Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2019-01-05 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1326 |
Byłam Podolanką... i zawsze pozostanę (II/IV)
W trzynastym roku mojego życia, tuż przed wojną, pojawiła się moja pierwsza miłość. Był to Polak, chłopak starszy ode mnie od dwa lata, nazywał się Władysław. Był kolegą mojego kuzyna Łukasza. Władek był miłym, delikatnym i bardzo opiekuńczym chłopcem. Bardzo się lubiliśmy. Często spotykaliśmy się u kuzyna na drugiej ulicy. Odprowadzał mnie do domu, przynosił cukierki, częstował. Najczęściej jednak spotykaliśmy się na pastwisku, tak trochę dalej za wioską, na wymarłym jeziorze. Było to pastwisko dla koni. A ja bardzo lubiłam jeździć konno.
Wkrótce wybuchła ta straszliwa wojna światowa, no i skończyły się moje szczęśliwe lata dzieciństwa. Był 1 września, szłam do szkoły, miałam rozpocząć siódmą klasę, nagle słyszę warkot samolotów, bicie dzwonów, zewsząd krzyk: — `Wojna, wojna!` — Wystraszona, z płaczem, pobiegłam do domu. Smutek i strach ogarnął wszystkich. Wnet mój brat Stanisław został zmobilizowany do wojska. Nie trwało długo, bo 17 września, w naszej wiosce pojawiły się nagle, czołgi, samochody, a w nich, takie straszne wojsko, taka biedota. Sami nie wiedzieli gdzie są. Pytali nas: — „Eto gorod?” — Straszny był to widok. Tym straszniejszy, że nie mogliśmy pojąć, co oni tu robią. Przecież to Niemcy napadli na Polskę, co tu więc Ruski robią? Wkrótce zobaczyliśmy… co zaczęli robić. Rozpoczęły się masowe wywózki kolonistów na Sybir. Rozkułaczanie co bogatszych rodzin. Pozabierali nam lasy, kamieniołomy. Rodzice mieli kopalnię białego kamienia, tzw. biały piaskowiec, wszystkiego nas Ruski pozbawili. Nawet ze stajni zabrali bydło co lepsze. Zostawili nam tylko pole 16 h, żeby potem mieć z czego zabierać gotowe ziarno. Tak że my musieliśmy ciężko pracować, przecież większość prac wykonywało się wtedy rękami. A oni zabierali wszystko. Na pniu. Nie zważali na to by nam coś zostawić na życie i na nasienie. Pamiętam, jak rodzice kryli się ze zbożem i zakopywali w ziemi, aby było czym przeżyć i czym zasiać. Pracowaliśmy ciężko i jeszcze w wielkim strachu, bo musieliśmy się wywiązać z nałożonego na nas kontyngentu… Bo jak nie, czekał Sybir.
Starszy brat Stanisław, jak już wspominałam, już w 1939 r. został zmobilizowany do wojska, bo miał stopień oficerski. Szczęściem w nieszczęściu, że po Kampanii Wrześniowej dostał się do niewoli niemieckiej, bo gdyby dostał się do ruskich obozów, to by zginął w Katyniu, czy w Charkowie. Dobry Bóg uchronił go. W domu był jeszcze młodszy brat, Piotr. Jak wojna wybuchła, był akurat w służbie czynnej. Po klęsce wrześniowej wrócił do domu.
