Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2019-01-11 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1282 |
35.
Podwójne drzwi do sali konferencyjnej otworzyły się na oścież i wszyscy zaczęli wchodzić powoli do środka. Stella, ani trochę niespeszona, Hall, z lekkim uśmiechem na ustach oraz pięciu nieznanych mężczyzn. Wszyscy w eleganckich garniturach, Stella w gustownym kostiumie, prawdziwa biznes–woman.
– Bardzo proszę, panowie, siadajcie, gdzie komu wygodnie... – Zapraszała lekkim gestem dłoni.
Stella podeszła do komody z prawej strony, włączyła ekspres do kawy, sprawdziła, czy w czajniku elektrycznym jest woda, włączyła go, otworzyła drzwiczki i ze środka mebla wyjęła filiżanki, postawiła je na blacie. Potem wyciągnęła ze środka jakieś pudełko z krakersami, otworzyła opakowanie i przesypała ciastka na duży talerz, który postawiła na stole. Inne talerzyki, mniejsze, postawiła obok, jedne na drugich. Obok położyła łyżeczki. Jednocześnie zapraszała wszystkich do zajmowania miejsc za stołem.
– Nie mam sekretarki, więc samoobsługa, panowie... Kto z was ma ochotę na kawę, czy herbatę, bardzo proszę się nie krępować... Tak samo krakersy, niczym innym tu nie dysponuję, wybaczcie mi... Aha, jeszcze woda mineralna... – Wyjęła z komody zgrzewkę półlitrowych butelek z wodą, postawiła ją na stole, rozerwała folię i zaczęła rozstawiać butelki. – Hall, bardzo cię proszę...
– Oczywiście... – Hall w tym czasie zamknął drzwi i podszedł do niej, dokończył rozstawianie wody. – Bardzo proszę, panowie, siadajmy... – Podszedł jeszcze do komody, wyciągnął szklanki i poustawiał je na stole.
Sala konferencyjna była dużym pokojem praktycznie bez mebli, jeśli nie liczyć komody, dużego stołu z tuzinem krzeseł i kasy pancernej. Na jednej ze ścian były dwa duże okna. Żadnych zbędnych ozdób, żadnych niepotrzebnych rzeczy. Laptop na środku stołu i to wszystko.
Mężczyźni, sprawiali wrażenie pogodnych, wyluzowanych, tak samo jak Stella i Hall. Zostawili jedno krzesło u szczytu stołu i jedno obok, z prawej strony.
– Przepraszamy za tę niespodziewaną wizytę, pani prezes, panie wiceprezesie... – miło zagadnął opalony mężczyzna w drogim garniturze, wyciągając sobie krzesło u szczytu stołu, tak, by siedzieć blisko Stelli, naprzeciwko Halla i oparł dłoń na jego oparciu.
Pozostali goście zrobili podobnie, czekając na gospodynię.
– Nie ma problemu – powiedział Hall, kończąc rozstawianie szklanek. – Dobrze się składa, że przedwczoraj wróciłem z podróży.
– Jakiś wyjazd w interesach? – spytał go drugi z mężczyzn, rezerwując sobie miejsce obok niego.
– No, można tak powiedzieć, panie pułkowniku. – Hall odwzajemnił grzecznościowy uśmiech.
– Dobrze... Zapraszam panowie, siadajmy. – Stella zajęła miejsce u szczytu stołu i pozostali poszli w jej ślady. – Witam wszystkich bardzo serdecznie. – Uśmiechnięta Stella ogarnęła ich wszystkich wzrokiem.
– Pani prezes, Hall, chcielibyśmy porozmawiać z wami w bardzo ważnej sprawie... Może przedstawię nas wszystkich, po kolei – odezwał się miękkim, miłym głosem dyplomaty mężczyzna siedzący naprzeciwko Halla, obok Stelli. – Ja nazywam się Henry O`brien, reprezentuję naszą ambasadę. Obok mnie siedzi przedstawiciel naszej tutejszej placówki... pewnej instytucji, Mark Griffin, dalej nasz gość z centrali, John Marshall. Pana pułkownika Morawskiego już znacie państwo, jak sądzę, obok niego siedzi pan Siedlecki, także ze służb. Z Hallem poznaliśmy się na jakimś przyjęciu, zdaje się, później kilkukrotnie spotykaliśmy się przy jakichś różnych okazjach...
– Witam raz jeszcze, panowie. A więc, czemu zawdzięczamy tę waszą wizytę? – Stella kiwała głową z uśmiechem każdemu z przedstawianych jej gości.
– No cóż... – zaczął pułkownik Morawski z grzecznościowym uśmiechem. – Przeprowadziliśmy taki nasz, zewnętrzny audyt waszej Fundacji... – zawiesił na chwilę, teatralnie nieco, głos. – Stosujecie dosyć groźne substancje, różne toksyny, więc, z natury rzeczy, mieliśmy już kontakty służbowe, nieprawdaż?
– Oczywiście, to zupełnie zrozumiałe. Jesteśmy transparentni...
– Oczywiście – zabrał głos pan Siedlecki. – Jako organizacja non–profit, duża jednostka badawcza, co jakiś czas podlegacie różnym kontrolom. Audyty takie i owakie, procedury... Zwykle zgłasza się chęć przeprowadzenia audytu z pewnym wyprzedzeniem, aby jednostka kontrolowana miała czas się przygotować... Ale, na prośbę naszych kolegów, sprawdzaliśmy waszą Fundację od zewnątrz. Takie... trochę nietypowe działanie, a trochę nie.
– I macie już jakieś wyniki? – spytała Stella.
– O, wyniki... Mamy parę pytań – odpowiedział pułkownik. – Parę wątpliwości do wyjaśnienia...
– Nie ma problemu, jesteśmy do panów dyspozycji – odparł Hall pogodnie. – Co chcielibyście wiedzieć, panie pułkowniku, Henry?
– Otóż tak... – zaczął Henry O`brien. – Niepokoją nas trochę wasze finanse. Dokładniej, wasze przepływy finansowe. Z punktu widzenia księgowości i podatków, wszystko jest w absolutnym porządku.
– No, spodziewam się – odparła Stella.
– Tak, oczywiście. Ale trochę niepokoją nas wasze źródła finansowania. Może nawet nie tyle źródła, ile ich... brak, właściwie... Nagłe, niespodziewane operacje giełdowe, zawsze bardzo trafne, choć mogłyby się wydawać bardzo ryzykowne. Czasem przez miesiąc nic się nie dzieje, normalne przepływy finansowe i nagle duże sumy są kierowane na jakąś jedną spółkę na giełdzie, albo opcję... Dzień później jej cena gwałtownie rośnie, zarabiacie kupę kasy i wycofujecie się na spokojne rejony... Bardzo, bardzo szczęśliwe trafienia, pani prezes...
– No, nasz Marcin jest świetnym maklerem. – Uśmiechnęła się słodko Stella.
– Tak, nie wątpię, ale trochę za dużo tego szczęścia.
– Widzę, że będę musiała wyznać wam wszystko, jak na spowiedzi. Jeszcze jakieś wątpliwości, oprócz tej?
– No cóż – zaczął sąsiad O`briena, Mark Griffin. – To niby nie jest nic podejrzanego, w zasadzie... Macie bardzo mocny i szczelny system bezpieczeństwa wewnętrznego. Tylko się cieszyć z tego...
– Miło mi to słyszeć, panie Griffin, to moja działka. – Stella kiwnęła głową z rozbrajającym uśmiechem.
– Podejrzanie mocny – rzucił pan Siedlecki.
– Podejrzanie? – Hall spojrzał mu w oczy. – Sami wiecie, że siedzimy tu na bombie biologicznej. Musimy. Są ściśle określone procedury... Mamy aktywne szczepy groźnych chorób. Trucizny... Wystarczyłoby tego na całą Łódź. Przecież doskonale zdajecie sobie z tego sprawę...
– To oczywiste, Hall – przerwał mu O`brien, – że musicie mieć silny system bezpieczeństwa. Co do tego nie mamy żadnych wątpliwości.
– Bardzo przepraszam, może jednak zrobimy sobie jakąś kawę czy herbatę? – wtrąciła Stella. – Co ze mnie za gospodyni... Akurat teraz przydałaby się jakaś sekretarka, ale, no, panowie... Sekretarka, to też problem bezpieczeństwa. Jeszcze jedna osoba z dostępem do informacji. Musiałabym ją sprawdzać, jakbym nie miała co robić...
