Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2019-02-01 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1448 |
ALFA NOVA CZTERY
SEMPER
ISBN: 978-83-7853-484-6
1.
Agorafobia to „chorobliwy lęk przed otwartą przestrzenią”, jak definiują to niektóre słowniki. Przenieść tak nagle jakiegoś chorego na środek pustyni... Straszne, po prostu.
Nyktofobia zaś, to „paniczny lęk przed ciemnością”. Ciekawe, co na ten temat powiedzieliby niewidomi?... Jak nocą „wygląda” świat?
A jak działa połączenie tych dwóch fobii? Może znoszą się wzajemnie?... A jeśli nie? Jeśli się kumulują? Jeśli tak, to połączenie obydwóch tych lęków jest po prostu straszne. Brr. Trudno to sobie nawet wyobrazić.
Może to być, na przykład, puste pole w ciemną, sierpniową noc. Kilka dni temu zżęto tu zboże, przedwczoraj zwieziono słomę, pozostały jedynie resztki ściętych łodyg. Nie ma tu nic. Rżysko, prawie pół kilometra kwadratowego pustki i ciszy, bo nawet wiatru tu nie ma. Chmury przesłoniły gwiazdy i księżyc. Jest pusto, cicho i ciemno.
Tak pewnie wygląda koszmar w którym budzą się upiory, gdy ktoś ma którąś z tych fobii. Albo i obydwie, razem.
Właśnie tak było o godzinie drugiej zero cztery w pewnym miejscu gdzieś w północno zachodniej Polsce, w połowie sierpnia tego roku, kiedy to można było usłyszeć jakiś lekki szum czegoś jakby spadającego z góry, potem cichutki świst napełniających się balonów czy czegoś podobnego, a następnie cichy, tępy odgłos jakichś spadających przedmiotów.
To wylądowały na swoich samosterujących spadochronach automatyczne moduły desantowe.
Każdy taki moduł to zaokrąglony na rogach prostopadłościan długi na dwa metry, szeroki na metr i wysoki na pół metra. Zawieszony na specjalnych, przesuwnych taśmach, najpierw spadał na swoim spadochronie pionowo, aby łatwiej było manewrować nim w powietrzu, potem na wysokości około dwustu metrów zaczął szybko zmieniać swoje położenie na poziome, dzięki blokowi sterowniczemu zawieszonemu pomiędzy samym modułem a czaszą spadochronu. Tuż nad ziemią, już w pozycji poziomej, na dolnym brzegu każdego takiego modułu otworzyły się specjalne kieszenie i wystrzeliły z nich balony napełnione azotem. Zamortyzowały one lądowanie modułu.
Po wylądowaniu opróżnione z gazu balony zostały wciągnięte z powrotem do swoich kieszeni, a taśmy spadochronów zaczęły być wciągane do pojemnika w środkowej części modułu. Także tam zostały wciągnięte bloki sterownicze, nadzorujące automatyczne sterowanie opadaniem. Po nich przyszła kolej na wszystkie linki i czaszę spadochronu. Gdy wszystkie te części zostały już wciągnięte do środka modułu, zasłoniła je specjalna klapa.
Następnie, jak rolety antywłamaniowe, zamknęły się nad tym wszystkim listwy przesuwne, zasłaniając górę modułu i odsłaniając jednocześnie jego dłuższe boki. Wzdłuż każdego boku były prowadnice, które wysunęły się na zewnątrz. Na każdej prowadnicy były trzy koła umocowane na ruchomych goleniach. Jedno koło, z przodu, miało możliwość pracy w zakresie od poziomu, wysuwając się na zewnątrz obrysu modułu, do pionu, dla normalnej jazdy. Drugie mogło przesuwać się na prowadnicy od koła przedniego do tylnego, przesuwając w ten sposób środek ciężkości całego modułu, aby móc pokonywać przeszkody terenowe. Trzecie koło, tylne, było kopią koła przedniego. Wszystkie sześć kół modułu miało swój własny napęd elektryczny, niezależny od siebie nawzajem. Po włączeniu się amortyzatorów w goleniach, koła uniosły moduł i stał się on samobieżnym, automatycznym pojazdem terenowym, sterowanym własnym komputerem pokładowym.
Cały desant trwał może z pięć minut. Sześć modułów które wylądowały jako pierwsze, ruszyło w szybkim tempie na rubieże lądowiska, wysuwając ze swego wnętrza jakieś przedmioty. Zapewne broń, radary, kamery, czujniki, mikrofony, detektory, markery czy inne tego typu rzeczy. Z każdego modułu wystartowało po kilka małych, podobnych do ważek dronów, które poleciały w różne strony. Moduły zajęły wyznaczone wcześniej pozycje w strategicznych miejscach lądowiska i zamarły w bezruchu, czuwając nad bezpieczeństwem całej operacji.
Pozostałe samobieżne moduły desantowe zaczęły, w prawie zupełnej ciszy i całkowitej ciemności, samodzielnie podjeżdżać do skraju pola, gdzie biegła utwardzona droga. Stały na niej, zaparkowane przez kogoś wcześniej cztery TIRy z otwartymi kontenerami i przytwierdzonymi do nich podjazdami. Moduły zaczęły wyjeżdżać na drogę i po kolei wjeżdżać po podjazdach do wnętrz pustych przestrzeni ładunkowych ciężarówek. Całkowicie samodzielnie załadowały się do samochodów. Pierwsze po dotarciu na swoje miejsce chowały koła, następne wjeżdżały na zaparkowane już moduły, na górę, a kolejne czekały na swój moment załadunku. Po kilku minutach ostatnie moduły ładowały się bokiem do środka. Załadowało się w ten sposób łącznie pięćdziesiąt sześć modułów, każdy o ładowności około pół metra sześciennego i udźwigu ćwierć tony.
Znowu zapadła cisza. Nawet nie było wiatru. Było cicho i ciemno w tę sierpniową, ciepłą noc. Chmury nadal zasłaniały niebo. Na rżysku pozostały jedynie ślady kół. Nie licząc modułów obronnych oraz czterech załadowanych TIRów, nie było tu nic.
Po kilku minutach ciszy dał się słyszeć na drodze jakiś dźwięk. Były to kolejne dwa moduły obronne oraz dwa transportowe, wiozące cztery zamaskowane osoby w kombinezonach przypominających ponad centymetrowej grubości pianki neoprenowe, trzymające coś w rękach, co wyglądało na broń. Moduły zatrzymały się przy ciężarówkach, a zamaskowani, uzbrojeni ludzie z całkowicie zasłoniętymi twarzami wysiedli z pojazdów. Następnie zaczęli ładować niepotrzebny już podjazd do najbliższego kontenera, a potem zamknęli go od zewnątrz.
Cztery przybyłe dopiero co moduły zjechały z drogi, pojechały daleko w pole i stanęły. A zamaskowane osoby ładowały podjazdy i zamykały kolejne kontenery. Nawet nic nie skrzypnęło. Ciemność nadal ogarniała wszystko dookoła. Trwało to wszystko może ze trzy minuty. Wreszcie cztery osoby w dziwnych kombinezonach wsiadły do kabin samochodów i po chwili uruchomiono silniki ciężarówek. Mniej więcej po minucie konwój czterech TIRów ruszył, w zupełnej ciemności, bez świateł drogowych i odjechał w nieznanym kierunku.
Nad zżętym polem pszenicy znowu zapanowała cisza, ciemności nie przebiło żadne światło gwiazd, bo niebo nadal było przesłonięte chmurami. Była godzina druga dwadzieścia siedem.
Osoby z agorafobią, jak i te z nyktofobią, pewnie miałyby tutaj tej nocy problem, może nawet jakiś napad panicznego lęku. Ale desant przebiegł bez zakłóceń, planowo. Zostały jedynie dwa moduły transportowe oraz osiem obronnych. A i one niedługo ulegną autodestrukcji i rano nie będzie już po nich śladu. Nie ma się czego bać. To tylko lądowała Alfa Nova Cztery.
2.
Plaża w Orłowie z pewnością nie należy do tych szerokich, piaszczystych, ale też ma swój urok. Z jednej strony zamknięta jest klifem, wysokim i stromym glinianym zboczem osuwającym się co jakiś czas do morza, z drugiej drewnianym molem, wchodzącym w wodę na jakieś dwieście metrów. Plaża jest nieco kamienista, szczególnie przy klifie, woda nie jest zbyt czysta, co wynika z dużej ilości glonów, ale gdy tylko zaświeci Słońce... Dodatkowo, stary bukowy las porastający przybrzeżne wzgórza jak jakaś zielona ściana, uprzyjemnia całość, dając w rozgrzane letnie dni tak upragniony cień.