Kiedy zabierali na Sybir rodzinę męża mojej siostry Kasi, jej wraz z mężem udało się uciec. Skryli się u nas. Dzięki temu udało im się uniknąć wywózki. Byli z nami aż do roku 1944. Brata Piotra w międzyczasie zabrali do Niemiec na roboty. Zaś na wiosnę w 1944 r. zmobilizowano do Armii Kościuszkowskiej mojego szwagra, męża Kasi, i mojego starszego brata Stanisława, który zaledwie rok wcześniej powrócił schorowany z niewoli niemieckiej. Wtedy dopiero było nam ciężko żyć. Przez tą potworną wojnę musiałam stać się dorosłą już w wieku 14 lat. Tym bardziej, że ojciec mój chorował. Ojciec nauczył mnie podstawowych prac w gospodarstwie i z końmi w polu. Nauczył mnie też kosić paszę dla bydła. Pomagały nam również kobiety sąsiedzkie z polskiej rodziny. Ciężko nam było strasznie. Same kobiety i schorowany ojciec oraz staruszek dziadek. Całymi dniami ciężko pracowaliśmy, a po nocach musieliśmy się ze strachu kryć, bo banderowcy napadali na polskie domy i mordowali Polaków. Palili domy, nieraz i całe wsie. W Dobrowodach zamordowali dwie polskie rodziny i spalili ich wszystkie zabudowania, grabiąc najpierw z nich co się tylko dało. Dochodziły do nas słuchy, że płoną całe polskie wsie. Że mordują wszystkich Polaków, nie szczędząc ani dzieci ani kobiet ani nawet starców. Straszne piekło na ziemi zgotowali Polakom banderowcy. Wtedy nie mogłam tego zrozumieć, jak to może być, żebyśmy się musieli nagle kryć przed swoimi ukraińskimi sąsiadami, znajomymi, ba, nawet rodziną. Z tego też względu, ojciec wynajął mieszkanie na starej stacji w Zbarażu i wywiózł tam moją starszą siostrę Kasię wraz z jej malutkim synkiem Adamem. W mieście było bezpieczniej. My nadal zostaliśmy w Dobrowodach by pilnować naszego majątku. Mama uważała, że skro jest Ukrainą z pochodzenia, banderowcy nic jej ani nam zrobić nie mogą. Raz zdarzyło się tak, że ja spałam u koleżanki Marusi z sąsiedztwa (vis-a`-vis naszego domu), z drugą koleżanką Ukrainą, i pamiętam, że Marusia bardzo była wtedy zdenerwowana i wystraszona. Nie mogłam zrozumieć, czego ona się tak boi. Nagle w nocy słyszę, a tu ruch we wsi. Nasze psy strasznie ujadają. Wystraszyłam się, że moich rodziców już wymordowali i zaraz przyjdą po mnie. Leżałam na wpół żywa. Po chwili słyszę, że ktoś puka do drzwi. Struchlałam całkowicie… No to już oni. Co będzie z Marusią? Leży przy mnie. Wreszcie usłyszałam głos jej matki. Wołała po cichu: — „Marusiu, chody, chłopci pryjechały.” — Marusia ubrała się w pośpiechu i wyszła. Byłam przerażona tą sytuacją, ale leżałam bez ruchu, udając, że śpię. Uszu moich wyraźnie dobiega prychanie naszych koni i ujadanie psów. Stach paraliżował mnie coraz bardziej. Wydawało mi się to wszystko takie nierealne, tak jakby z zaświatów. Jak długo to trwało, nie wiem. Dla mnie były to wieki. Nagle słyszę, że ktoś wchodzi do domu i kieruje się w moją stronę. Modlę się. To i mój już koniec… Nie, to Marusia. Marusia kładzie się na powrót obok mnie. Głos mi uwiązł, nie mogę się do niej odezwać. Trwało to dobrą chwilę. Wreszcie kiedy ochłonęłam nieco, ochrypłym szeptem pytam, czy moi rodzice żyją? A ona mi na to: — „Żyjut, żyjut… Tycho, spyj.” Pytam, a co będzie ze mną? Marusia odpowiada: — „Pytały mene, szczomy znajem de ta Polka spyt, to ja skazała, szczo ty ne Polka, bo twaja mama Ukrainka`. — Wtedy zrozumiałam, że ona też jest w tej organizacji. To był dla mnie szok. W międzyczasie na naszym podwórku zrobiło się cicho. Psy przestały szczekać. Nie mogłam się doczekać rana. Godziny wlekły się. Marusia wróciła zmarznięta i śpi. Ja z trwogą czekam ranka. Jak tylko zaczęło świtać, pobiegłam do domu. Mama otwiera mi drzwi i płacze. Znów mnie strach przenika. Pytam gdzie tato. Mama odpowiada, że nie ma, że zabrali go z końmi i saniami. Nie wiadomo czy wróci. Czekałyśmy cały tydzień. Modliłyśmy się. Po tygodniu na szczęście wrócił. Umęczony do kresu wytrzymałości. Konie też. Wtedy była sroga zima. Dużo śniegu. Nie powiedział nam gdzie był. Miał zakazane. Dla nas było najważniejsze, że wrócił. Tym razem mieliśmy szczęście.