– Stella, nasza pani prezes, wzmocniła obowiązujące procedury, pracownicy z dostępem są monitorowani, podpisali na to zgodę...
– Tak, tak, Hall, to oczywiste. Ale pilnujecie się, jakby to był Fort Knox. – Zaśmiali się wszyscy na tę uwagę O`briena.
– To mój konik – przyznała Stella z wdzięcznym uśmiechem. – Może faktycznie czasami przesadzam... Mieliście jakieś problemy z... podsłuchami, na przykład? – Patrzyła w oczy Markowi Griffinowi.
– Na przykład. – Uśmiechnął się do niej ciepło Griffin.
– No wiem, wiem, od kilku dni wzmocniliście nadzór...
– He, he, he, myślę, że będzie się nam dobrze współpracować... – Na twarzy Griffina wykwitł szeroki uśmiech.
– No dobrze. Panie pułkowniku, Henry... Do rzeczy – zaczął Hall. – Rozumiem, że interesuje was parę spraw... – zawiesił głos.
– Hall, pozwól... – zaczęła Stella. – Wyjaśnię od podstaw naszą dotychczasową działalność. Bez żadnego kręcenia, bo i po co? Nie jesteśmy dziećmi... Zarząd Fundacji to dwanaście osób. Każde z nich weszło do naszego Holdingu, tak to nazwę, z dużym kapitałem początkowym. To wszystko jest w księgach, oczywiście, każda złotówka, dolar czy funt, ma swoje legalne pochodzenie. Ale ja nie o tym. Każdy normalny człowiek ma jakieś pieniądze i chce mieć ich więcej. Każdy chce być bogaty... Albo się pracuje w jakiejś firmie, albo się ją tworzy. My też mogliśmy zarabiać pieniądze, jako jakaś spółka zoo, na przykład, a tu masz... Działalność non–profit. Bez zysku? Dziwne. Podejrzane. Nienormalne, pomyślałby ktoś. Nie. My też jesteśmy chytrzy, jak wszyscy inni. Rentier zarabia na kapitale, właściciel firmy na jej zysku, dywidendach i tak dalej. A my? Fundacja należy do nas i dopóki dobrze działa, rośnie jej siła finansowa. My na tym nic nie tracimy, wręcz odwrotnie. Wypłacamy sobie pensje, po prostu... Tłuste, grube pensje... Dlaczego taki model, pytacie panowie, wybraliśmy? Prowadzimy badania naukowe, dostajemy stypendia, granty, inne formy finansowe... Wizerunkowo, o wiele korzystniej działać, jako Fundacja. To bardzo proste. Fundacja nie zarabia ani grosza. Nie mamy zysku, w pojęciu biznesowym. Mamy duże koszty, a dodatkowe wpływy są inwestowane w nasz rozwój. Jako spółka zoo, czy inna forma działalności zarobkowej, trudniej byłoby nam uzyskiwać fundusze. Po prostu. To było przez nas bardzo dokładnie analizowane przed powstaniem Holdingu.
– To jest bardzo istotne, panowie – poparł ją Hall. – O wiele łatwiej funkcjonować, jako non–profit. Wszyscy myślą sobie, że my nie jesteśmy chytrzy i że nikogo nie „wyrolujemy”, oszukamy. Jesteśmy chytrzy, jak każdy normalny człowiek. Może nawet zarabiamy, jako pracownicy, więcej, niż gdybyśmy byli w firmie. Trzeba by to policzyć i oszacować.
– Tak, zgodzę się z tym. – O`brien pokiwał głową. – To bardzo logiczne. I ludzkie... – Uśmiech nie schodził mu z twarzy.
– Idźmy dalej – kontynuowała Stella. – Jeżeli już zdecydowaliśmy się na taki niekonwencjonalny model funkcjonowania, dalej musiało być podobnie. Każda firma sprzedaje swoje produkty. Materialne, czy nie... My nie powinniśmy sprzedawać. Ale dawać za darmo? A koszty? – zawiesiła głos na chwilę. – Na starcie mieliśmy dwa bardzo ciekawe produkty. Dodam, że farmaceutyka przynosi na całym świecie ogromne pieniądze, nieprawdaż? Proste leki, sprzedawane w milionach opakowań... Albo te drogie, specjalistyczne, bez których dzisiejsza medycyna nie może się obejść... Mieliśmy i to i to. I rozpoczęliśmy rozmowy, negocjacje, z różnymi firmami, raczej tymi większymi, na temat współpracy. Większość koncernów w ogóle nie była zainteresowana, taka tam mała fundacja, gdzieś na zadupiu... „Łódź? Gdzie to jest?”... Trudno było nam się przebić, chociaż dawaliśmy im na tacy pieniądze. Nie wszyscy to widzieli... Trzeba mieć wyobraźnię, wizję... Kilka firm odpowiedziało pozytywnie, w tym jeden z waszych gigantów. Był tam, zatrudniony jako jeden z dyrektorów kreatywnych, Robert Meller. Negocjacje trwały krótko, zresztą on niczym nie ryzykował. Dostali od nas do przetestowania ich własny produkt, sztandarowy, że tak powiem, z górnej półki, ale z trochę zmienioną recepturą. To bardzo istotne, ponieważ mieli spore problemy ze skutkami ubocznymi. Problemy i medyczne i prawnicze. Procesy, odszkodowania... Po, zdaje się, trzech miesiącach, odezwali się, bardzo ciepło zapraszali nas do współpracy...
– I nadal z nimi współpracujecie – potwierdził słowa Stelli trzeci z amerykanów, John Marshall.
– Oczywiście. Bardzo owocnie... Jak już mówiłam, my nie sprzedajemy naszych produktów... Dla nich to jest też bardzo wygodne, bo ich nie kupują. Nie wydają własnych pieniędzy. Czy to nie cudowne? Dostają od nas gratis coś, co pozwala im zarabiać pieniądze...
– Układ–marzenie, co? Henry? – Hall kiwnął mu głową.
– I to są te wasze „nietypowe przepływy finansowe”?
– Tak. Jak organizacja non–profit może zarabiać pieniądze? Nie może. Może je dostać, w ten czy inny sposób. I nie może ich wydawać na inne rzeczy, niż koszty własne i działanie celowe.
– To jak genialna pralnia brudnych pieniędzy – odezwał się John Marshall.
– Tylko pozornie. Proszę spojrzeć na to ze społecznego punktu widzenia. Jest nowy lek. Bezpieczny. A to dla nas najważniejsze. Oczywiście, jesteśmy tylko ludźmi, chcemy zarabiać więcej i więcej. Ale, jak mawiała moja znajoma, „łyżeczką, a nie chochlą, bo się zadławisz”.
– He, he, dobre to, Hall – zaśmiał się O`brien. – Te wasze powiedzonka...
– Polish yokes, co?
– Świetne...
– Ale, przede wszystkim, panie Marshall – wróciła do swojego wątku Stella, – to nie są brudne pieniądze. Nie jesteśmy jakąś mafią przecież. Naszym nadrzędnym celem naprawdę jest tworzenie nowych czy też lepszych farmaceutyków. I robimy to.
– W to nie wątpię, pani prezes. Oczywiście.
– Chodzi wam o te „celne strzały” Marcina na giełdzie. Adama zresztą też, w Londynie – kontynuowała Stella. – Mamy deal... Biznesowy deal. Podkreślam tu słowo „biznesowy”, bo to ważne. W biznesie liczy się zysk. Nic ponadto. I tak jest dobrze. Proste, czyste zasady, każda strona jest zadowolona i chce to kontynuować. I właśnie o to chodzi. Myślę, że z politykami trudniej się rozmawia, bo oni chcą najpierw władzę, dopiero później pieniądze.
– Zarzuciliśmy wędkę... – wtrącił Hall.
– To niezbyt szczęśliwe porównanie, Hall. – Stella spojrzała na niego karcąco. – Meller to nie jakaś tam ryba na twojej wędce. Jak rozmawiałam z nim ostatnio, o naszym pierwszym projekcie, gdzieś ze trzy miesiące temu, szacował zysk netto ich firmy na jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt milionów dolarów. Mówię, oczywiście, o tym naszym „dealu”. Powiecie panowie, co to jest, dla takiego giganta? To są pieniądze, których nie musieli wydawać, a to zawsze boli... A i zyskali wizerunkowo. Na nas także nie wydali grosza. Czy jest to dla nich opłacalne, taki deal? Pewnie, że tak. Tym bardziej, że dostali, także gratis, drugi produkt. Jakiś rok temu. I chcą więcej. Mają nadzieję na ZTX...