Łucja i Tomek wracali właśnie spacerkiem spod klifu, kierując się ku rybackim łodziom, wyciągniętym na brzeg blisko mola.
– Ty widzisz te kolory? Fantastyczne... – Urzeczona widokami Łucja spoglądała na zieleniące się gałęzie buków na tle niebieskiego nieba. – Wiem, mówiłam to już z dziesięć razy, ale to zawsze tak na mnie działa...
– Zgadza się, mówiłaś – odparł Tomek, uśmiechając się do niej ciepło. – I że w tym roku wiosna przyszła później o dobre dwa tygodnie i że ten seledyn jest jedynie w maju... Faktycznie, ostre te kolory...
– Jak ja bym to namalowała, to wszyscy by mówili: „co to za kicz”. A tu, proszę...
– Ile razy malowałaś klif?
– Nie pamiętam. Wiosną, latem, jesienią, zimą... Ale majowe buki są najpiękniejsze...
– Bo majowe. Świeże, młode, niezakurzone... I czyste niebo. To kiedy masz te egzaminy? W piątek i poniedziałek? Właściwie, to moglibyśmy pojechać razem, jeśli byś się zgodziła. Jak się wyrobię... Słuchaj, Łucja... Chciałem z tobą pogadać o jednej sprawie... Ale zacznę od początku.
– Znowu jakieś zakupy? – spytała Łucja, spoglądając na niego z uśmiechem. – Teraz „Riviera”?
– Nie, to nie to... Chyba nic nie wyjdzie z tego naszego kontraktu... Już dawno powinniśmy zacząć, mieć wytyczne co robić, dostać materiały, sprzęt, przede wszystkim ten nowy system operacyjny „beta”... Niby co mamy testować?... Wszystkie dostępne programy hakerskie, robale, trojany, wirusy... Do sprawdzania... Zamiast tego mamy się jutro spotkać z ich prawnikiem. Coś jest nie „tego”. Albo chcą nas przesunąć do jakiejś rezerwy, albo rozwiązać z nami kontrakt. Może tną koszty? Bo już za długo nic nie robimy, nie dostaliśmy nawet jeszcze kodów dostępu...
– Ale to może ten prawnik wam to da jutro?
– E, wątpię. Mieliśmy dostawać zaszyfrowane dane, a jeszcze nic nie przyszło. Komputery, serwery i inne takie miały do nas trafić w tamtym tygodniu. Coś jest nie tak.
– A wynajęcie tego domu?
– Na miesiąc, tymczasowo. A my, zamiast pracować szukaliśmy nowego lokalu. Już go niby mamy, ale to nic wiążącego. Bo to ten ich prawnik powinien to sfinalizować.
– I co, myślisz, że zerwą z wami kontrakt? – spytała Łucja, lekko zaniepokojona.
– Dziewczyny są pewne, że tak.
– A mogą?
– A co my dla nich znaczymy? – Tomek wzruszył ramionami. – Pewnie, że mogą.
– No i co zrobicie?
– Dom jest wynajęty na miesiąc, więc chyba nas stąd nie wyrzucą, jak już wydali pieniądze.
Plaża skończyła się w tym miejscu, zaczęła się asfaltowa ulica i chodnik, weszli więc na niego i szli dalej, spacerowym krokiem.
– To nie są dla nich duże koszty. Taki gigant... A my, to już osobny temat – ciągnął dalej Tomek. – Agata i Paula już wcześniej miały ochotę na pewną sprawę... A Lena i ja chyba dołączymy do nich. Jeżeli kontrakt zostanie rozwiązany, a na to się zanosi, założymy w czwórkę firmę. I zbudujemy nową grę online. Wiesz, jak oni nas ze sobą spiknęli, to szkoda byłoby rozwalać taką ekipę. Bo dziewczyny są naprawdę super. Sama się zresztą przekonasz, bo porywam cię teraz do nas. One „strasznie” chcą cię poznać. O, jest już Domek Żeromskiego, zaraz będzie Liceum...
– Moja stara buda...
– I skręcamy do nas.
– Ale co? Teraz? – spytała Łucja, spoglądając na Tomka.
– Pewnie. No, chyba, że masz coś pilnego, czy umówionego na teraz, co? Bardzo gorąco zapraszam na kawkę. Dziewczyny by mi nie darowały... – powiedział Tomek, uśmiechając się do niej znacząco.
– Hm. Właściwie...
– Super. To skręcamy. I przejdziemy się trochę lasem. Twoim ulubionym, bukowym.
– No dobra. Na godzinkę mogę.
– I bardzo dobrze... Sama widzisz... Taki gigant wydaje pieniądze na szukanie odpowiednich ludzi, na szkolenia, egzaminy, testy, certyfikaty, wynajmuje mieszkanie służbowe... A potem...
– Ale to nie jest jeszcze powiedziane, że chcą zerwać z wami kontrakt.
– No nie, ale trzeba być na to przygotowanym. Chodź, Łucja, skręcamy.
Zeszli z chodnika na asfalt ulicy, przeszli na drugą stronę i po chwili skręcili na drogę wyłożoną sześciokątnymi betonowymi trylinkami, biegnącą wzdłuż ogrodzenia Liceum Plastycznego z prawej strony, z lewej zaś ograniczoną korytem rzeki Kaczej, szerokiej tu na jakieś półtora metra. Tuż za rzeką bieliły się ściany niskich apartamentowców. Wszystko to wkomponowane w zielony, bukowy las.
– Ile ja się tu nałaziłam...
– No, na pewno... Jest tak. Dziewczyny miały już dawno temu pomysł na rozkręcenie nowej gry internetowej. Ale kontrakt był pewniejszy. Wiadomo. Takie pieniądze... No, ale jeśli nic z tego nie wyjdzie...
– A co to za gra?
– Interaktywna gra online, darmowa oczywiście. Zyski będą, jak przyciągniemy wielu graczy, na całym świecie. Zyski z reklam.
– A, rozumiem. Sam pomysł dobry, ale wy nie jesteście pierwsi. Pewnie jest duża konkurencja, co? – spytała Łucja i zerknęła na Tomka.
– I tak i nie. Jest mnóstwo gier, pewnie. Pasjanse, karty, łamigłówki... Gry akcji, głównie dla młodzieży, jakieś „strzelanki”... To ogromny rynek. Więc to musi być coś nowego, czego nie ma, a co przyciągnęłoby wielu ludzi. Poza tym, oprawa graficzna. Łatwo zrobić zielony stolik i karty. Co innego, gdy to ma być aktywna gra, jak film fabularny. No i pomysł musi być na tyle nośny, żeby można było zrobić nie jeden film, tylko cały serial. I to ciekawy, wciągający. To nie będzie takie łatwe, pewnie, ale... Spójrz na to z innej strony, Łucja. Jak nie teraz, to kiedy? Ani dziewczyny, ani ja nie mamy żadnych zobowiązań finansowych czy rodzinnych, Agata ma kupę kasy, nie to co ja... Powinniśmy sobie poradzić. Zawsze zdążę zacząć pracować jako informatyk gdzieś tam... Utrzymywali nas przez kilka miesięcy, teraz pewnie dadzą nam niezłą odprawę...
Betonowa droga skończyła się właśnie i zaczęli teraz iść szeroką, udeptaną drogą wijącą się do góry wśród starych buków, obsypanych seledynowym listowiem.
– Rozumiem, że macie już jakiś pomysł? – spytała Łucja.
– No tak... Badania kosmosu. Będziemy brać chętnych na wycieczki do gwiazd. Agata i Paula są zafascynowane tym tematem od dawna, a ja myślę, że to dobry pomysł. Nie jakieś tam science fiction z kosmitami, gwiezdne wojny, tylko eksploracja kosmosu. Taki temat, dla przykładu: terraformowanie Marsa. Albo budowa bazy na Księżycu. Gdy Armstrong lądował na Srebrnym Globie, niezła nazwa swoją drogą, oglądalność biła rekordy. Teraz to trochę spowszechniało, jasne, ale nadal można z tego wycisnąć tyle, że starczy na kilka seriali...
– No, może...
– „Gwiezdne Wojny” zabiły ten temat, wiem. Kto to teraz ogląda... Żadnej magii, świetlnych mieczy, ani żadnego „Obcego”... Wiesz, w telewizji leci stały zestaw filmów, ze sto powiedzmy, na różnych kanałach. Non stop powtórki. Kiedy ostatnio pokazywali Flipa i Flapa?... To jedno. To musi być coś atrakcyjnego, świeżego, dobrego jakościowo. Wystarczy, że wbijemy się w jakąś niszę z oglądalnością pół procent, ale na całym świecie. A to jest do zrobienia.
