Author | |
Genre | humor / grotesque |
Form | prose |
Date added | 2011-12-12 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 6231 |
Był środek nocy, a polowanie jak dotąd można było zaliczyć do niezwykle udanych- żadna zwierzyna nie zakłóciła wspaniałego spokoju sprzyjającego zacieśnianiu przyjacielskiej atmosfery. Dwoje myśliwych lekko chwiejnym krokiem zmierzało w stronę strażnicy, zachowując się o wiele za głośno, niż na myśliwych przystało. Jeden czkał miarowo, drugi człapał niezgrabnie w za dużych walonkach, kląskających raz po raz w kałużach błota. Tereny podmokłe, nie ma co. Żab zatrzęsienie, dzików jak na lekarstwo. A to dziwne, bo dziki być powinny. Tuż za polaną majaczyło pole kukurydzy. Te skubane świnie w zeszłym roku zeżarły chyba z pół hektara. Dzisiaj z cierpliwością chorego myśliwi wysłuchali żalów właściciela pola, który zanim ich pożegnał dokładnie opisał co z czego powinni dzikom powyrywać i gdzie im powinni strzelby włożyć. Wzięli sobie te polecenia do serca, ale pech chciał, że dzików brak. Wczłapali się niezdarnie na strażnicę, zadowoleni, jakby na tym właśnie polegało polowanie.
- Józwa…- zaczął ten wyższy i przystojniejszy- zimno mi.
Józwa roześmiał się rubasznie, jakby tylko czekał na hasło i wyciągnął ze skórzanej myśliwskiej torby butelkę bez etykiety. Koledze najwyraźniej zrobiło się cieplej, bo ochoczo przysiadł się bliżej. Polowania rzecz święta- wiadomo pic nie wolno. Ale dzisiaj było wyjątkowo zimno. A noc długa… Ktoś dziki odstrzeliwać musi, a czas leci szybciej, gdy to coś się przygryzie, to coś łyknie- czy to ciepłego, czy to rozgrzewającego w inny sposób. W każdym razie każdy z nich miał tyle rozsądku, by zostawić strzelby bezpiecznie oparte o brzeg ścianki, i by miast wystawiać własną podzielność uwagi na próbę skupić się na jednej rzeczy. W tej chwili szklaneczka była priorytetem.
- Eustachy ja cię tak kocham- wyznał ten przysadzisty, zdradzając jednocześnie lepiej niż najlepszy alkomat, że spożywany trunek oprócz funkcji rozgrzewającej miał parę innych… mocnych cech.
Stachu nie odpowiedział, bo właśnie coś przykuło jego uwagę.
- Józwa! Jeleń!
- Jo! Pierdolisz!?- Józwa zerwał się jak na dźwięk komendy „baczność”. Jedną ręką poprawił czapę, a drugą przyłożył do oczu oblepioną meszkami lornetkę. Wiele nie wypatrzył, ale co jak co- jelenia nie sposób z niczym innym pomylić.
- Jaaa… Jeleń!- bardziej wyraził dziecięcy zachwyt niż potwierdził.- co teraz?
- Jak to co? Strzelaj! Albo nie! Poczekaj… Lepiej ja strzelę!
- Z mojej Miry!? Ani się waż!
- Puszczaj! Ty już naładowałeś, ja nie mam naboi pod ręką!
- Z mojej Miry!!!? Ani się waż!
- Cicho, bo spłoszysz! … Józek puść, ja dam se lepiej radę. Patrz, patrz! Wraca w las.
Józek się uspokoił, nie było czasu na potyczki o broń. Eustachy z największą precyzją na jaką było go stać w tym momencie wymierzył i strzelił. Bach! Bach!
- Zwierzok padł- zauważył Józek nieco naburmuszony.
- Patrz jakie mam oko Józek! Z takiej odległości jelenia żem trafił!
- Oko!? Stachu! To nie twoje oko! To moja Mira! Ona nie do końca sprawna jest, cosik w prawo zbacza. Inaczej gówno byś ustrzelił!
- Ja ci dam gówno! To ty masz gównianą broń, jak na prawo znosi! A moje oko takie wprawne, że nawet wie, jak celować, gdy strzelba trefna!
- Uch ty!
- A tknij mnie ino chłopie, to ani krztyny z jelenia nie dostaniesz! Całą zimę żreć go będę, a ci nawet kęsa nie dam!
Józek zastanowił się chwilę i cofną wymierzoną pięść. Otrzepał kurtkę, jakby była taka potrzeba i odezwał się w końcu.
- Bierz latarkę! Idziemy zobaczyć jelenia!
Eustachy wyciągnął z torby ciężką, wojskową latarkę, i dwoma susami zszedł ze strażnicy. Jóżek zaraz za nim. Nie odzywali się po drodze, Józek zły, Stachu rozanielony. I nikt nie otworzył buzi zrazu także wtedy, gdy doszli na miejsce. Stanęli nad martwym zwierzem, poświecili mu po łbie, po oczach, po kopytach, po ogonie i grzywie. No właśnie… Po ogonie i grzywie…
- Stachu, tyś zabił konia!
