Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2019-01-08 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1231 |
Byłam Podolanką... i zawsze pozostanę (IV/IV)
To tylko streszczenie niektórych wydarzeń opisywanych przez moją Mamę w swojej autobiografii. Mama napisała ją w wieku 83 lat. Ja ją zredagowałam. Dzisiaj Mama ma ponad 92 lata.
Mój brat Staszek wrócił z wojny ciężko ranny. Nie od razu jednak przyjechał do nas. Po zaleczeniu ran pojechał najpierw w lubelskie, do żony Maryni i córeczki Stasi, ponieważ one tam wraz z Maryni matką od 1944 r. mieszkały. Banderowcy wymordowali prawie całą ludność jej rodzinnej wsi Berezowice Małe, a potem wieś tę całkowicie spalili. Im udało się przeżyć. Uciekły w lubelskie. Były tam bezpieczne. Tam nie było banderowców. Tereny te były pod ochroną AK-ców. Wkrótce jednak w trójkę do nas dojechali. A kiedy z wojny wrócił wujek Karol, mąż cioci Frani, drugiej siostry ojca, to zabrał ją wraz z synami do lepszego miejsca. Było to niewielkie gospodarstwo, ale w dobrym stanie.
Natomiast mąż mojej siostry Kasi nie wrócił jednak do niej i do ich 5-letniego Adasia. Został w wojsku, na szkole oficerskiej. Daleko, bo aż w Białowieży. Wyrzekł się Boga i rodziny. I nawet swoich trzech braci, którzy mieszkali zagranicą. Nie chciał, by mu przeszkadzali w karierze wojskowej. Przez niego bracia nie mogli wrócić do kraju. Z Armią Andersa zaszli tak daleko, a on im odciął drogę powrotu. Siostra bardzo płakała. Nie chciała tak daleko od swoich rodziców żyć. Bała się też Bronka zaangażowania politycznego, w którym nie ma miejsca dla Boga. Mój brat Staszek od 1944 r. był wraz z nim w Armii Kościuszkowskiej, to opowiadał, że szwagier Bronek w ogóle nie brał udziału w walkach tylko trzymał się tyłów, gdzie latał pomiędzy żołnierzami z tą swoją „biblią” i robił żołnierzom wodę z mózgów. Jednak Kasia musiała się wreszcie zgodzić i wyprowadzić się do Białowieży. Bronek przyjechał po nią i zabrał wraz z Adasiem.
Drugi mój brat, Piotr, dopiero w 1947 r. wrócił z Niemiec, gdzie był na robotach. Wrócił z żoną Milą z Mazur, którą poznał w Niemczech. Mila też była tam na robotach. Zamieszkali razem niedaleko Głubczyc, w Braciszkowie, w takiej rozwalonej chałupince.
Mój chłopak nie wrócił. Został w wojsku. Jego rodzice osiedlili się na Pomorzu. Jednak listy pisał do mnie nadal, już tu, do Baborowa. Wreszcie przestał. Od jego dalszej rodziny dowiedziałam się, że poszedł na szkołę oficerską. Zmartwiło mnie to bardzo. Ale cóż było robić? Życie toczyło się dalej.
Tomek coraz bardziej mnie adorował. Było mi go żal. Czuł się taki samotny. Wreszcie pewnego dnia zaproponował mi małżeństwo. Ja się głęboko zastanawiałam. Byłam w rozterce. Żal mi było również mojego chłopaka. Nie byłam pewna, czy on rzeczywiście zapomniał o mnie. W końcu wytłumaczyłam sobie, że chłopak mój daleko i przestał się odzywać. A przede wszystkim ta szkoła oficerska zraziła mnie do niego. Bo też w takiej samej był mój szwagier Bronek, i jaką krzywdę Kasi wyrządził. Byłam wtedy pewna, że to ta przeklęta komuna tak mu w głowie poprzewracała. Tomka rodzice byli dobrymi ludźmi. Dali nam schronienie w potrzebie, więc Tomek też musi być dobrym człowiekiem… Tak to sobie wszystko przetłumaczyłam i koniec końców powiedziałam: tak. Ślub nasz odbył się 3 marca 1946 r.
Ja i Tomek na ślubnym kobiercu.
