Go to commentsMonoamoryzm (XXIX. rozdział)
Text 6 of 6 from volume: Monoamoryzm
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2018-11-30
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1246

XXIX. Człowiek marki Wilkinson


Nie umiem sprecyzować, po co mi twoje włosy. Sens czynności, jaką właśnie wykonuję leży w innej części Wszechświata, pod łóżkiem, za nocnym stolikiem jakiegoś kosmicznego machera od losu, specjalisty od wynikłych z odurzenia hiperszaleństw.

Golę cię, byś... zdała się młodsza? Brzydsza? Jedno i drugie?

Ciemna iskra prowadzi moją rękę. Wrzynam się w świeżą, ciągle nieostygłą, późną jesień, jeśli mogę tak to nazwać. Pora przekwitu, ponura aura pełna cichych burz, zmarszczek tektonicznych. Pękająca ziemia, tęcza bez barw jakby z łaski wisząca na namokłym, przesyconym błotem niebie. Krajobraz w który nic, tylko wbić nóż, zaznaczyć swoją obecność, ostrzem, podeszwami glanów złożyć nieczytelny podpis.

A-dam, A-dam - wydeptuję na twoim podbrzuszu. Nie oponujesz. Jakby spojrzeć pod odpowiednim kątem - można by nawet uznać, ze się uśmiechasz. Kąciki ust unoszą się w grymasie zadowolenia, oczy zaczynają figlarnie lśnić.

Moja mała, nowa koleżanka, poznana w wesołym miasteczku, które zatrzymało się na terenie cmentarza parafialnego.

Wolno, dość ospale obraca się koło diabelskiego młyna, krzywią się twarze po drugiej stronie zmatowiałych luster, zderzają się elektryczne samochodziki. Ofiary śmiertelne owych wypadków są pospiesznie wynoszone przez obsługę przybytku, chowane cichaczem w obcych grobach. Proceder wyzbywania się zmarłych poprzez podrzucanie ich do przypadkowych grobowców, zakopywanie pod płytami w piaseczku jest tak stary, jak profesja kuglarza; od setek lat po przejściu trupy cyrkowej zostaję bezimienne pochówki, zrozpaczone rodziny szukające swoich bliskich. Nierzadko - po psiemu, NA WĘCH. Najczęściej kilka dni po ukryciu ciała udaje się je zlokalizować, wydobyć fetorowca i pochować po raz drugi, godniej. Niektórzy jednak na zawsze pozostają w miejscu ukrycia.

Ukuto nawet powiedzenie: `Wesołe miasteczko żre, rozpuszcza`.

Nikt nie zliczy, ile osób na przestrzeni lat poniosło śmierć spadając z karuzel, zginęło podczas nieostrożnego obchodzenia się z wiatrówkami na strzelnicach, zostało pożarte przez uciekłe z cyrku tygrysy, lwy, stratowane przez słonie; ilu nieszczęśników spłonęło w pożarach wywołanych przez nieudolnych połykaczy ognia, zostało przepołowionych, albo przeciętych na pięć, osiem, dwanaście części przez sztukmistrzów-partaczy, ilu zginęło zabitych przez wiecznie pijanych i szukających zaczepki klaunów.

Uśmiechasz się, Wiesiu. Przedstawienie dopiero się rozpoczęło, na arenę na motocyklu wjeżdża niedźwiedź w pomarańczowym kubraczku, zaraz potem - drugi - o futrze pomalowanym farbą non toxic na różowo, wczłapują, kłapiąc ogonami, ubrane w serdaki, foki w cylindrach.

Publiczność w znacznej mierze składająca się z dzieciaków wraz z rodzicami, bije brawo. Nieliczni staruszkowie, zbłąkani w cyrku alzheimerowcy nie wiedzą, czego są świadkami, myślą, że to kolejny akt opery, Krwawej Zemsty Nietoperza, albo Psychotoski.

Kładziesz mi głowę na ramieniu. Na moment zapominamy, ze cyrk jest rozbity na cmentarzu, pod naszymi stopami śpią omszałe szkielety, smutni panowie i wiecznie poważne panie, dzieci, które nigdy w swym krótkim życiu się nie bawiły.

Bezrefleksyjnie depczemy groby, nekropolia staje się wielką wycieraczką.

Wystrzeliwują płomienie, w powietrzu pełznie upiorny, ognisty wąż. Fajerwerki trzepoczą skrzydłami, w oczach dzieci wykluwają się maluśkie i pokraczne Feniksy.

