Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2019-02-18 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1185 |
Siedziałem nieźle nahukany i pisałem. Pisałem o tym, o czym właśnie myślałem, a że myślałem niewiele to nie przelewałem na papier słów ważnych dla potomnych, ani nie wymyśliłem niczego co popchnęłoby ludzkość do przodu chociażby o metr. Na branie się za poważny temat też nie miałem ochoty czy – zwyczajnie przyznaję – rozumu. Zastanawiałem się jak to jest, że siedzę i piszę, staram pisać, wcale nie licząc na to, że ktoś to będzie czytał i też mając zwyczajnie w dupie to, co właśnie wychodzi spod moich palców. Każdy doskonale wie, że pisanie dzisiaj nie ma najmniejszego sensu, tak jak nie ma najmniejszego sensu robienie czegokolwiek, bo wszystko przecież zostało już powiedziane i pomyślane i szkoda się łudzić, że jest inaczej. Zwyczajnie jesteśmy wtórni. Ja, ty, oni. Jesteśmy tylko pierdoloną zapętloną przeszłością. Wydaję nam się, że jesteśmy ponad, będąc w rzeczywistości pod. Dokładnie tak, pod a nie ponad.
Siedziałem więc i pisałem i piłem. Dużo piłem. Piłem więcej niż nakazywałaby przyzwoitość, ale miałem to gdzieś, bo nie było nikogo kto powiedziałby, że należałoby się opamiętać i rzucić to cholerstwo w diabły – czy chociaż przystopować na jakiś czas, nawet krótki czas. Szkoda, że nie miałem kogoś takiego.
Kiedy skończyłem butelkę, ubrałem się i poszedłem do najbliższego baru z nadzieją na spotkanie prawdziwej miłości, takiej, którą serwują nam filmy z Hollywood czy inne gówno tego pokroju. Te całe nasze dzieła, te kina i filmy, ta górnolotna literatura, te piękne sztuki i teatr to tylko przejaw ludzkiej próżności znudzonej oczekiwaniem na niechybny koniec. To kaprysy ludzi, myślących, że dane im tworzyć, a po prawdzie umiejących tylko niszczyć. Zresztą o nas, ludziach, można powiedzieć wiele rzeczy, ale niewiele tych dobrych.
Bar był tani i swojski, bez tych całych zbędnych sztucznych dupereli i kłamu. Usiadłem na miękkim stołku o brązowym kolorze i przyjemnej fakturze, miejscami podziurawionej od papierosowego żaru nieostrożnej klienteli. Zamówiłem lane piwo. Obsługiwała ładna czarnulka, z oczami jak szmaragdy, cycami jak donice i skórą bladą jak papier. Nie wiedziałem co tutaj robiła, ale nie miałem dość odwagi by zapytać. Zresztą ja sam zastanawiałem się dlaczego właściwie tutaj jestem – a byłem tutaj nie raz i wciąż się nad tym główkowałem. Podziękowałem jej i pociągnąłem solidny łyk zimnego browara. Tego było mi trzeba. Tego właśnie kurwa było trzeba.
Lubiłem pić sam, ale w towarzystwie jeżeli wiecie o co mi chodzi. Siedziałem przy barze i chlałem i jednocześnie w okół mnie byli ludzie, więc nie czułem się samotny, tak jakbym czuł się w swoim zatęchłym mieszkaniu, z pozasłanianymi oknami i zamkniętymi przed światem drzwiami. Samotność ma w sobie coś pociągającego, tak samo, jak pociągające jest życie w bliskości i nie da się jednego do drugiego przyrównać, więc mając jedno, chcemy drugie. Jesteśmy, my ludzie, spierdoleni.