Za jakiś czas banderowcy znów wpadli do nas do domu, przewrócili wszystko, szukając za czymś. Ale nas wtedy wystraszyli. Ojca wypytywali o brata Staszka. Wiedzieli, że miał stopień oficerski. Wcześniej byli u bratowej, żony Staszka, która wraz z małą córeczką Stasią mieszkała wtedy u swojej matki w Berezowicy Małej. Tam ich też mocno wystraszyli. Podobnie jak i u nas, przetrzepali cały dom. Znaleźli Staszka czapkę strażacką z orzełkiem. Zabrali ją. A bratową pod obstrzałem pytań męczyli bardzo długo. Chcieli ją złamać, by się do czegoś przyznała na czym im zależało. Za młodszego brata Piotra też nas wszystkich męczyli. Wiedzieli, że bracia przed wojną należeli do Organizacji Młodzieżowej i do Kółka Strzeleckiego. W tym czasie Staszek był ciągle w obozie jenieckim w Niemczech. Piotr też już był w Niemczech na robotach.
Sowieci i nas dziewczyny wykorzystywali do roboty. Jak był front, to u nas we wsi mieścił się szpital polowy. Pamiętam, że miałam jakieś zadanie do wykonania w szpitalu. Jak tylko tam weszłam i zobaczyłam tylu rannych żołnierzy, tyle krwi wokoło, od razu zemdlałam. Kiedy doszłam do siebie, zobaczyłam nad sobą lekarza. On powiedział do mnie ze śmiechem: — „Niczewo, niczewo, diewuszka, prywykniesz.” — Musiałam „prywyknąć”.
Pod Zbarażem budowali jakiś prymitywny Aerodrom, tzn. lotnisko, tam nas też zapędzili do roboty. Wywozili samochodami. Trzeba było mieć swoją własną łopatę i odgarniać śnieg. Zima była ostra i bardzo śnieżna. Padałyśmy ze zmęczenia. Noclegi dali nam w jakiś domach pod Zbarażem. Ale co to były za noclegi. Na podłodze porozrzucana słoma. Rzędem musiałyśmy na niej spać. Jedzenie przynosiłyśmy sobie z wojskowej kuchni. Wojsko Polskie też tam stacjonowało. Żołnierze spali w jednym pokoju, a my w drugim. Czasami robili nam różne hece. Musiałyśmy szafami drzwi zastawiać.
Mój chłopak Władysław wraz z rodziną ukrywał się przed banderowcami. We wsi go nie było. Wiedziałam o tym. Milczałam. Wtedy zainteresował się mną kolega z klasy. Ukrainiec. Najprzystojniejszy chłopak we wsi. Wszystkie koleżanki były bardzo zazdrosne. Tym bardziej się bałam. On mi jednak tłumaczył, że nie mam powodu się bać, gdyż nic mi nie grozi ani mojej rodzinie. Dał mi do zrozumienia, że on też jest w tej organizacji. Pokazał mi pistolet. Przekonywał mnie, że w organizacji tej oni walczą o wolną Ukrainę. Od koleżanki dowiedziałam się też, że oni nie mordują Polaków, że to tylko jakaś bandycka swołocz dostała od Ruskich broń i podszywa się pod nich, rabując, gwałcąc, mordując, specjalnie na ich konto.