– Może...
– I dlatego musimy mieć dobrych grafików komputerowych. A kto tu ma jakieś znajomości w tej branży? – spytał Tomek, uśmiechając się do Łucji.
– Aha... No dobra, mogę trochę popytać...
– Dziewczyny bardzo chciały poznać ciebie i bez tego, ale teraz... Sama widzisz, Łucja...
– Ale oni wszyscy, tak właściwie, no... Nie wiem, czy będą się do tego nadawać, szczerze mówiąc... Hm...
– Od czegoś trzeba zacząć. Lena już szpera w necie, szuka ciekawych pomysłów, ludzi, ale niektóre sprawy trzeba omówić osobiście. Burza mózgów. Zanim zaczniemy, trzeba będzie napisać ze sto scenariuszy...
– Trochę zły czas teraz na to, bo zaczęły się egzaminy. Ja mam łatwo, bo pracę mam już skończoną, a same egzaminy... – Machnęła lekceważąco ręką. – W zasadzie, jakbym już je miała zaliczone. Ale inni...
– E, jakoś to można zgrać. Jedziesz w piątek do Warszawy. Jak mi się uda, jak zdążę to jakoś ogarnąć, pojechałbym z tobą, jeśli się zgodzisz. Jutro mamy to spotkanie z radcą prawnym i okaże się, czy mamy ten kontrakt, czy nie. Jeśli nie, poszukam w stolicy jakichś kancelarii prawniczych, specjalizujących się w prawie patentowym i prawie autorskim. Też niby wszystkiego można się dowiedzieć z netu, ale o wiele lepiej pogadać osobiście o takich sprawach. Niuanse, kruczki... Trochę poobiecywać, trochę sypnąć groszem...
– No tak, jeśli to ma być duża sprawa, ta cała wasza gra...
– Oczywiście, Łucja. O, zobacz, powoli już dochodzimy. Piękne te twoje buki...
– Wiesz, ile tu było jeszcze niedawno zawilców? Biało od kwiatów. Fiołki, dzikie cebulice... A za jakieś dwa miesiące będą tu kurki. Lubisz kurki?
– E, co takiego? – spytał lekko zaskoczony Tomek.
– No, kurki. Grzyby.
– A, no tak. Jasne, że lubię. Przepraszam, zamyśliłem się.
– Tak jeszcze z dziesięć lat temu, to tu było pełno kurek. Teraz jest tu ich coraz mniej, ale jeszcze są. – Łucja rozglądała się po podłożu, jak gdyby już ich szukała.
– A to przypadkiem nie jest rezerwat?
– Jest.
– No właśnie.
– E tam. Bez przesady. Te trochę grzybów...
– Oj, nieładnie Łucja, nieładnie. – Tomek pogroził jej palcem z uśmiechem.
– Marudzisz... Mam dwa egzaminy w piątek, do południa, a potem jeden w poniedziałek. I praca do oddania, też w poniedziałek.
– Jakaś pisemna?
– Nie... Kopia.
– A, obraz?
– No... Van Dyck. – Łucja uśmiechnęła się do Tomka.
– Kopia van Dycka? No ładnie... Jakieś fałszywki...
– Kopia to kopia – odparła uśmiechnięta Łucja, wzruszając ramionami. – Namalowana współczesnymi farbami. Nie bój się, to tylko kopia.
– No, ja tam się nie boję o siebie, tylko o ciebie...
– Spoko.
– Okej, piracie... – Tomek puścił do Łucji „oko”, ale nie patrzyła akurat w jego stronę. – A masz jakieś zdjęcie tej twojej „kopii”?
– Pewnie. Żeby jedno... Pokażę ci później.
– Super... He, he, he, normalnie... – zaśmiał się Tomek. – Hakerka. To ja miałem być hakerem, nie? Czy raczej „antyhakerem”, pracującym dla światowego giganta. Okej... Ale jaja, he, he... Skończysz studia i zajmiesz się profesjonalnie fałszowaniem dzieł sztuki?
– Nie... Chcą mnie zatrzymać na uczelni... Zastanawiam się nad tym. Mam jeszcze rok, nie?
3.
Łucja stała przed drzwiami wejściowymi do domu na ulicy Szyprów z pewnym niepokojem, bo znała dziewczyny jedynie z opowiadań Tomka, a jego samego poznała zaledwie przed tygodniem. Poza tym, trzy dziewczyny mieszkające razem z nim... Sama nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć. Ale te jej wątpliwości prysły szybko jak bańka mydlana. Jakaś bardzo ładna brunetka, ledwo otworzyła im drzwi, od razu rzuciła się na nią z całowaniem w policzki i obejmowaniem.
– No nareszcie! – wykrzyknęła Lena ściskając mocno Łucję, jak swoją dawno nie widzianą, najlepszą przyjaciółkę. – Pokaż no się... – Obróciła ją, trzymając mocno dłonie na jej barkach i spoglądała na nią, uśmiechnięta od ucha do ucha. – Super... No chodźcie.
Zaskoczona Łucja weszła pierwsza, za nią uradowana Lena, a Tomek zamknął drzwi i podążył za dziewczynami w głąb domu.
– Cholera, ja chyba też się tak zetnę. Mogę dotknąć? – Ręka Leny już była na głowie Łucji, sprawdzając jak „chodzą” obcięte na „jeża” włosy. – Ekstra... Jutro idę do fryzjera. Albo może nawet dzisiaj... Dziewczyny, Łucja przyszła...
Weszli do salonu. Na wprost, za stołem, siedziała na sofie Paula, trzymając w ręce jakieś dokumenty. Papiery były porozrzucane i na stole i po obu stronach pięknej dziewczyny. Paula uśmiechnęła się ciepło do Łucji, a z kuchni obok wyszła trzecia z dziewczyn mieszkających z Tomkiem, śliczna blondynka trzymająca w obu dłoniach puste filiżanki, z równie ciepłym uśmiechem na ustach. Agata wróciła na moment do kuchni, a Paula wstała od stołu, kładąc na nim kartkę papieru którą trzymała w ręce.
– Cześć, jestem Paula.
Dziewczyny przywitały się, podając sobie dłonie. Potem Paula, jak gdyby przełamując się lekko, pocałowała Łucję delikatnie w policzek.
– Bardzo fajnie, że jesteś – powiedziała.
– Pewnie, że fajnie. – Agata, już bez filiżanek, ucałowała się z Łucją bez zbędnych ceregieli. – Jestem Agata. Tomek tyle nam gadał o tobie, że wszystkie byłyśmy ciebie strasznie ciekawe...
– No i? – spytał Tomek z lekkim uśmiechem.
– No i ekstra – powiedziała Agata, a potem puściła Łucję i wróciła do kuchni. – Kawa dla wszystkich, co? – Obejrzała się jeszcze.
– Jasne. Jak tam spacer? Siadaj tu, koło mnie – powiedziała Paula siadając i przerzucając jakieś papiery z sofy na stół. – Jestem zagrzebana w papierzyskach, sama widzisz, ale zaraz zrobimy z tym porządek... – Ścieśniła papiery na stole do znośnych rozmiarów, a Łucja usiadła obok niej.
– No, mów, Łucja. Jak tam nasze „ciacho”? Podoba ci się? – spytała rozradowana Lena siadając z jej drugiej strony.
– Przestań, Lena. Przepraszam cię Łucja, ona jest stuknięta. No, sama się zresztą przekonasz... – Paula uśmiechnęła się przepraszająco do Łucji.
– Co przestań, co przestań...
– Lena... – zaczął Tomek, siadając w fotelu u szczytu stołu, ale machnął tylko ręką na znak rezygnacji.
– Co niby?
– Wesoło tu mamy, co? – powiedziała Paula kończąc porządkować papiery i uśmiechnęła się do Łucji, wciąż zaskoczonej takim obrotem sprawy.
– Widzisz, trzy takie wiedźmy jak my nie dały sobie rady z tym naszym „ciachem”, a tu zjawia się taki „jeż” i bach. Tomek „zajęty” – perorowała Lena, szczerze ubawiona miną Łucji.
– Skończ już wreszcie te twoje popisy. – Tomek uśmiechał się, ale był jak gdyby lekko zaniepokojony.