Obok mnie usiadł jakiś tęgi facet. Nie miał chyba trzydziestki, a przynajmniej na trzydziestolatka nie wyglądał, chociaż na palcach wytatuował sobie cyfry, które spokojnie mogłyby ułożyć się w datę mówiącą o tym, że przyszedł na ten grajdoł przed transformacją. Nigdy wcześniej go tutaj nie widziałem, a jestem stałym bywalcem tej speluny. Było w tym gościu coś dziwnego, przede wszystkim z jego twarzą, która mimo otyłości reszty ciała, jakoś broniła się przed gromadzeniem tłuszczu. Miał jasną twarz z drgającymi mięśniami, kwadratową szczękę, orli nos, wysokie czoło, dołeczki i to wszystko inne co składało się na właściwą męską twarz. Nie przyglądał mi się z początku, ale kiedy w końcu zorientował się, że go obserwuję, odwrócił się do mnie. Teraz widziałem też jego oczy, w których było coś niepokojącego, może zwierzęcego, tę pozostałość po naszych dzikich przodkach. Siedzieliśmy twarzą w twarz, oko w oko i nie odzywaliśmy się ani słowem. Trwało to jakiś czas.
– Żywiec? – spytał i stwierdził jednocześnie.
Skinąłem głową.
– Ja też wolę nasze polskie szczyny.
Zawołał tą czarną cizię i zamówił piwo.
– Tomasz.
Wyciągnął do mnie rękę.
– Marcel.
Przyjacielski uścisk dłoni. Mocny chwyt.
– Stały klient, co?
– Pewnie. Czuję się tutaj jak w domu.
– Ta. Dom to jednak dom, nie ma to tamto.
– Co tutaj robisz Tomaszu?
– Odpoczywam od życia. Spokojnie tu, co nie? – Rozejrzał się po reszcie klienteli.
Rozejrzałem się za nim. Rzeczywiście. Było tutaj strasznie cicho i spokojnie. Z głośników przygrywał jakiś rockowy kawałek.
– Czym się zajmujesz?
– Jestem bezrobotny.
– Nie wyglądasz.
– Prawda? Wszyscy się dziwią kiedy o tym wspominam.
– Wyglądasz mi na gościa z klasy średniej. Na ojca, męża, syna. Jednego z tych, dzięki którym ten pływający w komorze szamba kraj jeszcze utrzymuje się na powierzchni.
– Dzięki stary. Dawno nikt nie sprzedał mi takiego komplementu – odparł. – Piwo dla tego pana na mój koszt.
Kelnerka nalała z kija w szklanicę i podała mi piwo. Podziękowałem jej i posłałem jeden z tych czarujących uśmiechów, które kiedyś ćwiczyłem przed lustrem.
– Ty natomiast wyglądasz mi na miłego faceta.
– Od razu mówię, że nie biorę do buzi. No chyba że dobrze zapłacisz.
Roześmiał się.
– Od razu wiedziałem, że jesteś spoko facetem, naprawdę. Umiem to poznać. Popatrzę na kogoś i już wiem kto jest kim. Czaisz o czym mówię? Widzisz tamtego gościa? Tamtego o, co siedzi z tą pajęczycą?
– Ta. Widzę. Co to za kolo?
– Pedzio.
– Skąd wiesz?
– Bo wczoraj ładowałem go w dupsko.
Pokiwałem z uznaniem głową.
– Rzeczywiście masz dar stary. Pieprzony dar zaglądania człowiekowi w duszę.
– A jak.
Podniósł szklankę. Wypiliśmy.
– Słuchaj no Marcel, jesteś jednym z tych popaprańców, którzy chcą żyć ze sztuki, nie?
– Coś w tym stylu.
– Malujesz?
– Piszę.
– Też ciekawie. Ja maluję. Człowiek musi coś robić na bezrobociu, bo dostałby na łeb. Byłeś na bezrobociu, stary?
– Od urodzenia jestem na bezrobociu.
– Ta. Pieprzone życie. Zdrowie!