– No właśnie, ZTX – wszedł jej w słowo Marshall.
– Tak, ale o tym może za chwilę. Dokończę sprawę naszego dealu. Wiedzą, że dostaną coś od nas. Oczekują tego. Liczą na kolejne, ciekawe projekty. A co my mamy z tego? Przysługa za przysługę. Przecież mogliśmy sprezentować ten lek jakimś ich konkurentom, a dostali oni. Są nam wdzięczni i czują się zobowiązani wobec nas. Załatwili nam bardzo intratne zlecenia, mało pracy, duże pieniądze... Gdy Marcin przesadził na giełdzie w Londynie, o czym zapewne wiecie, pomogli nam...
– No tak, tak, wiemy... Zapłaciliście czterysta funtów bardzo drogiej i bardzo wziętej kancelarii prawniczej, wyciągnęli tego Marcina i twoją żonę, Hall, w ciągu trzech dni. Posprzątali... Faktura na czterysta funtów... Oni tyle biorą za pół godziny pracy... – O`brien uśmiechnął się do Halla.
– No, tyle to trwało, szczerze mówiąc, Henry. Kilka telefonów tu i tam...
– Akurat ta kancelaria obsługuje naszego, hm, giganta... – dodała Stella z rozbrajającym uśmiechem. – Przecież doskonale panowie wiecie, jak to funkcjonuje. Oni nam bardzo chętnie pomogli, związali nas ze sobą jeszcze bardziej... A nam to też pasuje... Hm... Mamy dużo bardzo drogiego, super nowoczesnego sprzętu. Większość w leasingu na dwa, trzy lata, na bardzo korzystnych warunkach, z dofinansowaniem... Jak taka mała fundacja jak nasza może dostać dużą, dobrą linię kredytową w wielkim, amerykańskim banku? Prezes naszego giganta i prezes banku spotykają się przecież od czasu do czasu, towarzysko, przy okazji wymienią parę zdań na nasz temat... i już. A potem to już leci automatycznie. Samo idzie, jak po sznurku. Pytaliście, panowie, o „celne strzały” na giełdzie... W dzisiejszych czasach informacja jest droższa od złota. Jeden telefon... Mówię to wszystko, jak na spowiedzi, ale czy mam to tłumaczyć dokładniej? Czy wystarczy wam, panowie, to, co już powiedziałam? Zresztą, przecież wiecie o tym wszystkim doskonale... Czasami pieniądze same pchają nam się do rąk.
– Sądzę, że wyjaśniliśmy już tę kwestię, pani prezes. – Uśmiechnął się do niej miło O`brien.
– Oczywiście – poparł go Marshall.
– Dodam tylko, że i wasze i nasze służby doskonale rozumieją, jak działa zasada „przysługa za przysługę”. Pomijam jakieś zakupy sprzętu, bo to są koszty własne, prawda?
– Pewnie, pewnie. Pani Stello droga, wracając do ZTX...
– Oczywiście. Ale może napijecie się panowie czegoś? Kawa, herbata? Może koniak?
– Nie, woda zupełnie wystarczy nam chyba...
– ZTX... – kontynuowała Stella, a większość gości sięgnęła po butelki i szklanki, ignorując krakersy i talerzyki – ...to nasz klejnot. Dzięki niemu zaistnieliśmy w świecie farmaceutycznym... – Skrzywiła się ledwo zauważalnie. – Szczerze panom powiem, że ja byłam przeciwna temu patentowi. Nie chciałam upubliczniać tego projektu, ale zostałam przegłosowana. No, naukowcy... Chcieli koniecznie mieć patent i to na całym świecie... Wymogłam jedynie utajnienie wszystkiego, co tylko było możliwe.
– Bardzo słusznie, pani Stello – poparł ją Griffin, kiwając ze zrozumieniem głową.
– Bez pewnych, bardzo istotnych składowych, innym zajmie z pięćdziesiąt lat dojście do tego, co mamy my – dorzuciła jeszcze Stella.
– Właśnie dlatego przeprowadzamy ten audyt, pani prezes. Jestem bardzo zadowolony z tego, co powiedziała pani przed chwilą. – O`brien także pokiwał głową, z uznaniem.
– Myślę, że wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę – włączył się Marshall.
– Oczywiście – poparł go Siedlecki, siedzący do tej pory w milczeniu. – To ma kluczowe znaczenie.
– Wycofaliśmy wszystkie nasze podania o patent przed momentem odtajnienia, to znaczy ogłoszenia o zgłoszeniu wynalazku, ale przez prawie rok upoważnione osoby mogły, niestety, zapoznać się z pewnymi szczegółami... Tak... A więc, panowie, co chcecie wiedzieć? Albo może jeszcze zapytam, czy są jakieś inne, niewyjaśnione nadal sprawy?
Wszyscy spoglądali po sobie, czekając na panią prezes.
– Hm... – przerwał krótkie milczenie pułkownik Morawski. – Mam jeden taki... drobiazg, właściwie... Pana szwagierka, Hall, Susanne Austin, jest, zdaje się, związana towarzysko z pewnym Białorusinem...
– A tak, Karol.
– Niezręcznie mi o tym mówić, bo to prywatne, osobiste sprawy... Nie chciałbym nikogo urazić...
– Rozumiem. Oczywiście.
– Pani Susanne i ten Karol... Wydaje się, że są razem... Zaczęli prowadzić stronę internetową, poświęconą sztucznej inteligencji... Jak to młodzi, pełni pasji... Tyle, że... rozumie pan, Hall, oni są blisko Fundacji, poprzez pana. Chciałbym rozwiać wszelkie wątpliwości...
– Wyjechali gdzieś, od kilku dni ich nie ma. Jane, moja żona, mówiła mi, że rozmawiały wczoraj przez telefon. Są gdzieś nad morzem, zdaje się.
– Ale nie wie pan dokładnie?
– Nie mam pojęcia. Ale on ma białoruski paszport przecież... Z wizą do Polski tylko, chyba, więc są gdzieś w kraju. No, bawią się w jakieś stowarzyszenia, strony www, ale to potem może jeszcze wyjaśnimy.
– No dobrze. Chciałbym tylko wytłumaczyć, dlaczego się nim interesuję. Jest blisko pana. Wiza mu się skończy i gdzie wróci?...
– Aha. No tak...
– No dobrze. Wrócimy jeszcze może do tego. Pani Stello, bardzo proszę.
– Jasne. Faktycznie, trzeba by to jakoś... No dobrze. Do rzeczy. ZTX... Wniosek patentowy jest mocno okrojony i ma wiele zastrzeżeń... Nasz zaprzyjaźniony gigant ma na to wielką ochotę, a my nie mamy nic przeciwko temu. Pewnie oddamy im to, jako kolejną „przysługę”...
W tym momencie John Marshall zaczął dosyć głośno wydawać jakieś dźwięki, zapatrzony w ścianę przed sobą.
– Py, py, py... Py, py...
Zaległa cisza. Po chwili gość delikatnie zapytał:
– A nie braliście pod uwagę innego rozwiązania?
– No... W zasadzie jesteśmy z nimi związani. Dosyć mocno. Przecież doskonale o tym wiecie.
– W zasadzie...
– Przecież oni już tam dawno ostrzą sobie zęby na to. Są pewni, że ZTX będzie ich.
– Trochę niezręczna sytuacja... – O`brien zrobił lekko zawiedzioną minę.
– No cóż. Przecież doskonale nas prześwietliliście już wcześniej, panowie. – Hall uśmiechnął się miło do gości.
– Nie będziemy się tu krygować jak panienki w gimnazjum. – Griffin odwzajemnił uśmiech.
– Nie możemy zerwać tego układu. Wejść na ścieżkę wojenną z naszym „mecenasem”? – Stella podniosła dłoń trochę teatralnie.
– I to pewnie chodzi o jakiegoś konkurencyjnego giganta? – spytał Hall.
– Ano właśnie. Nasze rządowe laboratoria współpracują z nimi...
– A o kim mówimy?
– Mackintosh.
– Aha... – Stella uśmiechnęła się do O`briena. – Jeden z tych, którzy nas nie chcieli.
– Zmienił zdanie. – O`brien uśmiechnął się miło. – I on, i inni.
– I parę rządowych instytucji – dodał Marshall.
– Mocno – podsumował krótko Hall.
– Na tyle mocno, że jesteśmy tu u was dzisiaj, Hall.
– Jasne. No to mamy pat...
– Bardzo niezręczna sytuacja... – zgodził się z nim Marshall.