– Jestem stuknięta, ale szczera – powiedziała Lena wzruszając ramionami. – My we trzy przez parę miesięcy nic nie „teges”, a ty od razu... Niezły jest, nie? No, ale musimy się obejść smakiem. Gapi się teraz na tego konia godzinami... Tego tu. – Lena kiwnięciem głowy wskazała obraz wiszący na ścianie i przedstawiający głowę konia, „Lucy”, autorstwa Łucji, a zakupiony przez Tomka parę dni wcześniej. – Fakt, niezła jest sztuka...
– Ależ ona jest stuknięta, co? – podsumowała Agata wchodząc do salonu z tacą na której stały pucharki pełne lodów. – Jaką kawę chcesz? – spytała jeszcze Łucję, stawiając na stole pucharki. – Cappuccino, czy czarną?
– Do lodów to poproszę czarną – odezwała się Łucja, wreszcie dopuszczona do głosu.
– Oczywiście. A ty, walnięta?
– E, ja też. Idę po ajerkoniak. Jak szaleć, to szaleć, nie? – Lena energicznie wstała i poszła do kuchni.
– Paula?
– Czarną.
– No to wszyscy. Okej. – Agata wzięła pustą tacę i także poszła do kuchni.
– Tomek, ty też? – spytała Łucja, spoglądając na niego.
– On nie pije mleka – wyjaśniła krótko Paula.
– Aha, nie wiedziałam.
– Mam lekką awersję na mleko – powiedział Tomek. – Nic poważnego. Bardzo mi smakują ptysie z bitą śmietaną, na przykład, ale jogurt strasznie mi śmierdzi... A kefir... O matko... – Aż podniósł oczy do góry.
Zaśmiali się wszyscy lekko.
– Tomek mówił ci, jaki numer nam wykręcili? – spytała Paula.
– Z kontraktem?
– No, zobacz sama – powiedziała Paula podając Łucji leżący na wierzchu stosu dokument. – Godzinę temu dostaliśmy tego maila. „Z przykrością zawiadamiamy”...
– A, to jednak? – Łucja przesuwała wzrok po kartce wydruku komputerowego.
– Co, przyszło coś nowego? – Tomek nachylił się bliżej, zerkając na dokument.
– No, przyszło, przyszło. Oficjalne pismo, rozwiązanie kontraktu. Ta jutrzejsza wizyta w kancelarii, to podpisanie zobowiązania do zachowania tajemnicy i takie tam sprawy...
– Cholera... No dobra. To przynajmniej wiemy już, na czym stoimy.
– Faktycznie... Rozwiązanie kontraktu... – powiedziała Łucja i podała kartkę Tomkowi, spoglądając na niego trochę niepewnie.
– Widzisz, Łucja... W tym układzie będziemy zainteresowani twoimi kontaktami, sama rozumiesz... – Ogarniał wzrokiem dokument. – Może znajdziemy kogoś kumatego... – powiedział Tomek, uśmiechając się do niej. – A „Lucy”, jak widzisz, wisi w dobrym miejscu... – Odłożył kartkę papieru na stos leżący na stole i odwrócił głowę w kierunku obrazu.
– Faktycznie, jest coś takiego w tym obrazie... i w twojej twarzy... – Paula z uśmiechem spoglądała to na obraz, to na Łucję. – Autoportret. Ale jak to można tak przenieść... To jest właśnie sztuka, przez duże es.
– Nie przesadzaj... To trochę dziwne, bo ja sama tego przedtem jakoś nie widziałam... – Łucja przyglądała się przez chwilę uważnie „Lucy”, a potem uśmiechnęła się ciepło do Pauli, którą od razu polubiła. – Dziwne. Wiedziałam jedynie, że to jest „ona”.
– A Leną się nie przejmuj. Jest stuknięta i to nieźle, ale jest okej. Co w sercu, to na języku. Nie wyobrażam jej sobie jako jakiegoś szpiega, na przykład, bo by sama wszystko wypaplała...
Zaśmiali się na to, patrząc, jak właśnie wnosi małą tackę z koniakówkami, po brzegi wypełnionymi żółtym kremem alkoholowym.
– Co jest? Jakieś ploty na mój temat? Idę dzisiaj do fryzjera, obcinam się na łyso. Może to i metoda na jakiegoś fajnego mena, nie? – Lena poustawiała kieliszki na stole i usiadła obok Łucji, sięgając od razu i bez pytania do jej krótko obciętych włosów. – Ekstra „jeżyk”. A co do naszego „ciacha”, to mówię od razu jak jest, żebyś czegoś tam sobie nie dumała. Jest twój.
– A co ty mnie sprzedajesz, czy jak? – zaoponował Tomek.
– He, he, he... – zaśmiała się na te słowa Agata, wnosząc tacę z filiżankami kawy. – To jest „modelka”, co? No, wy tu sobie „gadu gadu”, a tu trzeba myśleć o naszej przyszłości, ludzie. – Poustawiała filiżanki przed każdym. – To poważna sprawa. Robimy to, czy nie? – Usiadła w fotelu naprzeciwko Tomka, kładąc tacę na komodzie obok stołu.
– Mnie nie pytaj, tylko ich – odpowiedziała Paula wzruszając ramionami. – Możemy to ciągnąć we dwie, ale będzie ciężko, to bardzo dużo roboty.
– Lena? – spytała Agata.
– Tak. Po prostu tak. Wchodzę w to.
– Tomek?
– Tak. Niczym nie ryzykujemy. Nawet myślę, że to jest lepsze od tego kontraktu, bo to będzie nasze. Nasze, a nie jakiegoś tam giganta. Trochę się boję, czy nam starczy kasy, ale co tam. Poradzimy sobie.
– No. I wszystko gra. Łucja, co ty o tym myślisz?
– Ależ ja się na tym nie znam. Zupełnie. Gry komputerowe... Szczerze mówiąc, nigdy mnie to nie ciągnęło... Założyć firmę jest łatwo, ale żeby mieć zysk, trzeba się nieźle narobić... Najlepiej byłoby znaleźć jakąś nośną niszę, jak ja te moje konie. Zawsze będą się sprzedawać, dopóki są ładne i ludzie chcą je mieć. Koń jest szlachetny... Trudno sprzedać psa, czy kota. A kwiaty może zrobić byle pacykarz...
– O, widzisz. Trafiłaś w punkt – powiedziała Agata kiwając głową i uśmiechając się ciepło do Łucji. – To jest to. Dokładnie to, co musimy zrobić. Coś ambitnego, szlachetnego, ale dla każdego i pożądanego. Jak konie.
– Aha, właśnie – poparła ją Paula. – Coś nośnego finansowo i dobrego jakościowo. Żadnej „masówki”. Produkt chętnie kupowany, chociaż na wysokim poziomie.
– Stać nas na to – dorzuciła Lena.
– Finansowo też – dokończyła Agata. – Ja mam kupę kasy, spoko. Na razie mamy po dwadzieścia pięć procent udziałów i już. Jak zabraknie nam tego, dorzucę swoje. Spoko. Pasuje?
– Okej. Jedziemy z tematem – skwitowała Lena i zajęła się lodami.
– Łucja, wchodzę w to – powiedział Tomek, uśmiechając się do Łucji.
– Okej.
– Sama widzisz, nasze „ciacho” jest twoje. – Lena dziabnęła kolejną porcję lodów.
– Jak będę chciała, to sama go sobie wezmę, nie musisz mi go wrzepiać na siłę – odcięła się jej Łucja.
– O. I to jest to, co chciałam usłyszeć – powiedziała Lena, wbijając łyżeczkę w lody i odstawiając pucharek. – To teraz możemy to oblać. – Sięgnęła po kieliszek ajerkoniaku, a w ślad za nią poszli pozostali. – Żeby nam się tak słodko wszystko ułożyło, jak to tylko możliwe. – Wypili po małym łyku kremu. – Sorki, Łucja, ale ja jestem lekko stuknięta, wiesz... – Mrugnęła do niej z uśmiechem.
– Lekko? – spytał z przekąsem Tomek. – Tę sprawę zostaw nam, dobrze?
– Okej, okej.
– Nie da rady inaczej, trzeba się do niej przyzwyczaić. – Paula wzruszyła ramionami. – Ale do rzeczy, Łucja. Znasz kogoś, kto mógłby zająć się grafiką? Choćby na początek.