Śmiejesz się, kochanie. Początkowo wahałem się na pierwszą randkę zabrać cię akurat do cyrku, w końcu jest tyle lepszych miejsc: las, kilkanaście opuszczonych domów, ruiny PGR Wolerowo...

Teraz jednak widzę, że to był świetny pomysł! Jesteś zachwycona, nigdy wcześniej nie byłaś na jakimkolwiek przedstawieniu, nawet choinkowym, gdzie występowały twoje dzieci. Zawsze miałaś sto ważniejszych spraw: obrządki, gotowanie, pieczenie chleba, szycie, haftowanie.

Teraz, gdy zostałaś sama, synowie i córki wyprowadzili się do miast (bo i kto przy zdrowych zmysłach z własnej woli zostaje w Wolerowie? Nie licząc mojego prowincjonalnego brata - nikt), a mąż - na cmentarz (wiem, gdzie jest pochowany, możesz być spokojna - nie podepcze go) ogarnęła cię nieuśmierzalna nuda. Nie potrafisz jej zapełnić serialami paradokumentalnymi, telenowelami, nie koją jej teleturnieje, reality shows, programy przyrodnicze, nie zalecza jej radiowa Dwójka, ani RMF Classic (słuchanie innych stacji - w babcino-rustykalno-barokowym wnętrzu byłoby wręcz profanacją!).

I zjawiłem się ja, rozweselacz, człowiek-herdewin niosący najdoskonalszy z tripów, najgłębsze z doznań.

Nie przesadzam, widzę przecież, jak jest ci dobrze. Haj pozazmysłowy, przejście na wyższy etap. ODŚWIADOMOŚĆ. Całe dotychczasowe życie jawi się jako państwo nudy, ziemianka wypełniona zgniłymi kartoflami, psia buda stojąca naprzeciwko drapacza chmur, pałacu ze szkła, stali i światła, planeta karłowata wyrzucona poza Układ Słoneczny, uboga krewna, której się wstydzisz i której w równym stopniu współczujesz.

Jestem animatorem kinderbalu, nauczycielem dobrej zabawy, ty - pierwszą uczennicą. Wyjątkowo pojętna z ciebie ośmiolatka.

Patrz, Wiesiu - na zawieszoną pod samym niebem linę (no jak to `nie widzę`? Wytęż wzrok!) wchodzi Martyna, tuż a nią - Krzysiek, jej brat. Dalej - gramolą się ich rodzice. I następuje piękna katastrofa, zetlałe sznurzysko pęka i wszyscy, nieudolni naśladowcy Ikara, spadają na ziemię.

Gęęę - rozlega się głuchy jęk.

`Nic się nie stało, bawimy się dalej` - rzuca uśmiechnięty klaun. Dwaj inni w pośpiechu uprzątają ciała. Migusiem zostaje rozciągnięta kolejna lina. Luiza, po mężu Witkowska i Kaśka, co ją kiedyś oplułem, lezą robić show. Pierwszej z muszelki kapie gorący śluz, drugiej - z sardonicznie uśmiechniętego pyska - jad.

One też nie potrafią utrzymać równowagi. są za bardzo rozgorączkowane, pcha je odśrodkowa siła. Byle wyżej, ponad plebs, ponad szarość.

Ex-dziwka, dziś matka-Polka i żmijowata Kaśka - dwie baletnice kręcące piruety na linie rozciągniętej pomiędzy chmurami. Chwilę później - dwie mokre plamy, kości zbierane do wiader przez obsługę cyrku.

Tasak, Wiesiu, gdzie masz tasak?

Wertuję wyścielone serwetkami szufladzięta kredensu, przerzucam sztućcusie o najfikuśniejszych kształtach, jeśli nie srebrne, to przynajmniej posrebrzane łychy, łyżki, łyżeczki, łyżuńciusiuńciunie. Znajdę? Masz w kuchni z piernika, gdziekolwiek w swej bajkowej chatce tak niefajny, źle kojarzący się przedmiot jak tasak? Może nie, tasak, siekiera, szwajka do kłucia świń to rzeczy ze świata ludzi dorosłych, nieprzystające do domku dla lalek, w jakim mieszkasz.

Jest wreszcie! Szukajcie, a znajdziecie! Na samym dole, pod brytfanną.

Teraz uważaj - może zaboleć. Spróbuję uwolnić ci myśli.