– Coś trzeba z tym zrobić... – zamyślił się O`brien.
– To może jednak koniak? Lepiej się myśli. – Hall wstał z krzesła i podszedł do komody. – Chyba wszyscy się napijemy, prawda?
– Ja nie mogę, jestem w ciąży. – Stella uśmiechnęła się słodko do gości. – Ale poproszę cappuccino, Hall.
– Gratuluję, to bardzo dobra wiadomość. – O`brien wziął rękę Stelli i pocałował ją w dłoń. – Dzieci, to najlepsze, co dostajemy od życia.
– Tak, też tak uważam, Henry.
– Właśnie. Mówmy sobie po imieniu. Jestem Mark. – Griffin uśmiechnął się ciepło do Stelli. – Bardzo się cieszę, Stella, że będziemy razem pracować. I gratuluję. A który to miesiąc, bo nic nie widać?
– E, to dopiero szósty tydzień.
Hall rozstawił już kieliszki i nalewał gościom i sobie alkohol.
– Mamy tu mleko, Stella?
– Pewnie. Poszukaj dokładnie w komodzie. Panowie. Nie możemy utracić naszego mecenasa. Chyba to rozumiecie? Może i byśmy się zgodzili na to... Na waszą propozycję, chociaż nic jeszcze nie usłyszeliśmy...
– Trudna sytuacja, fakt – odezwał się Siedlecki. – Ale zawsze się znajdzie jakieś rozwiązanie, jeśli tylko się chce.
– Panowie, jeśli ktoś ma ochotę na kawę, albo herbatę... – zaczął Hall.
– Ale tu jest podobno samoobsługa, Hall – zaśmiał się Marshall.
– A, faktycznie. No, koniak, to co innego... Po kropelce zawsze można się napić.
– Na rozjaśnienie umysłu? – rzucił pułkownik Morawski z uśmiechem.
– Ja nie mogę, ale wy, panowie...
– Oczywiście. Zdrowie w czasie ciąży jest najważniejsze – zgodził się ze Stellą Siedlecki. – Mamy dwie córki, siedem i pięć lat...
– Moja Sylwia ma prawie trzy lata, teraz może będzie chłopiec...
– Moja Jane też jest w ciąży, szósty miesiąc – dorzucił swoje Hall, podłączając przewód doprowadzający mleko do ekspresu.
– Widziałem ją gdzieś jakiś miesiąc temu – odparł O`brien. – Wygląda kwitnąco, chłopie. Zresztą, każda kobieta w ciąży jest super...
– Tak, coś w tym jest – dodał pułkownik Morawski.
– To wracajmy do sprawy... – Stella uśmiechnęła się wdzięcznie do gości. – Mamy poważny problem... Ale ja jeszcze nic nie usłyszałam od was, drodzy goście.
– Ten „problem” jakoś z pewnością rozwiążemy, jeśli będziemy chcieli. – Marshall sięgnął po swój kieliszek i zaczął się nim bawić na stole. – Zostawmy to na później... Pani prezes. Stella. Jesteśmy tu jak najbardziej oficjalnie... Oczywiście, że prześwietliliśmy was od A do Zet. Niepokojące jest na przykład to, że ty sama pojawiłaś się znikąd kilka lat temu. I nic poza tym nie mamy...
– Tak dobrze wyczyściłam swój życiorys?
– Zbyt dobrze, Stella – parsknął cicho Griffin. – Żadnej legendy, bajerów... Mogłaś coś tam nam podrzucić przecież...
– A po co?... Moje kompetencje wam nie wystarczą?
– Są wysokie, przyznaję.
– Co do mojej orientacji geopolitycznej, mam taką samą jak ty, Mark. „Spoko”, jak mówi dzisiejsza młodzież.
– He, he, dobra jesteś...
– Twoja kawa, proszę. – Hall postawił przed nią filiżankę z łyżeczką na spodku i usiadł obok.
– Dzięki.
– Zgoda, szefowo. Nie było tematu – dorzucił Griffin.
– To rozjaśnijcie sobie umysły, panowie.
– Chętnie wypiję za naszą owocną współpracę, Stella. – Griffin uniósł w toaście kieliszek i wypił połowę koniaku. Pozostali poszli w jego ślady.
– Cóż – podjął wątek Marshall. – ZTX to nie tylko żyła złota. Powiedziałbym, że to jest całe Klondike Jacka Londona. Możliwość łączenia przerwanych połączeń nerwowych... Spełnia się odwieczne marzenie. Te miliony ludzi po wypadkach, skazane na wegetację w łóżkach, czy przykute do wózków inwalidzkich... Tak. To jest warte Nobla... Ten nasz gigant jest tym bardzo mocno zainteresowany. I ma poparcie w sferach rządowych... Chcemy zawrzeć z waszą Fundacją nowy deal. Bardzo mocny, solidny deal. I nie będziemy się targować, bo i po co? Co wy na to?
– Hm... John, my też nie będziemy się targować. Dostanę, przykładowo, sto milionów. I kupię sobie dziesięć domów? Po co? Żeby jeździć od jednego do drugiego?
– Oczywiście.
– Musimy zwołać posiedzenie Zarządu, bo to powinna być jednomyślna decyzja.
– Oczywiście. A jaka jest wstępna?
– Zasadniczo na tak. Całego Zarządu. Tyle, że ten problem...
– Bardzo się cieszę, pani prezes. – Marshall z uśmiechem skłonił głowę.
– Coś wymyślimy – dorzucił O`brien.
– Od razu mówię, że są pewne obostrzenia w kwestii bezpieczeństwa – rzekł Griffin. – To tak, jak problem z szoferem.
– Z szoferem? – Stella spojrzała na niego zaciekawiona i zamieszała kawę.
– No, wiesz, milionerzy mają swoich kierowców. Czasami chcieliby sami poprowadzić, ale... Szofer i tak już jest.
– To mówicie, że jest takie parcie na ZTX? – spytał Hall.
– Bardzo mocne.
– Ale to chyba nie tylko z powodów medycznych, co?
– To znaczy?
– Mark, my zajmujemy się medycyną. Dopiero, gdy już zgłosiliśmy wniosek patentowy, dotarło do nas drugie znaczenie ZTX.
– Jakie, niby? – zapytał z udawanym zdziwieniem Griffin.
– Militarne, oczywiście.
– Cyborgizacja. – Stella ujęła delikatnie filiżankę za uszko i upiła łyk kawy, potem odstawiła powoli filiżankę z powrotem na spodek. – Łączenie komórek nerwowych z krzemem.
– No... To jesteśmy w domu – podsumował Marshall.
– Trochę to trwało, fakt, ale my nie myślimy w tych kategoriach. Militarnych. – Hall uśmiechnął się lekko, ubawiony tym koturnowym teatrem. – Nawet Stella o tym nie pomyślała.
– Chociaż powinnam od razu.
– U nas to też trochę trwało, Stella. – Griffin uśmiechnął się do niej szczerze. – Ale rozumiecie sens naszego dzisiejszego spotkania. Zresztą, przecież nie jesteście zaskoczeni, spodziewaliście się naszej wizyty...
– Oczywista oczywistość – rzucił Marshall.
– I bardzo miła, rzeczowa rozmowa – dodał O`brien. – Gdyby zawsze to tak wyglądało... Nie miałbym co robić...
– Z automatu objęliśmy już was certyfikatem bezpieczeństwa klasy AA plus. Może nawet dostaniecie AAA, najwyższy stopień utajnienia i ochrony. Do Warszawy lecą już agenci odpowiedzialni za was.
– Ale czy my tego chcemy?
– Stella. To jest jak z tym szoferem. Już go masz.
– Ale to trzeba subtelnie, Mark. Ja tu nie chcę żadnych murów z drutem kolczastym, bramy ze strażnikami, będziemy jak w więzieniu. Dziękuję bardzo.
– „Subtelnie”, he, he... Dobre... – Griffin był ubawiony. – Możemy to zrobić po twojemu, nie mam nic przeciwko temu. – Uśmiechnął się znowu. – Jak powiem chłopakom, że mają być „subtelni”, he, he, he...
– Ale Stella ma rację, Mark – wtrącił Marshall. – Można to zrobić prostacko, można z wyczuciem. Od czasu „Manhattanu” zbieramy bogate doświadczenie w tym zakresie. I żeby było od początku jasne. Kwestia waszego bezpieczeństwa jest poza systemem „przysług”. Absolutnie. Jesteście zbyt cenni...
– Także potencjalnie – dodał O`brien. – To tak, jak z tym waszym mecenasem. On czeka z wytęsknieniem na wasze kolejne „nowinki”. My też.