– To nie takie proste. Wy potrzebujecie profesjonalisty, a nie jakiegoś „artysty” z ASP. Większość z tych moich znajomków, to oszołomy i pozerzy. To, że studiują, albo już skończyli i są „magistrami sztuki”, nic nie znaczy. Robią jakieś bzdurne „instalacje”, pseudosztukę, a jak ktoś ich krytykuje, mówią, że „nie znają się na sztuce”. Wy potrzebujecie rzemieślniczo dobrej sztuki użytkowej. Ale może skuszą się kasą... Czasami mają dobre pomysły... Tak myślę o jednym chłopaku z Sopotu, jednej dziewczynie z Gdyni i jeszcze o dwóch osobach z Warszawy... A znaleźliście kogoś przez internet? Może „Oferia”? Poza tym, są jeszcze plastycy – amatorzy. Też do przemyślenia. Jeden mi się szczególnie kojarzy teraz, facet maluje tematy „kosmiczne”. Taki uliczny malarz–amator, posługuje się farbami w sprayu. Naprawdę fajne rzeczy... Pozbieram to wszystko do kupy, pomyślę, podzwonię...
– Świetnie, Łucja. – Agata była już w połowie swojej porcji lodów. – A ty sama?
– Myślę. To nie są moje tematy, ale czemu nie? Na razie, za mało wiem. Co to w ogóle ma być, jak funkcjonować...
– Jasne. Przecież my też na razie dopiero zaczynamy o tym myśleć.
– Ja sama, to jedynie sprawy koncepcyjne, bo kompletnie nie znam się na grafice komputerowej...
– Oddzielmy od razu dwie sprawy. Wizualizacja plastyczna to jedno, a szczegóły techniczne to drugie. Animacja, silniki, robotyka... Matma i info to nasza działka, na tym, to my się znamy dobrze – powiedziała Agata sięgając po filiżankę z kawą. – Gorzej z plastyką.
– Ty masz, Łucja, ten zmysł, to „coś” – zaczęła Paula. – Od razu możesz czuwać nad wysokim poziomem plastycznym. Dajesz gwarancję, że to nie będzie żaden „gniot”. – Spojrzała na portret „Lucy”.
– Zgadza się. – Lena podążyła za jej wzrokiem.
– No tak – powiedział Tomek uśmiechając się ciepło do Łucji. – Przegłosowane. Zostałaś właśnie naszą „konsultantką” do spraw plastycznych.
– No... Tak strzeliłam, że podział po dwadzieścia pięć procent... Przecież można to podzielić inaczej... – powiedziała powoli Agata, wpatrując się w obraz wiszący na ścianie. – To ogarniemy potem. – Mrugnęła z uśmiechem do Łucji.
– Zajmiesz się tym? Tak wstępnie pytam – spytała Paula, sięgając po kieliszek.
– Hm... Zaczyna mi się to podobać... – Łucja także wzięła kieliszek z ajerkoniakiem. – Coś zupełnie innego. Nowe...
– Właśnie. Nowe. Dla nas też. – Lena upiła trochę kawy. – Przepraszam, Łucja. To są wasze sprawy, a ja jak zwykle włażę w moich ciężkich buciorach... Sorki. – Odstawiła filiżankę. – Nowe zawsze jest lepsze od starego. Bo zależy tylko od nas samych. Dobrze mówię? Co?
– No to za nowe – powiedział Tomek, a potem wziął swój kieliszek i podniósł rękę do toastu. – Dziewczyny, moje dziewczyny, za nowe...
4.
Edi połaził trochę po gdańskiej starówce, a potem przeszedł tunelem na drugą stronę szerokiej arterii, gdzie dominowało budownictwo z lat sześćdziesiątych. Wyszedł powoli schodami na chodnik i za rogiem kwadratowego w zarysie bloku skręcił niespiesznie w lewo. Po chwili zobaczył to, o co mu chodziło. Maszty telefonii komórkowej na sześciopiętrowym budynku kilkadziesiąt metrów dalej. Przeszedł kilkanaście kroków chodnikiem, który nagle się skończył i poszedł dalej asfaltową drogą osiedlową. Chodnik znowu się pojawił, Edi przeszedł nim kolejne kilkadziesiąt kroków i stanął pod drzwiami wejściowymi do budynku. Niedawno odnowionego, z lat sześćdziesiątych. Nacisnął numer mieszkania na tablicy domofonu. Po kilku sekundach odezwał się jakiś kobiecy głos.
– Tak, słucham?
– Dzień dobry. Ja w sprawie mieszkania. Umawialiśmy się telefonicznie... – zaczął Edi i po chwili usłyszał dźwięk zwalnianego zamka elektromagnetycznego.
– Bardzo proszę, niech pan wejdzie. Windą na piąte piętro i potem schodami do góry.
– A, tak. Oczywiście. Dziękuję bardzo – powiedział Edi, pociągnął za klamkę, otworzył sobie drzwi i wszedł do dużego holu klatki schodowej.
Zrobiła na nim dobre wrażenie, tak samo jak i schody, którymi przeszedł do windy. Widywał już gorsze budynki mieszkalne, szczególnie na dużych blokowiskach. Winda już czekała na niego. Otworzył ciężkie drzwi i wszedł do środka. Nacisnął „piątkę” na tablicy z przyciskami i po chwili winda ruszyła do góry. Nawet nie tak głośno, jak się spodziewał. Na piątym piętrze wysiadł i powędrował schodami do góry. Po chwili zrozumiał, że po prostu maszynownia windy jest na szóstym piętrze.
Z lewej strony otworzyły się niezbyt nowe drzwi antywłamaniowe i wyszła z nich na korytarz korpulentna starsza pani.
– Dzień dobry – powiedział Edi uśmiechając się do niej. – Nazywam się Jacek Kornacki. Rozmawialiśmy przez telefon...
– Tak, tak. Pan w sprawie mieszkania. – Starsza pani podała mu na przywitanie dłoń, a Edi ją szarmancko ucałował. – Zofia Maciąg. Bardzo proszę, niech pan wejdzie. – Gospodyni puściła go przodem, potem sama weszła i zamknęła za nimi drzwi. – No, tak jak pan widzi, mieszkanie dwupokojowe, pięćdziesiąt jeden metrów, zabudowany balkon, cztery metry...
Edi rozglądał się po mieszkaniu. Przygniatająca, pożółkła boazeria w małym przedpokoju. Na wprost drzwi, do łazienki zapewne, na prawo kuchnia, bez drzwi, bo po co tu one, dwa pokoje po obu stronach kuchni. Meble, jak i w ogóle całe wnętrze wskazywały, że ostatnie zmiany były tu dobre kilkanaście lat temu. Podobnie jak dom na ulicy Szyprów, gdzie mieszkała „Trzecia”.
– Proszę, niech pan wejdzie. Tu jest kuchnia, niezbyt duża, jak to w takim bloku. Ale jest funkcjonalna i z oknem. Mieszkam tu od początku, to już ponad pięćdziesiąt lat...
– No, oczywiście. Kuchnia, jak kuchnia. Niektóre, to są takie ślepe klitki...
– Tak, tak. Napije się pan herbaty albo kawy? – spytała pani Zofia, włączając czajnik elektryczny, stojący na blacie jednej z szafek. – Lodówka, kuchenka, szafki, jak pan widzi... Zostawiam wszystko. Pewnie będzie chciał pan zrobić tu jakiś remont, ale do tego czasu... To co? Kawa czy herbata?
– E, może herbatę poproszę. – Edi obserwował, jak gospodyni wyjmuje z jednej z szafek pojemnik z ekspresówkami Liptona, z drugiej szklanki, potem sięgnęła po cukiernicę i łyżeczki. – A niech mi pani powie, winda była chyba niedawno remontowana, co? Bo tak wygląda?
– Tak, jakieś... dwa lata temu. Zanim woda się zagotuje, pokażę panu mieszkanie.
Edi cofnął się do przedpokoju i przepuścił gospodynię przodem. Weszli do mniejszego z pokoi, z prawej strony.
– Ten pokój ma dwanaście metrów, parkiet jest stary, ale w dobrym stanie jeszcze...
– Tak, ładna sypialnia. – Edi pokiwał głową, uśmiechając się miło.
– No, a tam jest duży pokój... – Przeszli przez przedpokój i weszli do drugiej izby. – Dwadzieścia dwa metry. – Pani Zofia umilkła na chwilę, dając czas Ediemu na rozejrzenie się po salonie.
Duża, przesuwna szafa zajmowała jedną ze ścian, poza tym były tu regały z książkami, dwie komody, stół, dwa fotele i sofa. Na regale stał płaski telewizor.
– Taki trochę nieustawny ten pokój, można z niego zrobić dwa oddzielne, ale to by były klitki. Tak budowali kiedyś... A tu jest balkon. – Gospodyni podeszła do oszklonych drzwi i otworzyła je na oścież. – Proszę, niech pan wejdzie.