W 1941 r. Niemcy wkroczyli na nasze Podole. Zrobiło się trochę lepiej. Pomimo, że zabierali polską młodzież na roboty do Niemiec, to jednak na wsi było spokojniej. Niemieccy żołnierze byli czyści, dobrze ubrani i syci. Nie tacy jak ruska hołota, brudna, cuchnąca, głodna i żądna wszystkiego. No i nie zabijali bezbronnych ludzi. Przynajmniej u nas na wsi. Wtedy też przez Czerwony Krzyż wrócił z niemieckiej niewoli mój najstarszy brat Staszek. Potwornie był wycieńczony.
W 1942 r. Sowieci zawiązali kołchozy. Pozbierali wszystkie pola, i nasze, Polaków, i od wszystkich Ukraińców, bo ta prymitywna biedota i tak nie uprawiała pól, które wcześniej otrzymała po zamordowanych Polakach albo na Sybir wywiezionych. Pola te w większości stały ugorem. Nie chciało im się pracować na roli, albo po prostu nie umieli. Pamiętam, z jakim bólem serca musieliśmy rozkopywać miedze na naszych polach. Chodziłam po naszej kochanej ziemi z ryskalem i aż się zanosiłam od płaczu. Potem wszyscy musieliśmy chodzić do roboty do kołchozu, by zarabiać trudodni.
W tym też czasie, ukraińskie kierownictwo szkolne założyło 2-letnią szkołę zawodową, tj. Szkołę Gospodarstwa Domowego. Do szkoły tej uczęszczała młodzież od 15 roku życia. Tak że ja też chodziłam do tej szkoły. Przyznać muszę, że bardzo lubiłam moją szkołę. Uczyli nas tam gotować, szyć, uprawiać ogródek, pielęgnować niemowlęta. Wszystkiego tego, czego nam dziewczynom w przyszłości będzie potrzebne. Religii uczył nas taki młody ukraiński ksiądz. Założył chór cerkiewny. Śpiewałam w tym chórze w cerkwi. Miałam dosyć dobry głos. Ksiądz mnie chwalił.
Pamiątkowe zdjęcie z muzykowania młodzieży dobrywodzkiej — 1941 r.
Od lewej: ja, Taras z sąsiedztwa, oraz moja najlepsza koleżanka Marusia z najbliższego sąsiedztwa.
Względny spokój trwał tylko niecały rok, aż Niemcy bez wypowiedzenia wojny napadli na Sowietów. Wojska niemieckie przejeżdżały przez naszą wieś, gnali gdzieś Sowietów w głąb Rosji i tam padali wycieńczeni mrozem. Potem znowu front i znów Sowieci gonili Niemców. I znowu Ruscy wkroczyli na nasze ziemie. Wtedy też ruskie zwierzchnictwo zmobilizowało wszystkich mężczyzn, i polskich, i ukraińskich. Z polskich żołnierzy formowała się Armia Kościuszkowska, ukraińskich zaś wcielano do Armii Czerwonej. Mojego brata Staszka też zabrano do armii. Chociaż jeszcze nie doszedł do siebie po niemieckim lagrze. Zabrali go wraz ze szwagrem Bronisławem, mężem Kasi. Wtedy to banderowcy ze zdwojoną siłą zaczęli szaleć po wsiach.
W 1944 r. przyszedł rozkaz, by ewakuować całą wieś na czas nieokreślony, ale tylko na terenie zbaraskim. Ojciec wybrał wieś Sieniahówkę, bo tam mieliśmy rodzinę. Boże, jaki chaos panował wtedy we wsi. Trzeba było mieć na wszystko dokumenty. A brało się tylko to, co było najważniejsze. Prowiant, bydło, paszę. Pamiętam jak woziłam końmi te rzeczy przez Czarny Las. Strasznie się bałam. Każdorazowo zabierałam ze sobą ojca, bo sama bałam się tamtędy jechać. Ojciec był chory, sam nie mógł powozić, więc musiałam ja. A musiałam mieć od władz sowieckich taką specjalną przepustkę. Bez niej ani rusz. Zachowałam ją do dziś.