– Oczywiście, zwrócimy wam wszystkie koszty związane ze zgłoszeniem patentowym, bo to powinna być przecież „darowizna”... Sporo sił i środków poniesiemy, aby to wyciszyć. Jakby tego ZTX w ogóle nie było. Szkoda trochę...
– Taki układ. – Stella wzruszyła lekko ramionami ze zrozumieniem.
– Jakieś koszta zawsze są – zauważył Hall. – Ale w porównaniu do potencjalnych zysków... Ja byłem za patentem, przyznaję, bo wiadomo było, że sami tego nie ugryziemy. Nie ten „kaliber”. To nie jakaś tam „ulepszona aspiryna”
– Aspiryna... – zaśmiał się lekko Siedlecki.
– Dlatego chcieliśmy mieć przychylnego „mecenasa”. A że później dotarło do nas...
– Bardzo przychylnego, Hall. Oczywiście, że zawsze są jakieś koszty, jak nie tu, to gdzie indziej. I absolutnie nie mamy do was żadnych pretensji, każdy naukowiec by tak postąpił... To i tak jest dla nas bardzo korzystne... Ale, niestety, nadal pozostaje problem. Ten problem... – Marshall zawiesił głos. – Sam nie wiem, jak to rozwiązać...
– Jeśli można, John... – Hall zerknął na Stellę, która ledwo zauważalnie skinęła mu głową. – Widzisz... My tutaj obecnie mamy siedem zleceń zewnętrznych oraz dwa programy własne, nie licząc oczywiście ZTX, ale to jest zamrożone. To cholernie dużo pracy, mówiąc szczerze. Jeden z naszych programów, rozpoczęty kilka miesięcy temu, jest równie obiecujący, co ZTX...
– No? – zainteresował się Marshall.
– Może też na miarę Nobla. On raczej nie ma odpowiednika militarnego. – Uśmiechnął się. – Wiecie zapewne, co to jest mukowiscydoza? Śmiertelna choroba, nieuleczalna. Gdy się patrzy w telewizji, jak umierają małe dzieci, w cierpieniach...
– Tak, to po prostu straszne – zgodził się z nim O`brien.
– „Dawkowanie ukierunkowane”. Tak można ująć, w dużym skrócie, cały program... Nowotwory zwalcza się chemią, jak wiecie, która niszczy cały organizm. Problemem jest to, że niszczy się i chore i zdrowe tkanki. Opracowanie takiego dawkowania lekarstwa, żeby atakowało tylko chore, zrakowaciałe miejsca, jest bardzo, bardzo pożądane, ale i trudne. Niektóre choroby, ale nie wszystkie, od razu mówię, można zwalczyć poprzez tak zwane „bionośniki mutowalne”... Nobel z dwa tysiące drugiego roku dotyczył w zasadzie zaprogramowanej śmierci komórkowej... Każdy organizm wielokomórkowy, ludzki także, ma wyspecjalizowane komórki żerne, tak się ładnie nazywają, makrofagi. W naszym organizmie codziennie umierają miliony komórek, ktoś to musi posprzątać. Rodzą się nowe... Makrofagi także jako pierwsze docierają na miejsce inwazji drobnoustrojów. Aktywują się poprzez receptory, rozpoznające wzorce. Ale niektóre choroby nie są rozpoznawane, po prostu. W dużym skrócie, chodzi o rozpoznanie specyficznych cech drobnoustroju. Przykładowo, pałeczka Ropy Błękitnej produkuje barwniki. To specyficzna cecha całego gatunku Pseudomonas... Pobraliśmy pewną ilość ludzkich makrofagów i odrobinę je „podrasowaliśmy”, żeby mogły rozpoznać komórki zawierające piocyjaninę, fluoresceinę, piorubinę i melaninę, barwniki tego cholerstwa. Ten specjalnie wyhodowany przez nas szczep rozpoznaje i niszczy, pożera po prostu, Pseudomonas aerugiosa. Druga specyfika naszego szczepu, to jego apoptoza. Gdy już zlikwiduje wszystkie groźne komórki, sam wysyła do siebie sygnał śmierci... Gdy pożywienia już nie ma, popełnia „harakiri”... To bardzo istotne. To jest właśnie ta nasza nowa idea... Mamy już opracowaną i przetestowaną metodę zwalczania pałeczki Ropy Błękitnej, panowie. To wredne choróbsko. Główne źródło zakażeń wewnątrz szpitalnych. Bardzo trudno to zwalczyć tradycyjnymi metodami, antybiotyki na nic... To jest dopiero początek badań, bo to temat–rzeka. Zupełnie nowe możliwości zwalczania setek chorób, także tych najgorszych. To są, potencjalnie, miliardy, miliardy dolarów.
– To jest bardzo świeży trop, panowie – dodała Stella. – Nienaruszone bogactwo nowych leków. To finansowo. Medycznie, kopalnia nowych odkryć naukowych. Sezam, po prostu.
– Jesteśmy na początku drogi, którą jeszcze przed nami nikt nie szedł. Bionośniki mutowalne to przyszłość. Trzeba jedynie znaleźć piętę Achillesa jakiejś choroby i wyprodukować, zmutować właśnie, specyficzny, autodestruktywny bionośnik, podawany bezpośrednio tam, gdzie ma trafić. Jasne, nie jest to takie proste, ale... potencjał... ogromny. A my znowu jesteśmy w kuriozalnej sytuacji. Nadmiar bogactwa... No, ale... tak się szczęśliwie składa, że mamy czym „pohandlować”...
– Ale piłka jest po waszej stronie, panowie... Co my z tym zrobimy? My jesteśmy zbyt mali, żeby to ogarnąć. Ropę Błękitną już mamy, przez kilka najbliższych lat możemy pracować nad kilkoma innymi chorobami, ale... Tak samo jest z ZTX. Co innego wielki koncern farmaceutyczny, z ogromnym zapleczem badawczym, co innego my... A zyski mogą być... astronomiczne... Jeżeli chcecie przejąć od naszego mecenasa...
– Musimy mu dać coś w zamian, pewnie – dokończył jej myśl Marshall. – A to jest aż tak nośne?
– Oczywiście, inni także pracują nad tym. Może jakaś inna droga? Nie wiem. Ale my mamy już konkretne wyniki. Pozytywne – powiedział Hall.
– My wam tylko podsuwamy jedno z możliwych rozwiązań problemu. Naszego wspólnego problemu, jak sądzę... – Stella upiła łyk kawy.
– Nie spodziewałem się takiej szczodrości – zauważył z uśmiechem O`brien.
– Który to, z mitologii greckiej, chciał, żeby wszystko, czego dotknie, zamieniało się w złoto? Nie pamiętam? – rzucił Hall.
– Chyba król Midas. I, zdaje się, umarł z głodu... – Stella wzięła jeszcze jeden łyk kawy.
Wszyscy pokiwali głowami ze zrozumieniem.
– To, mówisz Hall, „łyżeczką, nie chochlą”? – spytał O`brien.
– Otóż to. Otóż to... – Griffin pokiwał głową. – To bardzo mądre powiedzonko.
– My przecież doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że musimy z wami współpracować... Zacznijmy więc od dobrej atmosfery... Ruch jest po waszej stronie, panowie. Jeżeli przekonacie naszego „mecenasa”... – Stella popiła kawę i odstawiła z gracją prawie pustą już filiżankę.
– I on powinien być z tego nowego projektu jeszcze bardziej zadowolony, niż z ZTX – uchwycił jej myśl Griffin, kiwając głową ze zrozumieniem. – To... bardzo mądre, pani prezes... Bardzo się cieszę na naszą rychłą współpracę. Bardzo.
– Ja również, Mark. – Podziękowała mu ciepłym uśmiechem. – Bardzo cenię dobrych fachowców.
– Zrobimy to „subtelnie”, zapewniam cię. Dla nas to także korzystne, żeby i on był zadowolony.
– Hall, jesteś pewien tego nowego projektu? – spytał O`brien.
– Chodzi ci o jego potencjał, Henry?
– Tak.
– Przecież wiesz, że mój Staś ma mukowiscydozę. Myślisz, że ryzykowałbym?...
– No tak... Tak... To by nam załatwiło sprawę... – Spojrzał na Marshalla i zobaczył delikatny uśmiech aprobaty oraz lekkie skinienie głowy. – To podsumujmy... Jeśli pozwolisz, Stella?
– Oczywiście, Henry.