Edi wszedł do niewielkiego, oszklonego „pomieszczenia”, z widokiem na okolicę.
– Mieszkanie jest od północnej strony, słońce jest tu po południu – wyjaśniła pani Zofia.
– Aha... Ale widok... I ratusz stąd widać nawet...
– Tak, to jakieś siedem, dziesięć minut na piechotę.
– No dobrze... – Edi rozglądał się z zaciekawieniem. – Ładne to mieszkanie... Tak...
– I jeszcze łazienka, zapraszam. – Gospodyni ruszyła do przedpokoju, a Edi poszedł powoli za nią. – Nie mamy ciepłej wody, mówią, że za parę lat nas podłączą do miejskiej sieci, zawsze mieliśmy bojler na gaz. Junkers ma jakieś pięć lat. Bardzo proszę. – Pani Zofia otworzyła drzwi do łazienki i zapaliła światło.
Edi wszedł do środka i rozejrzał się po wnętrzu. Czysto, bo przecież mieszkała tu jedynie gospodyni. Pralka, wanna z prysznicem, umywalka, muszla, szafka, wieszaki. I dwudziestoletnie gdzieś kafelki.
– Wiadomo, to wszystko wymaga remontu, po tylu latach... – powiedziała gospodyni, spoglądając na niego niepewnie.
– No tak, naturalnie. To w każdym mieszkaniu, wie pani... – odparł Edi.
– Woda już się chyba zagotowała – powiedziała pani Zofia i poszła do kuchni zaparzyć herbatę.
– To mówi pani, pięćdziesiąt metrów? No tak... – Edi wyszedł z łazienki, zgasił światło i stanął w przedpokoju, rozglądając się po całym mieszkaniu. – Rozumiem, że pani jest właścicielką mieszkania?
– Tak. Mąż zmarł piętnaście lat temu, syn się już dawno wyprowadził na swoje, córka też – powiedziała pani Zofia zalewając ekspresówki wrzątkiem. – Wyszła za mąż, zięć pracuje w Irlandii, a ona sama siedzi z dziećmi w domu i pracuje. A ja mieszkam tu sama. Ale widzi pan – gospodyni wzięła dwie szklanki z uszkami i przeszli do dużego pokoju, – ja już jestem coraz starsza, jeszcze zaniemogę, mam cukrzycę, a córka sama z dziećmi... Tak naprawdę, to ja tam już teraz mieszkam, mam własny pokój. Bo mają duży dom po dziadkach zięcia. – Pani Zofia poszła jeszcze po cukier i łyżeczki.
– No tak, rozumiem.
– Dzisiaj jestem w dobrej formie... Bo jeszcze i reumatyzm mi dokucza... – Położyła łyżeczki, cukier i mały talerzyk na blacie i usiedli w fotelach przy stole. – I jak się panu podoba mieszkanie?
– Całkiem, całkiem. A jak tu jest z ogrzewaniem?
– Jest centralne. Nie pamiętam, kiedy tu była ostatnio jakaś awaria. Zresztą, to nie te czasy, wie pan... Pan jest młody, to pan nie pamięta... Co tam... – Wyciągnęła woreczek herbaty ze szklanki i położyła go na talerzyku leżącym na stole.
– Pięćdziesiąt jeden metrów... Ładne to mieszkanie... To, rozumiem, chciałaby pani sprzedać i wyprowadzić się do córki?
– Tak. A pan szuka mieszkania dla siebie, czy na wynajem? Dla turystów, na przykład?
– Ani tak, ani tak, właściwie... – powiedział Edi, wyjmując łyżeczką torebkę herbaty i kładąc ją na talerzyk. – Szukam mieszkania służbowego, wie pani... Dla firmy. Nasi pracownicy co jakiś czas przyjeżdżają do Gdańska i musimy im opłacać hotel. Na dłuższą metę bardziej się opłaca kupić mieszkanie, po prostu.
– Aha, rozumiem. No pewnie. – Pani Zofia uśmiechnęła się ze zrozumieniem, wsypując płaską łyżeczkę cukru do herbaty.
– A tu... Dwupokojowe mieszkanie, wszędzie blisko...
– Sklepy, szkoła, kościół, przedszkole, starówka, tramwaje, autobusy, wszystko pod nosem.
– Dokładnie. Na dworzec trzy przystanki, wylotowa na Warszawę, przy ważnym skrzyżowaniu... Komunikacyjnie, bardzo atrakcyjnie. Mieszkanie suche, czyste, ciepłe, z windą... Same zalety... Doskonale panią, rozumiem, rodzina to rodzina, pewnie...
– Już się nie mogę doczekać. I tak dojeżdżam do nich prawie codziennie, czas tylko tracę...
– No tak... W dzisiejszych czasach babcia to prawdziwy skarb.
– Budynek parę lat temu został ocieplony, ma nową elewację. Mieszkanie nie jest zadłużone, wszystko opłacane regularnie...
– No tak, sprawdziłem hipotekę w sądzie.
– Mam tu teczkę ze wszystkimi rachunkami – powiedziała pani Zofia wskazując na opasłą teczkę leżącą na stole.
– A jak z sąsiadami?
– E, spokojnie. Przynajmniej tu, na szóstym piętrze. Po remoncie windy nawet nie słychać maszynowni, jak ktoś jedzie. A sąsiedzi... Jeszcze parę lat temu to tu mieszkali głównie emeryci. Albo raczej wdowy–emerytki, jak ja. Ale ostatnio zaczęli tu kupować mieszkania na wynajem, dla turystów. Przerabiają takie mieszkania jak to na dwie kawalerki... A hałasu, a brudu... Kurzy się wszystko, bo to z miesiąc taki remont trwa, albo i dłużej... Moja stara przyjaciółka mieszka na parterze, to strasznie narzeka. A to, że ją wieczorem budzą turyści, jak ciągną walizki na kółkach po chodniku, a to, że śmiecą... Wracają czasem po północy z jakiejś popijawy...
– No tak, miejsce jest atrakcyjne dla turystów...
– Jeszcze trochę, to tu będzie hotel, a nie blok mieszkalny... Ale ogólnie, dobrze się tu mieszka, nie powiem... Pan też jakby na wynajem chce to kupić... – Gospodyni uśmiechnęła się do Ediego.
– No tak... – powiedział powoli Edi i popił trochę herbaty. – Można tak powiedzieć... No dobrze, do rzeczy, pani Zofio. To ile by pani chciała za to mieszkanie?
– No, tak jak było w ogłoszeniu, dwieście pięćdziesiąt...
– Ogłoszenie ogłoszeniem, droga pani Zofio... – Edi uśmiechnął się miło do starszej pani. – Ale tak realnie, jak byśmy dzisiaj szli do notariusza i do banku? Spuściłaby pani trochę?
– No, zawsze można się dogadać... – Gospodyni odwzajemniła uśmiech.
– No to ile?
– Z osiem, dziesięć...
– To by było dwieście czterdzieści... Hm... Pani Zofio... Tu problem z tym mieszkaniem jest jeden... Te maszty tuż nad naszymi głowami, na dachu...
– No niestety, niestety... Jeszcze nie mówiłam...
– Ja to zobaczyłem, jak tu szedłem dzisiaj, pewnie inni chętni też... Zresztą, cena, jak za takie mieszkanie, jest niska, a ogłoszenie jest już jakiś czas...
– Sam pan widzi... Z jakieś pięć lat temu nam to założyli... nie, więcej już będzie... Ja się nie zgadzałam na to, ale mnie przegłosowali na zebraniu. „Będziemy mieli pieniądze”, mówili... Niby nam założyli jakieś ekrany, czy co, nie znam się na tym, ale... Ale maszty są. Radiacja niby. Ale nikt nie choruje, ani nic. Po sąsiedzku jest taki sam budynek, bliźniaczy, widać przez okno. Oni się nie zgodzili. W tym samym czasie mniej więcej ocieplaliśmy nasze domy, remont elewacji. Oni wzięli kredyt na dwadzieścia lat, a my na pięć. I już go spłaciliśmy. Tyle nam płacą za te ichnie anteny. Niedługo nie trzeba będzie w ogóle płacić składek na fundusz remontowy.
– No tak... Ale trudno tu sprzedać mieszkanie, szczególnie na górze... Taa...
– Sam pan widzi, co ja tu będę pana czarować. Ludzie się boją, że zachorują na raka, czy co... I coraz więcej jest tu apartamentów dla turystów – powiedziała gospodyni popijając swoją herbatę. – A mieszkanie przecież, jak mieszkanie. Ani nie zniszczone, ani co... Pan też, myślałam, jakiś kolejny „hotel” chce tu zrobić...