Wypiliśmy za pieprzone życie. Piwo było przyjemnie zimne. Obróciłem głowę w stronę wejścia, bo mój nowo poznany przyjaciel szturchnął mnie w ramię i wskazał na drzwi. Stanęła w nich para młodych ludzi. Piękna blondynka i przypakowany, łysy mężczyzna. Udali się do najdalszego stolika, a ja oglądałem fikuśnie kręcącą się dupeczkę tej blond lali.
– Tak czy inaczej wiedziałem, że jest w nas coś pokrewnego. Mamy artystyczne dusze. Jesteśmy tymi duszami – oznajmił, kiedy tyłeczek blond lali wylądował na krześle.
– `Artystycznymi nędzami` pasuje bardziej.
– Pewnie masz rację.
Przez chwilę piliśmy piwo w głuchym spokoju, a ja przyglądałem się pracującej w pocie czoła czarnej kelnereczce. Starała się na mnie nie zerkać. Nie wychodziło jej i to mi właśnie schlebiało.
– Wiesz, myślę że mogę ci powiedzieć bardzo wiele. Co ja gadam. Wiem, że mogę ci powiedzieć wszystko.
– Jasne, że możesz. Nikt tak dobrze nie słucha jak pokrewna obca dusza.
– To samo uważam. Masz ojca? Znaczy się znasz swojego ojca? Utrzymujesz z nim kontakt?
– Rozmawiamy. Czasami.
– Ja też. Czasami.
– Mówię prawdę – oznajmiłem. – Mój staruszek jest w porządku. Ma swoje problemy, ale kto ich cholera nie ma?
– No mój również jest okej.
– Nie kłamię – zapewniłem go.
– A ja tak.
– Wiem.
– Wiesz?
– Oczywiście.
Znów milczeliśmy. Nadal przyglądałem się tej piękności, starając się odnaleźć w niej jakąś skazę, coś, co utwierdziłoby mnie w przekonaniu, że wcale nie jestem na przegranej pozycji i może udałoby się z nią porozmawiać jak ze zwykłym człowiekiem. Na razie – niestety bądź stety – bliżej jej było do nimfy. A mnie do brudnego biesa.
Tomasz odezwał się po jakimś czasie.
– Mój ojciec zostawił matkę kiedy miałem siedem lat. Od tamtej pory widziałem go raz w życiu.
– Kiepska sprawa.
– Widziałem go wczoraj.
– Jeszcze gorzej.
– Na własne życzenie. Chciałem go spotkać i powiedzieć mu o wszystkim. O tym wszystkim co złe. O tym, że go nienawidzę. O tym, że nie jestem taki jak on. I wiesz, co?
– Co?
– Nie powiedziałem mu tego.
– Dlaczego?
– Bo jestem taki jak on.
– Nie musisz być taki jak on. Nie jesteśmy swoimi ojcami stary.
– Mylisz się. Jesteśmy. Właśnie, że do chuja jesteśmy tacy. Mój pradziad był taki jak jego ojciec, mój dziad jak własny, ojciec jak dziad i w końcu ja, taki sam jak znienawidzony tatuś. Jesteśmy tymi samymi czynami, myślami, postawami, decyzjami, błędami, aspiracjami, wyborami, celami i całym tym gównem, który składa się na ścieżkę, po której kroczyli oni, kroczymy my i kroczyć będą nasi synowie. Ja to oni. Oni to ja. O to prawda objawiona.
– Zostawiłeś dzieciaki? Dziecko? Syna czy córkę, czy co tam spłodziłeś? Odszedłeś od żony?
Jego smutne, zagubione oczy utkwione w do połowy wypitym piwie, mówiące więcej niż wszystkie słowa, jakie mógłby teraz z siebie wyrzucić.
– Źle ci z tym?
– Staram się nie myśleć o rodzinie.
– Mówiłem o tym fatum. O twojej, waszej, ścieżce, którą kroczycie.
– Nie wiem. Po prostu nią idę.
Wypił tę połowę jednym haustem. Zamówiłem po kolejnym. Kiedy znów podstawiła nam piwo, to teraz ja wpatrywałem się w nie jakiś czas.