Zanim opuściliśmy swój dom i cały nasz majątek, doszło jeszcze do bardzo dramatycznej sytuacji. Ojca nie było wtedy w domu, był w Zbarażu u mojej siostry Kasi. Pojechał tam zawieźć kolejne nasze rzeczy. W domu byłam tylko ja i mama. Mama pewna tego, że banderowcy nic jej zrobić nie mogą, chciała jak najdłużej pozostać w domu, by przypilnować pozostałego dobytku przed grabieżą. Ja wieczorem poszłam spać do koleżanki. Mama została na noc sama. No i wtedy w nocy wpadli do naszego domu banderowcy. Pozabierali sobie wszystko, co im tylko było potrzeba, ale szukali zwłaszcza za butami. Butów w tym czasie wszystkim brakowało najbardziej. Wiedzieli (nie wiadomo skąd), że tato kupił mamie jakieś stare wojskowe buty. Szukali wszędzie za nimi. Mama ze strachu wskoczyła do łóżka tak jak stała, ubrana, z butami na nogach. Udawała chorą. Wtedy oni, wrzeszcząc na mamę i przeklinając, wywracali wszystko dookoła w poszukiwaniu butów. Wreszcie któryś z nich podniósł kolbą karabinu pierzynę i kiedy zobaczył buty na jej nogach, wyzwał ją od najgorszych, zerwał buty z nóg i wtedy dopiero odjechali. Mama była tak przerażona, że owinęła nogi tylko jakimiś szmatami, i po nocy, pobiegła do Zbaraża, odległego o 14 km. A był to marzec. Po tej historii tato chciał jak najszybciej zabrać nas do Zbaraża. W Zbarażu stacjonowało wojsko, banderowcy nie mieli tam prawa wstępu. Wszystkie polskie rodziny już tam były i czekały na transport na Ziemie Odzyskane. Znajomi Ukraińcy prosili mnie, żebym jednak została we wsi. Mój chłopak słał mi listy przez swoją siostrę z zapewnieniem, że mi ani mojej rodzinie nic nie grozi. Ksiądz prosił, abym chociaż do odpustu została, bo potrzebował chóru w komplecie. Bardzo mi było żal opuszczać swoje rodzinne strony. A nawet odmówić księdzu, ponieważ przez czas wojny bardzo związałam się z cerkwią. Od początku wojny, my Polacy, zostaliśmy pozbawieni kościoła. Chrobrówka, jako cała wieś polska, z kościołem, z zakonnicami i polskim księdzem przyjeżdżającym z parafii, pierwsza została doszczętnie spalona. Przywiązałam się więc do naszej wiejskiej cerkwi. Przez całą wojnę chodziłam z mamą i koleżankami do cerkwi na msze.
Ja jednak wtedy już na dobre wyjechałam z mojej ukochanej rodzinnej wsi. Ze ściśniętym sercem, zrozpaczona, załamana. W Zbarażu było nam dobrze. Przede wszystkim mogliśmy się spokojnie kłaść spać i rano wstawać. Czekaliśmy aż przyjdzie na nas kolej do transportu na Zachód. Ci państwo, u których wynajmowaliśmy mieszkanie, oprócz dwóch córek, mieli jeszcze dwóch synów. Synowie ich pracowali na kolei. Kolej była zmilitaryzowana, tak że oni nie musieli iść na front. Tam, gdzie ginęli nasi chłopcy w ich wieku. Z mojej rodziny zginęło trzech młodych chłopaków. Dwóch Ukraińców i jeden Polak, Łukasz. Miał 19 lat, był jedynakiem. To była wielka rozpacz w naszej rodzinie.