Łup! E, wziąłem za słaby zamach. Nie jadłem śniadania, więc nie dziwota, że z energią krucho.

Łup! Karlice tańczą w kółeczku, dzieci wyklaskują rytm.

Łup! Na arenę wjeżdża dziewczyna na wielbłądzie.

Łup! Kawalkada półnagich `Indianek` ubranych jedynie w pióropusze i skąpe, ledwie zakrywające newralgiczne części ciała skórzane kostiumiki, objeżdża arenę na koniach.

Łup! Pokazu woltyżerki nie przerywa nawet tragiczny wypadek, jedna z gimnastyczek spada z końskiego grzbietu i zostaje stratowana.

Łup! Wąsaty magik wyjmuje z kapelusza szkielet królika.

Łup! Proszę się nie przejmować, takie rzeczy się zdarzają, bawcie się dobrze, przedstawienie trwa dalej! Przypominamy, że tego i tylko tego wieczoru wszystkie dzieciaki poniżej lat siedemnastu otrzymują półtoraprocentową zniżkę na lody, watę cukrową i popcorn! Nie czekajcie, promocja trwa do wyczerpania zapasów! Nie zapomnieliśmy również o naszych kochanych rodzicach, na tyłach gabinetu krzywych luster ciągle otwarty jest minibarek, zapraszamy na jednego, przystępne ceny, szeroki wybór trunków z całego świata, od naszej poczciwej siwuchy, przez meksykańską tequilę, aż po Iceberga - czystą jak łza wódkę wytwarzaną z mających dwanaście tysięcy lat lodowców! Okazyjne ceny, taniej nie kupicie, przynajmniej nie w Wolerowie, pięknej, malowniczej, acz nieco - pardon, nie chce nikogo urazić - prowincjonalnej wsi.

Nie krępuj się, wlej w gardło odrobinę światowego luksusu, Uwierz- zasługujesz jak mało kto! Jeśli nie dziś - to kiedy? Po co odmawiać sobie przyjemności?

Wreszcie mózg, a raczej to, co z niego zostało. Czaszkę, Wiesiu, miałaś nadspodziewanie twardą. Nie podejrzewałem, że twoja budowa anatomiczna jest aż tak (sic!) konserwatywna, brałem cię za miłą starszą panią, z którą da się porozmawiać na wiele tematów, nie tylko standardowo: kazanie - reumatyzm - problemy bohaterów Klanu.

Niestety, okazałaś się mieć zakutą głowę, aby się dostać do jej wnętrza, musiałem walić tasakiem jak ostatni zwyrodnialec.

A przecież chciałem po dobroci, z ogładą, a nie jak rzeźnik. Trudno, nie wpuszczałaś, musiałem się uciec do przemocy.

I jestem, trzymam w dłoniach rozgalaretowany kisiel, rozmiękłą i stłuczoną na kwaśne jabłko, rozbitą na papkę, czerwona pulpę. Aż wzdrygam się z obrzydzenia na samą myśl, że będę musiał włożyć to-to do kieszeni. Ech, nikt nie mówił, że będzie lekko, suchuśko i estetycznie. Jak się jest seryjnym - trzeba pobrudzić rączki, nie ma zmiłuj.

Niosę kapiącą galareciznę pod kran. Dziwnie pachnie. Samczo, nie tyle cieleśnie, bo to zrozumiałe, wykroiłem z mojej nowej dziewczyny spory fragment mięcha, ale właśnie samczo. Antyintelektualnie i niedelikatnie, mam wrażenie, że to nie zawartość `centralki` starszej pani, narząd ośrodkowego układu nerwowego, miejsce, w którym tworzą się myśli, uczucia, pragnienia, pożądania, gorycz, ból, cierpienie i radość, ale biceps sterydowca, czy mięsień dwugłowy uda jakiegoś koksiarza.

Mięso cuchnie piżmem, capim, żółtym, moczowym wręcz kwasem. Amoniakalnie.

Płucze twój świat, Wiesiu, kranówa staje się wodami Lete. Zapominasz o dzieciach, mężu nieboszczyku, zgryzotach dnia codziennego. Pamiętasz jedynie moje palce, dotyk, najczulszy, na jaki mnie stać. Jestem pierwszym mężczyzną w twoim nowym (para) życiu. Ocaliłem cie od potwornego, ledwie dającego się unieść ciężaru - pamięci. Prawda, że jest ci lżej na duchu? Wolna od trosk, obmyta z małych i wielkich problemów doczesności, jesteś tylko dla mnie. Zatarłem zło, krzyk, plotkę, obmowę, z czarnej tablicy zmazałem napisany kredą temat lekcji.