– A więc... Czy zgadzacie się na... przekazanie nam, bezpłatnie i w całości, projektu ZTX, w zamian za naszą gorącą i wieczną przyjaźń i wszelkie wynikające z tego profity?
– Jakbym słyszał księdza udzielającego ślubu – zaśmiał się Griffin.
– Tak, zgadzamy się. – Stella uśmiechnęła się miło, prawie jak panna młoda.
– My także się zgadzamy... Wobec tego, ogłaszam nas mężem i żoną. – O`brien odpowiedział jej równie ciepłym uśmiechem i ujął ją za dłoń.
– A co z nocą poślubną? – spytał Griffin.
– Coś tam z tego będzie, czemu nie? – odparł Hall i wszyscy się lekko zaśmiali.
– Okej... – odezwał się z widocznym zadowoleniem Marshall. – To sprawa załatwiona pozytywnie... Macie nasze pełne, bezwarunkowe błogosławieństwo. – Podniósł kieliszek koniaku z uśmiechem na ustach. – Toast, proszę państwa. Za naszą owocną współpracę. – Wszyscy wypili swoje napoje. – Będziemy się kontaktować, żeby dograć wszystkie szczegóły, oczywiście... Pułkownik Morawski i pan Siedlecki są tu na swoim terenie, to jasne, ale to jest wspólna sprawa nas wszystkich.
– Oczywiście – potwierdził pułkownik Morawski.
– Czy zostało coś do omówienia na teraz? – O`brien spoglądał na każdego po kolei.
– Jest jeszcze kwestia tego Białorusina – powiedział pułkownik Morawski.
– A, tak, tak. – Griffin pokiwał głową. – Jak to wygląda?
– E, może ja jeszcze coś dorzucę najpierw... – rzekł Hall. – Takie małe wyjaśnienie. Susanne zajęła się tą sztuczną inteligencją na moją prośbę. No, może zrobi później z tego pracę magisterską... To... taka mała zasłona dymna. ZTX, jako zastosowanie... pozamedyczne, powiedzmy, może potencjalnie pójść i w tym kierunku...
– Zgadza się. – Griffin pokiwał głową z uśmiechem, jakby już wiedział do czego zdąża Hall.
– A nie chcielibyśmy być, ewentualnie, źle odbierani społecznie. Takie... zadośćuczynienie... Nazwijcie to fobią jajogłowych, czy jak tam sobie chcecie...
– Rozumiem. – Griffin był lekko ubawiony. – Bardzo... roztropne posunięcie, Hall. Jestem za.
– Ja również – dodał Marshall. – To może być dla was korzystne, wizerunkowo, więc także i dla nas. Będziecie w lekkiej opozycji do... sprawy. Dobrze pomyślane, Hall.
– A że akurat spotkała tego Karola, informatyka zresztą, chociaż stamtąd...
– No tak, tak... To jak to wygląda, Krzysztof? – Griffin spojrzał na pułkownika Morawskiego.
– Dokładnie sprawdzony. Czysty. Żadnych kontaktów z ich służbami... Wręcz odwrotnie, powiedziałbym... Pogrzebaliśmy w jego papierach, szkoła, rodzina, znajomi, inne takie... Jest okej. Tylko ta jego wiza...
– No tak.
– Pochodzenie czysto polskie, mówi prawie bez akcentu... Stara, raczej biedna szlachta z okolic Mińska, siedemnasty wiek, czysto polskie nazwisko... Hall, mógłbyś delikatnie wybadać, czy on nie chciałby może... zmienić obywatelstwa? Co?... Karol Krzyżanowski. Co z niego za Białorusin?... Dostałby nowy paszport w ciągu paru dni, całkowicie legalny i po sprawie. On rozmawiał kiedyś z tobą na te tematy?
– Zaskoczyłeś mnie... Nie wiem. Ale... to świetny pomysł... właściwie...
– I rozwiązuje problem wizy – dodał Griffin. – A jakie ma poglądy?
– Mark. Oni tam wszyscy mają takie same jak my, szczerze mówiąc. – Uśmiechnął się pułkownik Morawski. – Tyle tylko, że są uwiązani tam właśnie. Dużo zależy, tak sądzę, od siostry twojej żony, Hall, od Susanne. Wiadomo, jak to jest z zakochanymi. Mogłaby na niego pozytywnie wpłynąć...
– Ehe... No, to rozwiązuje problem wizy i nie tylko...
Zaśmiali się wszyscy na to podsumowanie Halla.
– No dobrze... – O`brien poprawił się na krześle. – Stella, panowie... Myślę, że mamy wszystko uzgodnione...
– Jeszcze dwie sprawy, Henry. Bo chyba po to przyszliście... – powiedziała Stella wstając od stołu. – Hall coś mówił o nocy poślubnej... – Hall także się podniósł z krzesła i oboje podeszli do kasy pancernej. – Zapewne chcielibyście pełną dokumentację, prawda? – Stella dotknęła dłonią czytnika biometrycznego i spojrzała w mały skaner przy zamku, potem Hall zrobił to samo. Z wnętrza szafy doszedł wszystkich dźwięk, jak przy otwieraniu zamka. Stella jeszcze raz dotknęła czytnika i spojrzała w kamerę skanera, następnie Hall powtórzył operację i drzwi kasy otworzyły się samoczynnie i prawie bezgłośnie. Na kilku półkach stały rzędy segregatorów, teczek, pen drive`ów oraz płyt CD i DVD.
– Wiano panny młodej... – Uśmiechnął się Griffin. – Macie jakiś dziwny zamek – zauważył.
– Taka moja modyfikacja. – Stella uśmiechnęła się do niego. – Zdublowane zabezpieczenie i podwójny zamek. Oraz dwie upoważnione osoby. Ściany wolframowo ceramiczne – pochwaliła się, przenosząc kilka segregatorów na stół i położyła je na blacie. Wróciła do kasy, wzięła z tej samej półki kilkanaście płyt i położyła je obok segregatorów. – To jest pełna dokumentacja ZTX. Jedyna. Papiery spalone, nośniki zniszczone mechanicznie po wyczyszczeniu.
– Całość – dodał Hall.
– Przekazuję w dobre ręce. – Stella uśmiechnęła się do gości. – Druga partia dokumentów, to projekt Halla. Bo to on jest autorem, nie mówiłam jeszcze... – Wróciła do szafy, wyjęła z niej trzy segregatory i położyła je na stole.
– I jeszcze te płyty, sześć. – Hall położył płyty DVD na segregatorach. – Dokumentacja jest niekompletna, nad paroma sprawami nadal pracujemy. Kopia, oczywiście.
– To dla naszego „mecenasa” – dodała Stella z uśmiechem.
– Jasne. – O`brien położył dłoń na płytach. – Zajmiemy się tym.
– Hall, włącz laptopa i podaj mi myszkę, proszę – powiedziała Stella siadając na swoim krześle.
Hall zamknął drzwi kasy pancernej i podszedł na drugi koniec stołu, gdzie leżał zamknięty laptop i uruchomił go, ustawiając ekranem do zebranych. Potem podał Stelli myszkę.
– To jest ta pierwsza sprawa, dokumentacja. To już jest wasze. – Stella ogarnęła gości ciepłym uśmiechem. – Nasz posag.
– Dziękujemy. – Marshall odwzajemnił się jej równie miło.
– Druga sprawa... – Stella obserwowała Halla, który wrócił do komputera, wklepał dwa hasła, a po chwili ukazał się ekran startowy laptopa. Stella odszukała właściwy folder, a Hall zajął w tym czasie swoje krzesło. – Krzysztof, mam dla ciebie taki mały „gratis”, ale nie wiem, czy będziesz zadowolony z prezentu... – Włączyła zdalnie pokaz slajdów i na ekranie ukazało się zdjęcie mężczyzny. – To jest jeden z naszych pracowników. Ma dwa telefony komórkowe, prywatny i służbowy, ale na tym zdjęciu i w materiale, który później ci przekażę, korzysta z trzeciego. Zdjęcie to fragment nagrania video sprzed miesiąca mniej więcej, zresztą w materiale i na tej fotce jest data, dokładna godzina, namiar GPS, namiar z sieci komórkowej...
– A skąd to masz?
– Nie chciałabym zdradzać moich tajemnic operacyjnych, panowie, teraz wystarczy jak powiem, że współpracuję z kilkoma... zaufanymi firmami... No, chyba, że się uprzecie.
– Okej – wtrącił Griffin zachęcająco.
– Figurant dzwoni przez telefon, a te dwa, o których wiedziałam wcześniej, ma w kieszeniach.