– No, prawie... Mieszkanie służbowe. Nasi pracownicy będą się tu zatrzymywać na dzień czy dwa... Zmienimy zamek w drzwiach na taki na hasło, jak w domofonie, żeby nie było problemu z kluczami... Na szóste piętro raczej żaden złodziej nie wejdzie przez okno...
– Włamanie, tutaj? Nie... – Uśmiechnęła się na to gospodyni. – Wie pan, na parterze, ta moja przyjaciółka, to miała już chyba ze trzy razy...
– Pewnie przez okno?
– Tak, tak.
– No jasne. Parter... Co ja tu będę owijać w bawełnę... – Edi łyknął trochę herbaty. – Hm. Pani Zofio... Jeżeli zgodzi się pani na dwieście trzydzieści pięć, to możemy już teraz, od razu, iść do jakiegoś notariusza i do banku. Albo możemy się umówić na jutro. Pani się zastanowi, naradzi z córką, z synem... Jak pani uważa?
– Wszystko przez ten cholerny maszt, widzi pan...
– Nawet trzy, na rogach budynku...
– No, ten jeden jest nad pralnią, tam nikt nie mieszka...
– Dwieście trzydzieści pięć, pani Zofio. Od ręki. To znaczy, jeśli to pani nie zrobi różnicy, u notariusza będzie na papierze równo dwieście, a trzydzieści pięć dam pani do ręki, jeśli się pani zgodzi. Zapłacę mniejszy podatek...
– Sama nie wiem...
– Nie ma pośpiechu, droga pani Zofio. Oboje wiemy, że to mieszkanie by spokojnie poszło za trzysta, pewnie nawet i więcej. Ale nawet ci od turystów nie za bardzo chcieli... A ja wezmę jeszcze dzisiaj. Miałaby pani, powiedzmy, miesiąc na przeprowadzkę... Nie ma pośpiechu. Jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy...
– Proszę pana... Ja to bym najchętniej już dziś się na stałe przeniosła do córki. Przecież to cholerne mieszkanie sprzedaję od roku...
– No tak, widziałem w internecie...
– To tam można to zobaczyć?
– Można, pani Zofio. Żaden problem. Ja nie mam zamiaru pani oszukiwać, zapłacę realną cenę, a że cena jest niska... No, na to już nie poradzimy... – powiedział Edi sięgając po szklankę.
– Dwieście trzydzieści pięć, mówi pan? Dzisiaj?
– Dzisiaj, albo jutro, jak pani będzie bardziej pasować. – Edi popił łyk herbaty, odstawił szklankę i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki kartkę i podał ją gospodyni. – Spisałem tu sobie kancelarie notarialne w Gdańsku, sama pani wybierze gdzie, kiedy, spiszemy umowę, potem pójdziemy do banku, zrobię przelew na pani konto, dam pani gotówkę, czy jak tam pani będzie wolała, to też można na pani konto i z powrotem do notariusza, potwierdzić płatność. A potem tylko przeprowadzka, przekazanie kluczy w dogodnym terminie...
– E, właściwie... Wie pan... Na co ja mam czekać... – powiedziała powoli pani Zofia, odłożyła kartkę na stół, sięgnęła po szklankę i napiła się jasnobrązowego naparu. – I tak nikt mi nie da więcej... A, możemy pójść choćby i zaraz...
– No to... Tak. Najbliżej mamy notariusza na Piwnej, w tej bramie przy kościele Mariackim. Może zadzwonię? Co?
– Dobrze. Niech pan dzwoni. Możemy tam być za kwadrans. Jak znajdą dla nas czas...
– Pani Zofio droga. Zawsze znajdą czas, bo czas to pieniądz. Oni biorą, zdaje się, półtora procent od takiej transakcji, więc nie będą robić żadnych problemów. Oczywiście, wszystkie koszty pokrywa kupujący, czyli ja.
– No tak. Zgoda. To niech pan dzwoni, a ja sprawdzę jeszcze, czy mam wszystkie dokumenty. – Uśmiechnięta gospodyni sięgnęła po teczkę leżącą na stole.
5.
Olo podjechał swoją Toyotą pod szlaban, który już po chwili się podniósł. Kiwnął głową portierowi w podziękowaniu i wjechał na duży, pusty parking przy wielkiej, niebieskiej, nieco podniszczonej hali. Nadal rozmawiał przez telefon, co mu trochę utrudniało manewrowanie, ale żadnych innych samochodów tu nie było.
– Nie, nie... – powiedział do telefonu, przytrzymując go barkiem. Ruszył spod szlabanu i zajechał najbliżej jak się dało budki portiera. Po chwili zatrzymał się, wrzucił luz i ręczny. – Tak jak mówiłem, zadatek jest dla pana. No, co ja mogę... Inwestor zrezygnował i tyle... Tak. Oczywiście. – Olo wyłączył silnik i wrzucił jedynkę. – Oczywiście. Panie Jarku, ja dzwonię do pana już od godziny, trudno pana złapać... No jasne. Nie chciałem panu blokować terminów, nie? Mieliśmy zaczynać za tydzień... No. Dowiedziałem się wczoraj wieczorem. Nie będzie tego zlecenia i tyle. Też jestem przez to w plecy. Ale dzwonię, bo prawdopodobnie będę miał dla pana inne zlecenie, od innego inwestora. Teraz nie potrafię jeszcze dokładnie określić zakresu i terminu, ale to będzie duża sprawa chyba... Tak... No pewnie... – Olo zaczął się gramolić z samochodu, trzymając jednocześnie telefon przy uchu. – Biznes is biznes, nie? Ja mam procent od transakcji... Tak. A zlecenia nie ma, to wiadomo... No. Kroi mi się nowy klient, dlatego dzwonię od razu... – Olo zamknął drzwi pilotem i rozejrzał się po parkingu, uśmiechnął się do portiera i wzruszył przepraszająco ramionami. – No jasne.... – Zaczął podchodzić powoli do budki przy szlabanie. – Jak się wyrobię, będę u pana za jakieś dwie godzinki, to pogadamy... No, to do zobaczenia... Nie ma sprawy... Jasne. To do... No, do zobaczenia. – Olo wyłączył telefon, podchodząc powoli do portiera, przyglądającego mu się z lekkim uśmiechem. – Co to za namolny facet... – Schował telefon do kieszeni spodni. – Dzień dobry. – Olo podał dłoń starszemu, siwemu facetowi w uniformie ochrony. – Jestem Jacek Kornacki. Umówiłem się z prezesem...
– Tadeusz Mielcarek – powiedział portier ściskając mu dłoń. – Tak, prezes dzwonił rano, że pan będzie. W sprawie hali, tak?
– Zgadza się.
– Prezes lada chwila powinien tu być. Jest raczej punktualny.
– Aha. Świetnie. Pusty ten parking, aż dziwne... – Olo rozglądał się powoli dookoła.
Pusty, duży parking, hala, a właściwie magazyn, ogrodzenie naokoło. Budka strażnicza, szlaban, piętrowy budynek przyklejony do hali, z lewej strony. Dwie rampy z podjazdami dla TIRów, wpuszczone w dół, w ziemię, na wprost, zakończone roletami na niebieskiej ścianie hali.
– No. ostatnio pusty, to prawda – zgodził się z nim portier. – Normalnie, to tu zawsze było pełno samochodów. Jedne przyjeżdżały, inne odjeżdżały, jak to hurtownia... Ale od pół roku interes źle idzie. Wyprzedają wszystko, co się da...
– Aha... Zapali pan? – Olo wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował portiera.
– No, można zapalić... – powiedział siwy ochroniarz, wyciągając papierosa.
– To co? Tak im nie szło? – Olo przypalił portierowi, potem sam także zapalił papierosa.
– No, mówią, że chińszczyzna ich wykończyła, wie pan... Ja tam dokładnie nie wiem. Pan to pewnie będzie bardziej zorientowany...
– Tak, tak... Czasami trudno się utrzymać na rynku, nawet, jak ktoś sam nie robi błędów...
– Ano tak.
– To właściwie, teraz pilnuje pan pustego placu i pustych budynków, co?
– Zniszczą, zdewastują, sam pan wie... – powiedział portier z lekkim wzruszeniem ramion.
– No jasne.
– Jacyś gówniarze dla jaj by coś tu nawet mogli zmajstrować... Pożar, nie daj Bóg...
– Pewnie, pewnie. A później jeszcze wydawać pieniądze na remont, albo obniżać cenę... Oczywiście. Duża ta hala...