Wszystko przestało mieć sens, oboje straciliśmy powody do życia i zarazem zyskaliśmy jeden, najważniejszy: wolność. Nie jesteśmy już umocowani w społeczeństwie, jego systemach moralno-prawnych, systemach gospodarczych.

Jesteś anarchistką, Wiesiu! Powiedz - nie przypuszczałaś, ze na stare lata przystaniesz do jakiejkolwiek subkultury? Wydawało się, ze jedyne, co cię może czekać, to bóle stawów, lumbago, wizyty u geriatry, czy internisty, szydełkowanie (o ile resztki wzroku na to pozwolą), dawanie wnusiom po pięćdziesiąt-sto złotych, jak na dobrą babunię przystało, na sumie księdzu na tacę - z dyszkę, jak przystało na przykładną parafiankę, czekanie z zapartym tchem na jubileuszowy, tysięczny odcinek Na dobre i na złe, robienie przetworów na zimę, pitraszenie zupuń, kapłunów, zacierek, pierogów, zalewajek, w dłuższej perspektywie: demencja, utrata własnego ja, godności, ciężkie umieranie w pieluchomajtkach, po wielu latach męczarni.

Podziękuj, że cię przed tym uchroniłem.

Nie chcę popadać w megalomanię, ale czuję się trochę jak czyściciel kamienic. W tej bajce jest to postać pozytywna. Wypędzam meneli z pałacu, opróżniam sale tronowe, balowe zamienione na meliny, śmietniska.

Biorę bożonarodzeniową reklamówkę z uśmiechniętymi bałwankami, pakuję twój mózg. Nie chce, by poplamił mi bluzę.

Wiesz, jak teraz wyglądasz, Wiesiu? Po części jak ofiara katastrofy lotniczej, może pasażerka narodowego tupolewa, TEGO tupolewa, a po części jak sam tupolew, maszyna roztrzaskana o niegościnną, lodowatą ziemię. Obraz rozpaczy, pani domu, która robiąc racuchy w oczekiwaniu na mające przyjechać wnuczęta tak się zdekoncentrowała, że wyrżnęła, sam anie wiedząc kiedy, głową w kredens-antyk, odbiła się od niego, przydzwoniła potylicą w witrynę-galeryjkę, gdzie stały dumnie wyprężone, świecące wzorami talerze, po czym padła jak długa na podłogę, bez życia, z otwartą czaszką. Ze zgruchotaną pamięcią, jej żałosnymi szczątkami.

Nakrywam twoją rozkawałkowaną głowę. Nie można na to patrzeć bez mdłości!

Porwany bluzo-kaftanik, pęknięty biustonosz. Wykluwające się z kłębowiska szmat nieduże piersiulki. Znów wpadłem w szał okaleczania.

Sutki. Palce wskazujące. Palec serdeczny, z obrączką. Co jeszcze obciąć?

Przesuwam nożem po pooranym zmarszczkami brzuchu. Po ścianach powoli pełzną refleksy. Snopy światła padają przez kuchenne okno. Ściemnia się, jest coraz zimniej (ponura burojesień tego roku), a Józwa, sąsiad pani Wiesi, ciągle na łące. Inni gospodarze już miesiąc temu uporali się ze zbiorami chryzawki, ten, hołdujący dewizie `spiesz się powoli` - jak zwykle czekał na ostatnią chwilę.

Podchodzę do okna. No tak, jak co roku wyprowadził cudovistulę, gdy wszyscy we wsi dawno pokończyli zbiory. Siedzi jak na koźle na grzbiecie dziwacznej machiny i - wytężając wzrok - usiłuje zbierać nią przymrożone, przyschłe, rachityczne ździebełka chryzawki.

Hedery, kołowroty sieczne, nożowidła drą niemal po ziemi; rolnik nad rolników, agronom nad agronomów, wiedział lepiej, kiedy wypada najdogodniejsza pora na zbiór. Jest zacięty, jak coś postanowi to nieważne, jak bardzo idiotyczna będzie jego myśl, ilu chłopów ja nie wyśmieje wymownie pukając się w czoła - Józwa, nawet,  jeśli w międzyczasie załapie, że jego plan był o kant dolnej części pleców potłuc - będzie trwać w ślepym uporze.