- Co? Ja żem zabił!? To twoja strzelba na prawo znosi ponoć! Jakby sprawna była, to byśmy nic nie zastrzelili!
- Jakie byśma!? Jakie byśma!? Ty żeś zastrzelił! Ja się ino patrzył!
- Ale twoją strzelbą Józwa! Wina Po połowie!
- Jelenia sam chciał zeżreć, a winą się po połowie dzieli! Ładny mi przyjaciel! Patrzcie tylko!
Stachu przykucnął przy koniu i myśli ciężko. W końcu podrapał się po głowie i mówi do Józwy.
- Ten koń, to musi Marciniaka być, co my dzisiaj z nim gadali. Nigdzie tu w okolicy nikt inny stajni nie ma. Taki ładny, kary, zadbany, odżywiony. Musi jego być. A on nas widział, jak żeśmy na polowanie szli. I będzie wiedział kto ustrzelił. I będziem płacić Józwa!
- A czemu „my” a nie „ty”? Hę!?
- Bo oby nas widział, a nie mnie ino! Od obu będzie chciał pieniędzy za szkodę!
- Jaką szkodę!? Jak kto konia samopas po nocy puszcza, to niech się liczy, że konikowi i krzywda stać się może, że wilki jakie, albo niedźwiedzie…
- Ty się w łeb puknij Józwa! Wilki i niedźwiedzie w naszych lasach… A to jego łąka jest! To i konika mógł se na niej wypasać.
- Wypasać konia!? Też mi coś! Owsem karmić zwierzaka, a nie byle zielskiem!
- Pomożesz mi czy nie!?
- A w czym ja mam ci znowu pomóc. Strzelbę użyczyć?! Cobyś sobie w łeb palnął z rozpaczy!?
- Nie pieprz, tylko pomóż do cholery! W bagażniku, w moim oplu jest szpadel. Masz kluczyki i przynieś go. Zakopiemy skurczybyka.
-A ty co? Pilnować będziesz, żeby nie uciekł!?
- Ja wymyśle, gdzie by go zakopać, żeby najłatwiej ukryć było. No leć wreszcie!
Józwa wystrzelił jak z procy i przyniósł w końcu ze sobą szpadel jak się patrzy. Ale szpadel był jeden, a ich dwójka. Kopali więc na zmianę, to jeden, to drugi. Koń był wielgachny, a im skończyła się gorzałka, co negatywnie wpłynęło na morale. W końcu po dwóch godzinach mordęgi jednym szpadlem wykopali dół na tyle szeroki i głęboki, by konia pomieścić. Zaczynało już świtać, gdy umorusani wracali na strażnicę po resztę manatków. Usiedli, na chwilkę tylko, ale wymęczeni kopaniem posnęli jak dzieci, i jedynie tyły ich głów ponad drewnianą ściankę strażnicy wystawały. Obudziło ich parę godzin później głośne nawoływanie.
- Panowie!- krzyczał ktoś z dołu!- Panowie! To wy żeście dziś w nocy strzelali?
Eustachy oprzytomniał natychmiast, zanim jeszcze Józew zdążył otworzyć oko. Pod strażnicą stał rolnik Marciniak.
- Nieee! Pewnie że nie my!
- A nie polowaliście dziś w nocy?
- A panie… Takie polowanie, że ani ptaszka, żeśmy nie ubili.
- To dziwne…
- A co w tym takiego dziwnego?- Stachu czuł jak włoski stają mu na karku. Świadomie drażnił lwa…
- Bo chyba nikt prócz was dzisiaj nie polował, a tam na polanie zastrzelony jeleń leży. Świeży taki, jakby dziś w nocy był zabity. Ale jak wyście nie strzelali, to pewnie kto inny go ubił. No to do widzenia Panom Myśliwym!
Rolnik odwrócił się zostawiając ogłupionych myśliwych wpatrzonych w jego plecy. Uszedł kilka kroków i jeszcze raz spojrzał na strażnicę.
- A jeszcze jedno! Nie widzieliście jak ktoś stąd martwego konia wynosił? Bo zdechł mi wczoraj wieczorem na polanie, biedaczysko. Kary taki... Tutaj gdzieś go zostawiłem, już z zakładu po niego jadą, a nie mogę go znaleźć…
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
ratings: good / medicore
ratings: perfect / excellent
Nominowany do publikacji.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Ps.
Uwaga: dwoje myśliwych (patrz 1. akapit) to
PANI /z flintą/ oraz PAN /z dwururką/
tymczasem w opowiadanku mowa o DWÓCH panach: o Józwie oraz dwojga imion Stachu-Eustachym.
Poprawna forma wobec tego w odniesieniu do nich to
DWAJ myśliwi