– Nie musimy być jak nasi ojcowie.
– Marcelu nie gniewaj się, ale masz dwadzieścia kilka lat i gówno wiesz o życiu.
– To opowiedz mi o nim. Powiedz mi co to życie.
– Okej. Zrobię to – powiedział, ale zanim zaczął mówić dalej, pociągnął solidny łyk piwa. Odetchnął, jakby dopiero co ugasił wielkie pragnienie. – Wiesz mam takiego kolegę, dobrego kumpla, od dzieciństwa się znamy i on wyjechał do Niemiec pracować podobnie jak jego ojciec. Stary ojca też tam pracował z tą różnicą, że przymusowo. I wyobraź sobie ten mój kumpel stracił dziewictwo w burdelu. Na murzynce. Co w tym dziwnego zapytasz. A no to, że jego tatulek zrobił dokładnie to samo. Rozdziewiczyła go czarna kurwa w niemieckim burdelu. Wszystko się powtarza. Cholerne życie zatacza krąg. Nic się nie zmienia.
– A co z dziadkiem? Też stracił cnotę w burdelu?
– Tego nie mogę potwierdzić.
– Czyli istnieje ta niekończona się ścieżka zataczająca koło, tak?
– Na to wygląda. Zachowałem się jak mój ojciec. Jestem moim ojcem. Jestem taki sam. A ty? Na pewno nie jesteś taki sam jak twój stary?
– Jestem zupełnie kimś innym.
Przeniósł na mnie swoje bystre, zmęczone oczy.
– Chciałbym ci wierzyć.
– To uwierz. Nie miałbym po co kłamać. Przecież możemy powiedzieć sobie wszystko. Całą prawdę, racja?
– Racja.
Bez słowa odwróciliśmy się w stronę wnętrza i obserwowaliśmy siedzących, pijących, pierdzących, bekajacych ludzi i w jakiś sposób nas to uspokajało. Przynajmniej mnie z pewnością to uspokajało.
Jakaś starsza parka, może małżeństwo, a może cichy konkubinat czy inne wieczne narzeczeństwo, wstało od stolika. Mężczyzna pomógł włożyć kobiecie płaszcz. Wyszli, trzymając się pod rękę.
Twarz Tomasza przybrała nagle bardzo dziwny wyraz. Wyglądał jakby doznał przed chwilą oświecenia.
– Wiesz, chyba wrócę do domu. Czeka na mnie żona i dzieci. Mamy też psa. Wabi się Popek.
– Rozumiem.
Zebrał się z miejsca, zostawiając niedopite piwo. Pożegnaliśmy się. Odprowadziłem go wzrokiem do drzwi. Wiedziałem, że nigdy więcej go tutaj nie zobaczę, bo ten facet należał do zupełnie innego świata.
Kiedy skończyłem pić była późna pora. Nie czułem się pijany, chociaż wypiłem sporo. W barze długi czas siedziałem sam. W końcu jakiś dryblas podszedł do mnie i zniecierpliwionym głosem oznajmił, że zamykają. Musiałem się wynieść. Potulnie wstałem ze stołka i udałem się do wyjścia. Dziewczyny o czarnych jak noc włosach nigdzie nie widziałem.
Kiedy znalazłem się na zewnątrz ktoś mnie zaczepił. To była ona. Zaproponowała żebyśmy poszli do niej. Zgodziłem się. I tak nie miałem nic lepszego do roboty.
ratings: perfect / excellent
Ale... stara mądrość ludowa powiada: taka natka - jaka matka??
To od rodziców uczymy się wszystkiego. Malutka owieczka, wychowana przez pieski, szczeka!
Jak to możliwe, że w nareszcie wolnej Niepodległej młodzi Polacy 3. tysiąclecia n.e. mają prze...ane??
Skąd się u nas bierze DZISIAJ ten stary, dawno przegrany mroczny egzystencjalizm - w k/raju tak oszałamiających sukcesów i spektakularnych osiągnięć??!