– Jasne. – Griffin pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Akurat na tym zdjęciu nie widać, do kogo dzwoni, ale na całości materiału jest „odbiorca”. Namiary, czas połączeń, podsłuch, chociaż późniejszy, wskazują, że kontaktuje się z tym oto człowiekiem. – Stella zmieniła fotografię na laptopie. – To facet od was, Mirek, prawda? – zwróciła się do Siedleckiego.
– Zgadza się.
– W materiale są też filmy i zdjęcia z jedynego ich spotkania osobistego. To, że jesteśmy inwigilowani, nie było dla nas zaskoczeniem. Nie tylko przez was... To też jest w materiale. Oczywiście, figurant numer jeden, nasz pracownik, dostawał od tego czasu fałszywki. Pomimo tego, że „Dwójka” była wasza... Figurantem numer dwa zajęliśmy się rutynowo. Zresztą, to się akurat dobrze nadawało do operacji szkoleniowej z „rozpracowania”, dla naszych „młodych wilczków”. Namiary, czasy, zdjęcia, podsłuchy... Wszystko. Nie interesowały nas oczywiście jego sprawy służbowe, ale... Cztery dni temu figurant numer dwa miał ciekawe popołudnie... – Stella przełączyła zdjęcie i na ekranie ukazał się ten sam mężczyzna, na ulicy.
– A te twoje „młode wilczki” to jakieś „spady” od nas? – spytał Siedlecki.
– Nie. To przygarnięci przeze mnie „entuzjaści”, Mirek... „Dwójka” kręcił się po mieście ze dwie godziny, jakby się sprawdzał, potem pojechał swoją hondą do centrum handlowego... – Przełączyła zdjęcie. – Pokręcił się trochę i zniknął w toalecie. Po paru minutach pojawił się, już w innym ubraniu... – Stella pokazała nowe zdjęcie. – Posprawdzał się nieco i poszedł na przystanek autobusowy. Wsiadł do jednego z autobusów i przejechał trzy przystanki. Po kilku minutach wysiadł i skierował się na parking. – Zmieniła zdjęcie. – Odpalił corsę i pojechał nią na stację benzynową. – Stella pokazała nowe zdjęcie. – Zatankował dziesięć litrów benzyny, zapłacił i zamówił hot doga oraz kawę. – Nowe zdjęcie ukazywało mężczyznę siedzącego przy stoliku. – Usiadł sobie, zjadł, wypił i wyszedł po paru minutach. Pojechał na parking, wysiadł z corsy, zaparkował, przeszedł kilkaset metrów na przystanek autobusowy, pojechał do centrum handlowego, znowu się przebrał i już jako nasza „Dwójka” zrobił zakupy spożywcze, przeszedł na parking i swoim samochodem, hondą, którą miał tam zaparkowaną wcześniej, wrócił do domu.
– To po co ta maskarada? – spytał Griffin.
– No właśnie. Moje „młode wilczki” też się nad tym trochę głowiły... Dlatego na stacji jedna osoba została. Spójrzcie na następne zdjęcie. – Stella przełączyła pokaz slajdów i ukazał się ten sam mężczyzna, „Dwójka”, przyklejający gumę do żucia do spodniej strony blatu stolika, przy którym siedział.
– Jak ja tego nie cierpię... – zauważył Marshall.
– Mój „młody wilczek” najwyraźniej też... – Uśmiechnęła się Stella. – Na stacji benzynowej stał samochód z kierowcą, który pewnie na kogoś czekał. Miał doskonałe miejsce do obserwacji tego stolika... Dziesięć minut po tym, jak „Dwójka” odjechał corsą, na stację przyjechał ten facet... – Stella zmieniła zdjęcie. – Zatankował...
– Ależ to... – Pułkownik Morawski spojrzał zdumiony na Stellę, potem na Siedleckiego.
– Kto to? – spytał zaciekawiony Griffin.
– Kur... – wyrwało się Siedleckiemu.
– Za chwilę, panowie, wyjaśnię... Wszedł do środka, zapłacił, wziął kawę, usiadł przy tym samym stoliku, wypił i po paru minutach odjechał... Tu mój „wilczek” miał problem, ale wybrnął z tego wyśmienicie. Po prostu sprawdził stolik. Guma... zniknęła. – Stella pokazała teraz kilka fotek faceta, potem samego stolika, od góry i od dołu.
– Pieprzony kolekcjoner gumy do żucia – warknął Griffin. – I to używanej... – Uśmiechnął się sam do siebie.
– Niezły ten twój „wilczek”. – O`brien uśmiechnął się do Stelli.
– Ehe... To bardzo miła pani po pięćdziesiątce, gospodyni domowa...
– He, he, he, nie wiedziałem, Stella, że masz taki ciekawy „personel”... – zaśmiał się Hall.
– Guma do żucia... – Zaskoczony Marshall kiwał głową. – I co? Podjął... ją? Ale kto?
– Pokażę wam, gdzie pracuje... To zdjęcie zrobiono trzy godziny później, w Warszawie. – Stella kliknęła myszką i na ekranie ukazała się brama, na której słupku umieszczona była tablica z dwugłowym orłem. Ten sam mężczyzna wchodził właśnie raźnym krokiem do środka, mijając tablicę.
– No, Mirek, masz kreta, zdaje się... – odezwał się Griffin, nie kryjąc ironii.
– Trzeba go będzie... – zaczął Siedlecki, rumieniąc się ze złości.
– Przeorientować – dokończyła za niego Stella.
– Tak jest. Brawo, Stella. – Griffin wstał i podszedł do niej. – To jest to, co lubię najbardziej. – Uścisnął jej po męsku dłoń. – Gratuluję. Świetna robota... – zaśmiał się. – Jajcara z ciebie, Stella, wiesz? Tak się tu mówi? He, he... – Wrócił na swoje miejsce, kiwając głową z uśmiechem.
– Ale jeżeli tak będzie wyglądać wasze zabezpieczenie ZTX... – zaczął Hall.
– Nigdy w życiu. – Marshall zaprzeczył także gestem dłoni. – Niedopuszczalne. ZTX jest zbyt cenne...
– Już zaczęli polowanie... – Griffin usiadł na swoim krześle.
– A my nie chcemy być „zwierzyną łowną”... – dodała Stella.
– „Spoko”. Tak mówiłaś?...
– My zawsze musimy być dwa, trzy kroki przed innymi... O. I to jest właśnie rzecz, która mnie najbardziej się u was podoba. Bo wy robicie dokładnie to samo. – Marshall uśmiechnął się do Stelli. – I na dodatek niekonwencjonalnie. Te twoje „wilczki”... No, pewnie nie tylko...
– Ucieczka do przodu? – spytał Hall, kiwając na potwierdzenie głową.
– Oczywiście. Po to mamy w końcu ten wielki budżet. Kogo stać na bombowiec wart miliard dolarów?... No, a potem nie macie co zrobić z waszymi super pomysłami... Śmieszne, po prostu... Tak, król Midas... No, ale on na szczęście nie zmarł z głodu, Hall. Zlitował się nad nim któryś z bogów z Olimpu i go odczarował... Bodajże Dionizos...
– Aha – mruknął Hall.
– Krzysztof, Mirek, bardzo mi głupio... Nie chciałam... – zaczęła Stella, z przepraszającym uśmiechem.
– Tobie? Daj spokój... – przerwał jej pułkownik Morawski wzruszając ramionami i spoglądając na swojego sąsiada.
– Właśnie – dodał Siedlecki. – Przepraszam w imieniu służby... Nasz brud, to my to posprzątamy... Przeorientowanie to dobra rzecz, skuteczna i pożyteczna... No, już ja go... „Subtelnie”, pani prezes, tak?...
– Stella, jestem pod ogromnym wrażeniem. Naprawdę. To nie jakiś tam dyplomatyczny bełkot... – O`brien uśmiechnął się pogodnie i chyba wreszcie szczerze. – To się nazywa „wysoki poziom zabezpieczeń”... Guma do żucia, no... Przecież ludzie z tak zwanej „branży” by to pewnie przeoczyli, jak nic...
– Lubię swoją robotę, to wszystko.
– No, zostawmy tę sprawę naszym kolegom, to w końcu ich teren, ich ludzie... – zaczął Griffin. – Zdarza się, taka to „krecia” robota... A ty nie chciałabyś pracować dla nas, Stella?
– Przecież już pracuję, Mark...
– Trafiony, zatopiony... No comment – podsumował Griffin ze śmiechem, podkreślając to jeszcze gestem dłoni.
