej trwał tydzień wypełniony spacerami po ulicach tego czystego, zielonego miasteczka. Dziwiły rosnące tu na 50 równoleżniku palmy i łagodny klimat będący rezultatem oddziaływania ciepłego prądu zatokowego. Nieprzyjemnym zgrzytem była nieudana naprawa silnika, więc po przejściu Atlantyku zamiast na łowisko Georges Banks statek wszedł do Halifaxu, żeby w stoczni Dortmund wykonać ponownie sfuszerowaną przez Anglików naprawę wału korbowego. O ile Falmouth jawiło się im, adeptom sztuki oceanicznych połowów, jako przyczółek wolnego świata to Halifax największe miast Nowej Szkocji było dla tego obszaru miejscem modelowym. Już sama stocznia zadziwiała brakiem ogrodzeń, bram i portierni z biurem przepustek. Tam Wałęsa nie miałby szansy skakać przez płot i sięgnąć po pokojową nagrodę Nobla. Ulice miasta szokowały mozaiką ras. Azjatów, Indian i Murzynów było tam więcej niż białych. Sklepy były raczej świątyniami rozpasanej konsumpcji niż placówkami zaopatrzenia ludności. Wszystko to szokowało, bo w siermiężnej, lecz pozbawionej kontrastów Polsce tego nie było. Musiał przyznać, że kusi go ten blichtr i szpan tym bardziej, że podczas spaceru po mieście zaczepił go pracownik Agencji Imigracyjnej i proponował załatwienie pobytu w Kanadzie. Zawahał się wtedy mocno, ale po namyśle powrócił na statek i wypłynął w morze. Skoro tak zadecydował los napisał mu plan B i oto siedzi sobie w lotniczym fotelu, jako jeden z grupy 86 załogantów Orlenu wracających do kraju po półrocznym pobycie na antypodach. Tam daleko na drugiej półkuli w Goleniowie wyjdzie mu naprzeciw żona i Franek Wojtczyk, serdeczny druh. Mirek Grzybowski poprawił się na fotelu, uśmiechnął się na wspomnienie Danusi i prezentów, które dla niej wiezie. Miał już zapaść w drzemkę ów zbawienny stan dla pasażerów transkontynentalnych lotów, lecz przypomniał sobie coś. Zajrzał do podręcznego bagażu i wyciągnął przemycony słoiczek z wodą, w której pluskały się dwa maleńkie żółwie w pancerzykach ubarwionych pięknie w żółte i zielone plamy. Mirek uśmiechnął się jeszcze raz na widok tych pasażerów na gapę lecących z Montevideo do Woli Krzysztoporskiej.
ratings: perfect / excellent
Bajeczne, pełne dzikich kontrastów Montewideo w niczym nie ustępowało innym portom świata, a Polacy
- głównie marynarze, rybacy dalekomorscy, ale też wszelkiej maści badacze np. Arktyki czy Antarktydy /na której już w tamtych siermiężnych czasach mieliśmy nawet w ł a s n ą Polską Stację Polarną im. Arctowskiego/ -
byli codziennym składnikiem tamtych - jakże dla nas egzotycznych - krajobrazów