W Zbarażu mieszkaliśmy 3 miesiące, aż do samego wyjazdu. W międzyczasie zaprzyjaźniłam się z chłopcami. Synami właściciela domu. Pomagałam im w gospodarstwie. Mieli gospodarstwo na przedmieściu Zbaraża. Bardzo już przez komunę zrujnowane, choć krótko przed wojną zbudowane za ciężko zarobione pieniądze w Kanadzie przez ojca chłopców. Mimo to, mieli tu w Zbarażu o wiele spokojniejsze życie, bo nie napadali na nich banderowcy ani też sowieci.
Z frontu cały czas pisał do mnie mój chłopak, przez pocztę polową. Podałam mu zbaraski adres. Pisał nawet jeszcze wtedy, kiedy mnie już tam nie było. Młodszy syn gospodarza, Tomek, przesyłaj mi je na mój nowy adres na Ziemiach Odzyskanych. Tomek był miłym chłopcem. W czasie mojego pobytu w Zbarażu zabierał mnie do kina albo na spacer. Nieraz też i do swojej zamężnej już siostry Karoliny. A tam, jego szwagier, grał nam piękne miłosne melodie na skrzypcach. Oczarowana tą muzyką, jeszcze bardziej tęskniłam za swoim chłopcem, który walczył o wolną Polską pod sztandarem: Bóg, Honor, Ojczyzna.
W Zbarażu było dużo dziewcząt z okolicznych wiosek. Spotykałyśmy się wszystkie po wyjściu z kościoła. Zbarascy chłopcy chodzili za nami i każdej z nas przyczepiali jakąś łatkę. A że ta ma takie nogi, a ta takie. A że ta jest ładna, a ta mniej… A że ta jest taka, a ta taka… Bardzo mnie to gniewało, że siedzą w domu, trzymając się maminej spódnicy, kiedy nasi chłopcy giną na froncie, i jeszcze mają głupoty w głowie. A nam, młodziutkim dziewczynom, które pouciekały banderowcom spod noży i kryją się w mieście przerażone swą nową, nieznaną sytuacją, nie tego trzeba było. Ja miałam wtedy 18 lat. Moją młodość, moje najpiękniejsze lata zjadła wojna. Ciężka praca, strach, głód, tęsknota. A ja, jak każda dziewczyna, chciałam się ubrać, buciki mieć ładne. Nie miałam nic. Szczęście, że moja siostra Kasia, która była już mężatką przed wojną, wspomagała mnie czasami i pożyczała mi swoje ubrania i buciki...
cdn.
Hardy, ojej, ale to wspomnienia mojej Mamy. Nie moje. :D To już 2 część — cd. nastąpi. Ale miło mi oczywiście, że przeczytałeś. Dziękuję i również pozdrawiam.
PS
Wzmiankę tej treści zamieściłam w I części. Wygląda na to, że tu, w II, też powinnam. ;)
PS. Moi rodzice nie spisywali, ale troszkę uszczknąłem z ich wspomnień i krewnych, co pozwoliło mi zadedykować "Rodzicom...". Niestety, już się nie doczekali.
Co do kołchozów, to jeszcze spytam Mamę, ale jak sobie przypominam, to Ona zawsze mówiła, że akurat w ich miejscowości (bardzo duża wieś) ze wszystkim było trochę inaczej, bo też i blisko Zbaraża. Ale muszę się upewnić.
Dziękuję, że zwróciłeś na to uwagę.
Dzwoniłam do Mamy. Powiedziała mi, że opisała wszystko tak jak pamięta. Niektóre daty konsultowała też ze swoim starszym bratem, Żołnierzem Armii Kościuszkowskiej, tym, który 22 dni ranny leżał pod Mostem Poniatowskiego.
Pisałam o Nim tutaj:
https://www.publixo.com/text/0/t/27526/title/22_dni_nadziei_i_beznadziei_pod_Mostem_Poniatowskiego