Schylam się, by mnie nie widział. Przynajmniej nie teraz. Jeszcze nie skończyłem... szabru.

Rozbieram panią Wiesię - na krew i sól, cegły, zaolejone deski. Wyrywam zardzewiałe, kwadratowe gwoździe, nadgniłe legary. Pozbywam się osiemdziesięcioletniej, grożącej pożarem instalacji elektrycznej, pogryzionego przez myszy ocieplenia ze styropianu. Nie bez obrzydzenia schodzę do zalanych przez wody zaskórne piwnic. Ostrożnie, drżącymi palcami, wyławiam butwiejące polana, pokryte mchem kości (nie ludzkie, najpewniej - dinozaurów, albo megalitycznych, parotonowych drapieżników z zębiskami do ziemi).

Odkrycia jakie prowadzę, są kluczowe dla współczesnej archeologii, pozwalają poznać odpowiedź na pytanie, w jakim przedziale czasowym na okołowolerowskich terenach pojawiły się pierwsze istoty rozumne. A przynajmniej - niedurne.

- Nooo... Teraz jesteś piękna. Cacuszko - uśmiecham się w duchu do szczątków. Parę minut intensywnej pracy i ze starszej pani została, że tak powiem, sama karoseria.

Dobrze, ze założyłem na siebie jej spódnice i bluzkę - no nie! Jestem ubabrany po łokcie! Skąd w człowieku tyle krwi? Może tylko stare facetki cierpią na jej nadmiar, nie menstruują już, nie ma to gdzie uchodzić i tak kiśnie w nich, przelewa się ze sto i pół litra...

Zdejmuję paskudnie lepkie, damskie ciuchy. Ciskam na leżącą pod stopami ruinę.

W reklamówce z bałwankami i logiem Aldika mam ekstrakt, koncentrat z Wiesi. Ukradłem, nie, to za duże słowo... Wziąłem bez pytania wszystko, co było w niej najlepszego. Tym samym zemściłem się na paru szmatach. Nie, żeby od razu na całym rodzie niewieścim, bez, kuźwa, przesady.

Ale Kaśka-cyniczka, Martyna, z którą chciałem spędzić resztę życia, wszystkie kurwiszony z Cocomo, tępe i zdewociałe baby, które ślą ostatni grosz na kler, sanktuaria, rozgłośnie kato-zamordystyczne, te, które głosują na Dalczyka, albo podobne kreatury, wszelakie megiery, hetery, pannice o ego sięgającym gwiazd, blond-pustaczyce, które nie dały mi się poderwać przez internet, Anka Grzelak, która nie chciała mnie przez całe liceum, pomimo usilnych starań nie pozwoliła się nawet przytulić, wyzyskiwaczki wszelakie, tępe i chamskie szefowe, przymitywki nadrabiające brak elementarnej wiedzy krzykiem, darciem nie zawsze domytych mord i wszelkie inne, żałosne, groteskowe, smutne, śmieszne i straszne babiszcza, jakie miałem wątpliwa przyjemność spotkać na swojej drodze...

Ukarałem was tą śmiercią, wiem to. Zabijając panią Wiesię wyrwałem wam wężowe jęzory, stępiłem pazurzyska.

Świat jest systemem naczyń połączonych, zachodzą w nim pozornie niedostrzegalne zależności, potocznie i nieprecyzyjnie zwane efektem motyla. Taki na przykład zrujnowany wiatrak-koźlak, który widziałem pobłądziwszy w drodze powrotnej do domu (cholerna nawigacja dykielska!). Ktoś pusty i jałowy, prosty jak stolarski metr, nie odczytałby zawartej w nim metafory. A przecież to łatwe: drzewo wrastające w ową ruinę to ja w więzieniu, albo szpitalu dla czubków. Dawno odpadłe śmigła, zbutwiałe deski - to stare i okaleczone ciało mojej drugiej i ostatniej ofiary.

Jak widać - musiałem zadać jej śmierć, zepchnąć ją ze skarpy, roztrzaskać tę glinianą, starożytną amforę. Nie było innego wyjścia.

Gwałt (o ile można tak nazwać nasz biedastosunek)? Też był zapowiedziany. Zwiastował go cyryliczny napis przy wejściu do Afgan Palace - `Jebali, jebiut` i budut` jebat` `.

Święta prawda, najgłębsza filozofia, kwintesencja zgromadzonej przez ludzkość wiedzy. Nic nie wykracza poza to zdanie, w nim zawierają się cztery strony świata.

  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media