Wesele nasze było bardzo skromne. Jeszcze prawie nic tutaj nie mieliśmy. Jesienią 1945 r. władza pozwoliła nam pozbierać z pól zasianą przez tutejszych ludzi pszenicę. Mieliśmy więc trochę mąki. Ziemniaki mieliśmy już swoje, bo w czerwcu, zaraz po przybyciu do Baborowa, zasadziliśmy. Nie było jednak jeszcze żadnych jarzyn. Sukienka i welon były pożyczone. Obrączkę dla mnie Tomek gdzieś kupił, a dla siebie pożyczył od brata Władka. I choć skromniutkie było to nasze wesele, to jednak było bardzo wesołe. Drużyna harcerska prowadziła nas do ślubu. Skądś wytrzasnęli harmonię. Grali i śpiewali. A potem jeszcze pod wieczór przyszli całą drużyną na wesele, by pośpiewać i potańczyć. Przyjęcie weselne było w sąsiednim domu, u tutejszych Niemców. Oni przyjęli polskie obywatelstwo, ale ciągle myśleli, że wyjadą do Niemiec i zostawią nam swoją gospodarkę. Nigdy się jednak tak nie stało.
13 lutego 1947 r. w wieku 87 lat, zmarł mój ukochany dziadziuś Józef. Człowiek tak silny i zdrowy. Służył w kawalerii. Był ułanem. Nigdy nie chorował. Czytał bez okularów do końca życia. A zmarł chyba z żalu, że w domu zostawił taki majątek, a tu tuła się po cudzych kontach. Nie, nie użalał się. Nic do nikogo nie mówił, ale było widać, że cierpi, choć w ogóle nie chorował… I tak cichutko zmarł.
Dziadek Józef — rok przed śmiercią.
Po weselu zaczęło się dla nas nowe życie. Wynajęliśmy małe, zagrzybione mieszkanko u naszych niemieckich sąsiadów. Dorabialiśmy się wszystkiego od podstaw sami. Potem przyszły dzieci. Życie nasze na obcej ziemi toczyło się już w miarę normalnym trybem. Nigdy jednak nie zapomniałam o naszym Podolu, o naszej ukochanej rodzinnej wsi. Często śniło mi się po nocach, że biegam tam po naszych polach, po naszym gaiku, po naszych kamieniołomach. W późniejszych latach parokrotnie odwiedzałam swoje rodzinne strony. Pierwszy raz byłam tam dopiero 15 lat po wojnie. Wcześniej mi nie zezwolono. Władze nie chciały mi dać paszportu. Najpierw jeździłam z mężem i z dziećmi, a po jego śmierci, już tylko z dziećmi. Ostatni raz byłam sama. Było to w roku 1990. Okropna to była podróż. Na granicy Sowieci pozabierali mi wiele rzeczy. Po prostu mnie okradli.
Najdłużej byłam na moim ukochanym Podolu w 1975 r. Pojechałam tam na pogrzeb teścia wraz z Władkiem, bratem mojego nieżyjącego już wtedy męża. Zbaraż był wówczas bardzo zaniedbany. Nic tam nie remontowano, ani nie budowano. Wszystko szło w ruinę. Polaków bardzo mało zostało. Dobrowody, moją rodzinną wieś, też odwiedziłam. Jaka to piękna wieś była przed wojną. Teraz może i nawet nowe domy stoją, między innymi z naszego kamieniołomu, ale ulice pełne błota. Na naszej ulicy aż tak dużo błota nie było, ponieważ jeszcze nasi dziadkowie wyłożyli ją drobnym kamieniem, kiedy odkrywali jamy ze złożem. Byłam też i w swoim domu. Zamieszkał w nim kolega ze szkoły ze swoją rodziną. Bardzo mi się wszystko zmieniło. Stodoły nie było. Stajni też nie. Ani spichlerza. Ani pięknych jesionów w sadzie. Ostał się jedynie dom. Ale przyznać muszę, że nawet dobrze utrzymany. W domu poznałam tylko obraz siostry Kasi, który dostała w wyprawie ślubnej. Był to obraz Matki Boskiej Bolesnej. Matka Boska patrzyła na mnie. Na pewno mnie poznała. Tyle się do niej modliłam. Aha, i jeszcze drzwi wahadłowe do pokoju stołowego były nasze. Sąsiedzi mnie witali bardzo serdecznie. Cieszyli się. A