– Dokładnie tak, Mark. – Marshall także się zaśmiał. – Kupuję to, Stella, w całości.
– Hall, bądź tak dobry, wyłącz kompa i daj Krzyśkowi tego pendrive`a.
– Jasne. – Hall wstał i wykonał jej prośbę.
– Czy możemy się umówić na jutro, Stella? Krzysiek, John i ja? – spytał Griffin.
– Na którą?
– Dziewiąta rano?
– Świetnie.
– To jesteśmy umówieni.
– A te materiały?
– Na lotnisku czeka myśliwiec wojskowy, nad Atlantykiem latają stale nasze cysterny, za jakieś osiem, dziewięć godzin cała dokumentacja będzie już w centrali.
– Aha... Chciałabym ściągnąć „naszych” z Londynu i Marcina, na finalizację. Zaprosimy was i wskazanego przez was notariusza...
– Oczywiście. To chyba nie potrwa dłużej niż z tydzień – odparł Marshall pogodnie.
– Okej.
– Niezły macie priorytet – rzucił z uśmiechem Hall, wręczając pułkownikowi Morawskiemu pendrive`a. – Otwieracie pocztę lotniczą?
36.
Był piękny, słoneczny dzień, końcówka maja, ciepło. Hall zaparkował przed domem i wyluzowanym krokiem przeszedł przez niewielki ogród do domu. Drzwi otworzyła mu Jane, uśmiechnięta, zadowolona, w filuternym fartuszku (tak to właśnie widział) na swoim siedmiomiesięcznym prawie brzuchu. Wszedł do środka i ledwo pocałował ją w policzek na powitanie, gdy ze swojego pokoju wyleciał roześmiany Staś.
– Tata, tata!
Chłopiec podbiegł do niego i od razu wyciągnął ręce. Hall oczywiście porwał go natychmiast do góry.
– Mój synek kochany... – Pocałował go głośno w policzek. – Jaki to duży chłopak...
– Tata...
– I jeszcze pocałujemy naszą mamę, tak? Ty z jednej strony, ja z drugiej... – Hall wolną ręką objął uśmiechającą się Jane i obaj pocałowali ją z obu stron w policzki.
– Nasza kochana mama Niunia...
– Mama...
– No dobra, dobra, chłopaki... Kończę naleśniki...
Przeszli do kuchni, pachnącej słodko przyrządzanym obiadem.
– Super. – Hall pocałował Stasia i stanął obok kuchenki.
– Ale rozbierz się najpierw i umyj ręce, bo pobrudzisz garnitur... – Jane postawiła odstawioną wcześniej patelnię na palnik. – I jak tam? Byli? – Nalała chochelką porcję ciasta na patelnię.
– Byli, byli. – Hall wrócił do przedpokoju, postawił Stasia na podłodze, zdjął marynarkę i powiesił ją na wieszaku, poluzował krawat, a potem zdjął buty i założył klapki. – Pewnie, że byli. Co dzisiaj robiłeś, Stasiu?
– Klocki budowałem, tata.
– Aha.
– Kololowe.
– Aha.
– Mama tez lobi kololowe naleśniki.
– Kololowe? Coś podobnego! Kololowe naleśniki.
– Z malchewki.
– No, no... To chodź. Zobaczymy, co to za cuda tam mama „lobi” w kuchni... – Hall wziął Stasia na ręce i wrócili do Jane.
– No, zamiast mineralki dałam dzisiaj soki. Tak pół na pół. Mleko i sok. Czerwone naleśniki z buraka i marchewki, a zielone są ze szpinaku.
– Ale cuda. – Hall ze Stasiem oglądali stojące już na stole trzy talerze z różnokolorowymi naleśnikami. – Teraz tylko miód i do buzi, tak?
– Tak, tata...
– To opowiadaj – powiedziała uśmiechnięta Jane, przekładając szeroką drewnianą łopatką naleśnika na drugą stronę.
– Chodź Staś, siądziemy sobie. – Hall usiadł przy stole i usadowił sobie syna na kolanach. – Zostawili nam status AA plus. Stella dogadała się z Griffinem... Pomęczymy się z nimi kilka najbliższych lat, później nam trochę poluzują pewnie... Oczywiście, bionośniki przeszły bezproblemowo. Byli zaskoczeni, że od razu „strzeliliśmy w sam środek tarczy”... – Staś zaczął bawić się jego krawatem. – Bez wieloletnich badań, bez nakładów... Jakby wiedzieli... To mówisz, zielone są z sokiem ze szpinaku? – Hall urwał kawałek naleśnika i spróbował. – Dobre... I w ogóle nie czuć szpinaku... Fajny „klawat”?
– Ehe...
– No... Jakby wiedzieli... Jeszcze cztery zwykłe i koniec. Kolorowe są trochę grubsze, bo nie chciałam dawać samego soku, trochę „gęstego” też tam jest. Stoję tu już prawie godzinę...
– No tak... Pewnie, że przeszły... Staś zdrowy, znaczy, że to działa... – Hall pocałował syna, wykręcającego jego krawat na wszystkie strony.
– Jasne, mądralo... – Jane obróciła się do nich z uśmiechem na ustach, wyłożyła gotowego naleśnika z patelni na talerz, zrobiła obrót w stronę kuchenki i nalała nową porcję ciasta.
– Przecież rozumiem, że się bałaś. Ja też... Jutro zjeżdża Londyn, a Marcin z Ewą mają być w nocy. – Hall urwał jeszcze jeden kawałek naleśnika i wsadził go sobie do ust.
– Ona ma dobre papiery? Na pewno?
– Tak mówiła Stella. Przecież by jej tam nie wysłała... Są zachwyceni – powiedział Hall i skubnął teraz dla odmiany czerwonawego naleśnika.
– Chociaż to.
– Niepotrzebnie się tak stresujesz, Jane.
– Łatwo powiedzieć...
– Oj, Stasiu, Stasiu. Żebyś ty wiedział, ile to mama i tata muszą się nagimnastykować, nakłamać, żeby to wszystko trzymało się kupy... – Hall zaczął zwijać marchewkowo–buraczanego naleśnika.
– Właśnie – potwierdziła Jane przewracając swój wypiek na drugą stronę.
– Takie życie – powiedział Hall i ugryzł naleśnika. – Świetne... Ucieczka do przodu, co innego nam pozostało? Staś, chcesz kawałek czerwonego? – Dał synowi kawałek naleśnika.
– Tak. Doble...
– Ciekawe, co nowego wymyślisz?
– Jeszcze nie wiem. Zuza jest taka kreatywna, niech kombinuje. – Hall wzruszył ramionami i zjadł kawałek naleśnika.
– O, właśnie. Za godzinę mają już tu być.
– Wreszcie.
– To na razie będą mieszkać u nas, tak?
– No... – odparł Hall i odłożył czerwonawego naleśnika na talerz. – Dobre...
– Miodu sobie nałóż.
– Ehe... U nas, u nas. Jakoś mi ten „kosmita” przestał przeszkadzać – powiedział Hall i zaczął zwijać zielonego, dla odmiany.
– No – skwitowała krótko Jane.
– Griffin dał mi dla niej materiały. Mam jej nie mówić, skąd to mam.
– He, he, he... – Jane zsunęła usmażonego naleśnika na talerz i nalała na patelnię kolejną porcję ciasta z miski. – Pewnie masz powiedzieć, że ci to ktoś podrzucił? – Zerknęła na Halla z uśmiechem.
– Chyba tak. Ale niby kto?... Kosmici? Chcesz Staś trochę zielonego?
– Aha... – Staś uznał, że naleśnik jest lepszy od krawata.
– A co to jest?
– Jakby bibliografia. Wszystkie dostępne źródła...
– Nieźle.
– Wyobrażasz sobie?
– Ale to pokręcone wszystko...
– A co jest do picia?
– Herbata jest w dzbanku, nalej sobie. Zuza pewnie będzie chciała znaleźć sobie jakieś mieszkanie, ale ja bym wolała mieć ją tutaj do porodu...
– Oczywiście. – Hall odłożył zielonego naleśnika na talerz. Wziął Stasia na ręce i wstał od stołu. – Trzeba jeszcze ściągnąć mamę z Londynu.
– Będzie trochę ciasno...
– Coś ty. Mnie to pasuje. Zresztą, miejsca jest dosyć przecież. – Podszedł z synem na ręce do żony.
– No tak, ale jeszcze Karol...
– E, wszystko się jakoś ułoży... – Hall objął czule Jane i pocałowali się, szczęśliwi.