Zadzwonił telefon portiera i starszy pan wyjął go z kieszeni kurtki i włączył.
– Tak?... A, dzień dobry, panie prezesie... A tak. Jest już... Dobrze, oddaję telefon... – Portier przekazał komórkę Olowi.
– Jacek Kornacki... – zaczął Olo. – Tak, już jestem... Aha... No, zdarza się... Pewnie, nie ma żadnego problemu... Nie... No oczywiście, że tak, pewnie... Oddaję słuchawkę... – Olo przekazał komórkę. – Złapał gumę.
– Aha. – Portier kiwnął głową odbierając telefon. – Tak, panie prezesie?... No, oczywiście, że tak... Oczywiście. Mam wszystkie klucze, jasne... Tak... Oczywiście... Pół godziny. No tak... Do zobaczenia. – Portier wyłączył telefon. – Prezes przeprasza...
– Nie ma problemu, panie Tadeuszu. Co to ja, nie złapałem kapcia nigdy, pan myśli? Pół godziny, może trochę mniej, żaden problem... – Olo wzruszył ramionami z lekkim uśmiechem zrozumienia.
– Prezes prosił żebym pana oprowadził, zrobił kawę i tak dalej.
– Jasne. Tak myślę, że od pana też się dowiem czegoś o tym obiekcie, może nawet więcej niż od prezesa, bo pan tu to wszystko zna od podszewki przecież, nie?
– No pewnie, mieszkam tu, niedaleko, z pół kilometra...
– No właśnie.
– To przejdźmy się może na razie dookoła obiektu – powiedział portier i ruszyli obaj powoli w kierunku prawego rogu hali. – Tu, na wprost, są dwie rampy dla ciężarówek, jak pan widzi, z roletami. I drzwi wejściowe bliżej biurowca. Okien nie ma. Tak to już teraz budują, z takich prefabrykowanych płyt, szybko stawiają, miesiąc i była nowa hala, dobudowana do tego starego budynku... Niemcy to zbudowali w czasie wojny, budynek i drewniany barak. Ten się już rozsypał, to postawili nową halę, wysoką na sześć metrów. Po sąsiedzku, za płotem, jest warsztat samochodowy. – Byli już przy krótszym boku hali, na prawo od parkingu i ulicy. – Niemcy tu też mieli jakieś warsztaty samochodowe, czy co, nie wiem dokładnie. Został po nich ten schron przeciwlotniczy, o, widzi pan te krzaki tam, ze sto metrów dalej?
Skręcili na rogu budynku i portier pokazał ręką kępę starych drzew czarnego bzu na lewym skraju łąki, za płotem.
– Gdzie? Nic tam nie widać – powiedział Olo uważnie wpatrując się we wskazane miejsce, ale nie dostrzegł tam nic szczególnego.
– No bo został jedynie komin wentylacyjny. A sam schron i korytarz jest zagruzowany. Taki mały domek, jak dla psa, widzi pan?
– Aha... A, już widzę... He. To mówi pan, że tu jest stary schron? Hm... Ale to przecież dobry kanał wentylacyjny, nikt tego nie wykorzystywał?
– Nie, nikt tam nigdy nic nie robił... Zostawiłem otwarty szlaban, bo może ktoś będzie chciał jeszcze z byłych pracowników coś załatwić dzisiaj... – Portier obejrzał się w stronę niewidocznej już budki stojącej przy ulicy. – Możemy podejść bliżej do płotu, zobaczyć... – Ruszyli w kierunku schronu. – Jakoś nie było, widać, takiej potrzeby...
– No tak... – Olo wpatrywał się nadal w kępę starych drzew. – Faktycznie, coś tam jest... No dobrze, chodźmy dalej. Naokoło hali, widzę, można przejechać samochodem, od budynku do płotu jest ze cztery metry...
– No... Sama hala ma czterdzieści na osiemdziesiąt... Teraz jesteśmy przy tylnej ścianie... Za płotem nieużywana łąka, prawie hektar, aż do ściany lasu... A co pan tu planuje, jeśli mogę spytać? Jakaś produkcja, czy magazyn?
– E, no... Wie pan... – Edi patrzył z zainteresowaniem na łąkę za płotem. – Niech mi pan powie jeszcze, kogo to jest, ta łąka?
– Sąsiada. A co, byłby pan zainteresowany?
– No, tak myślę... Hm... Wie pan, ja szukam od jakiegoś czasu dobrego miejsca do zrobienia krytego toru gokartowego. Żeby można było sobie pojeździć kartami i zimą i latem... A tu tyle miejsca... Hm... – Olo przystanął i jeszcze raz rozejrzał się po sąsiedniej działce, lesie i kępie czarnego bzu.
– A, tor do jazdy gokartami? Dla dzieci?
– Nie tylko dla dzieci. Jechał pan kiedyś takim kartem? Super, mówię panu.
– No, to może być nawet niezły biznes, kto wie. Do miasta blisko, samochodem do centrum góra kwadrans...
– No właśnie. Jak się dogadam co do kasy... Poza tym, w biurze będzie także osobno firma komputerowa. Myślę, że się spokojnie zmieszczą... A jakby chcieli zrobić tu jakąś serwerownię, to jest tyle miejsca na samej hali... Wentylacja... można by wykorzystać schron... A na tej działce dodatkowy tor, otwarty...
– No tak, pewnie...
– A jak tu jest z ochroną? Spokojnie?
– Tak, nic się złego nie dzieje, żadnych incydentów... Teraz to tu jest po prostu nudno. Jak hurtownia jeszcze działała, no, to wiadomo... Załadunek, rozładunek... Jest nas czterech tutaj, na zlecenie. Prezes nie chciał żadnej firmy z zewnątrz. Tylko my i monitoring.
– Czterech? Trochę mało. Powinno was być pięciu, co najmniej. Urlopy, zwolnienia lekarskie, żadnej rezerwy... I pewnie najniższa stawka, co?
– Hurtownia padła, to nawet nie ma o czym gadać... I z kim.
– No tak... Trzeba by o tym pomyśleć. Bo ochrona musi być na takim obiekcie, nie ma co. Zadowolony pracownik, zmotywowany, zawsze będzie lepszy od źle opłacanego... Ale to potem. Niech mi pan powie, panie Tadeuszu, pan tu mieszka, nie?
– Tak. Z pół kilometra stąd. Jestem już na emeryturze, a tu sobie dorabiam.
Niebieska, lekko zniszczona ściana hali skończyła się i teraz szli już obok piętrowego, starego budynku biurowego.
– A do której pan dzisiaj pracuje?
– Do siódmej wieczorem.
– A ten pana sąsiad, on by chciał sprzedać tę łąkę? Nie wie pan?
– Pewnie. Widzi pan, on ma tu problem z dojazdem. Kłóci się z facetem, który ma tu dom. – Portier wskazał sąsiednią posesję, już widoczną zza rogu biurowca. – Nie chce mu udostępnić przejazdu. No i działka jest taka „ślepa”. Dawno by już ją sprzedał ale nie ma komu. Ten tu – wskazał ręką sąsiedni budynek za płotem – chce kupić, ale za mało daje. A poza tym, pokłócili się na całego, rozumie pan...
– A, taka sprawa... Ciekawe... No... He, he, he... Jak to dobrze, że mi pan to tak wszystko opowiada...
– Nie ma sprawy... Jakby co, to z nim pogadam. – Uśmiechnęli się do siebie ze zrozumieniem.
– A jak do pana trafić?
– Numer szesnaście, trafi pan bez problemów.
– Aha, fajnie...
Skręcili na rogu budynku i znaleźli się na dużym parkingu dla gości i pracowników.
– Moi zmiennicy też są stąd, miejscowi.
– I bardzo dobrze. Jakby co, są zawsze pod ręką.
– Pewnie, pewnie...
– Coraz bardziej mi się tu podoba. Komunikacyjnie jest bardzo dobrze, ciekawe sprawy wyszły przy okazji, teraz dogadać się z tym waszym prezesem... Duży ten parking. W mieście trzeba by za taki obiekt sporo kasy wywalić...
– O. To na pewno.
– Tak...
– No, to jesteśmy już właściwie na miejscu... – Stanęli przed oszklonymi drzwiami biurowca byłej hurtowni.
W środku widać było dosyć duży hol i coś w rodzaju recepcji. Portier wyjął z kieszeni kurtki pęk kluczy, znalazł właściwy, otworzył drzwi i wpuścił Ola pierwszego do środka.
– Zapraszam – powiedział uśmiechnięty pan Tadeusz.