może udawali? Ale my zawsze dobrze żyliśmy z sąsiadami. Z moich dawnych koleżanek spotkałam się tylko z Marusią i Genią. Gieni mama była Polką, a ojciec zaś Ukraińcem. Typowy nacjonalista. Gieni mama była moją chrzestną. Spotkałam się też z moją rodziną. Z ojca strony, z jego siostrą Pauliną i z jej czwórką dzieci, a moim kuzynostwem. Z mamy zaś strony, z dziećmi jej brata Jana. Wszyscy się bardzo cieszyli, witali, gościli. Przez parę dni byłam na naszej ulicy, u mamy rodziny, bo do cioci Pauliny trudno było się dostać. Ciocia wraz ze swoją rodziną mieszkała na takim dużym wzniesieniu. Mieli tam kiedyś dużo pola, ogromny sad owocowy. Przyjeżdżali ludzie i kupowali owoce. Cioci teść był sadownikiem. Hodowali więc wszystkie owoce. Mieli tam też jakąś szkółkę doświadczalną. Byli bogatymi ludźmi. No tak, ale tak było przed wojną. Teraz nie mają niczego. Wszystko im w kołchoz zabrali, a oni zostali zwykłymi kołchoźnikami. Jedyne czego się dorobili, to nowej, niewielkiej chałupiny. Smutno u nich. A jeszcze i trudno się do nich dostać, bo raz, że wysoko, a drugi raz, że wszędzie pełno błota. Raz wybrałam się sama, a robiło się już ciemno, jak wlazłam w to błoto, myślałam, że się tam utopię. Ledwie się wygrzebałam z błocka, i idąc na czworaka, do cioci dotarłam cała brudna. Wyglądałam okropnie. Musiałam choć z grubsza oczyścić swoje brudne ubranie pod studnią i już tam przenocować. Nie zazdrościłam im tego życia. Ani już nawet rodzinnych stron, których przed laty było mi tak żal opuszczać. Komuna zniszczyła wszystko.
Teraz jestem już starszą osobą, ale obraz mojego dzieciństwa i młodości na Podolu mam ciągle przed oczami jak żywy. Przez całe moje życie, tu, na Ziemiach Odzyskanych, gdy ktoś mnie spytał kim jestem, z nieukrywaną dumą zawsze odpowiadałam: jestem Podolanką. Na twarzy pytającego za każdym razem pojawiał się wówczas kpiący uśmiech, a po chwili uszu mych dochodziły cyniczne słowa: — „Chyba byłą Podolanką.” — Och, jakże ogromna złość mnie brała wtedy. Wtedy z jeszcze większym naciskiem powtarzałam: jestem Podolanką!... No bo jakżeby inaczej?
Do dziś dnia noszę przy sobie też kartą majątkową, na której zapisany jest cały nasz majątek pozostawiony w rodzinnej wsi na Podolu, za który od żadnego polskiego rządu rekompensaty nie otrzymałam. Mimo tego, że przez wszystkie lata tak bardzo się starałam. Zawsze marzyłam, aby moje dzieci przynajmniej jakąś malutką cząstkę mojego życia na Podolu po mnie dostały. Niestety, marzenia mojego chyba już nie uda mi się zrealizować. Mój czas powoli dobiega końca. Czas Podolanki, którą byłam przez całe swoje życie. Którą jestem i którą będę do końca swoich dni.
4 października 2009 r.
Anna
I część:
https://www.publixo.com/text/0/t/28782/title/Bylam_Podolanka..._i_zawsze_pozostane_(I_IV)
II część:
https://www.publixo.com/text/0/t/28822/title/Bylam_Podolanka..._i_zawsze_pozostane_(II_IV)
III część:
https://www.publixo.com/text/0/t/28841/title/Bylam_Podolanka..._i_zawsze_pozostane_(III_IV)
Dodam tylko że Banderowcy jak i państwo Litewskie powstały w wyniku inicjatywy służb austyryjackich i niemieckich. Był to ewidentny akt antypolski.
W czasach odradzającego się państwa Polskiego i ewidentnie rosnącej siły należało wykonać ruchy osłabiające i antypolskie. To Niemcy są współwinni Wołynia i Ponar.
Ale miło mi, że przeczytałeś... i wtrąciłeś swoje zdanie. :)