Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2011-12-16 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2853 |
Staż lekarski w szpitalu psychiatrycznym rozpoczynałem z lekką niechęcią. Nie tak wyobrażałem sobie pierwsze kroki w medycznym fachu. Potraktowałem to jak kolejną praktykę, obowiązkowy przedmiot na uczelni, mało znaczącą stacje na drodze do upragnionego celu, jakim był niewątpliwie etat w renomowanej klinice kardiologicznej. Chciałem ratować ludzkie serca, a nie głowy.
Historia jakich wiele, gdyby nie fakt poznania osoby, która odmieniła całkowicie mój pogląd na świat i w ogóle, na to co robię na co dzień…
Idąc po terenie szpitala, z jednym z lekarzy personelu, przystanęliśmy na chwilę przy pewnym starcu. Jegomość, zapewne grubo po siedemdziesiątce, siedział sam na ławce, palił papierosa i sprawiał wrażenie osoby niepotrzebującej towarzystwa, co zresztą od razu dał nam odczuć.
- Jak zdrowie, panie Higgins? – Zapytał lekarz.
- Niech pan nie udaje, że to pana interesuje. Wszyscy czekacie na moją śmierć, ale to ja decyduję kiedy umrę. Wcześniej was poślę do wszystkich diabłów, wystarczy że wcisnę przycisk.
- Niech pan jeszcze da nam trochę pożyć – zażartował Jack, bo tak miał na imię mój kolega po fachu. – Przedstawiam panu nowego lekarza. Proszę o odrobinę grzeczności dla niego.
- Kolejny ciekawski – powiedział, głęboko zaciągając się dymem nikotynowym i odwracając od nas głowę.
Jack popatrzył na mnie i wzruszył ramionami. Kiedy szliśmy dalej, kontynuując nasz obchód, zapytałem:
- Dziwny gość, kto to jest?
- Major, bo tak na niego mówią tu wszyscy, to emerytowany pilot wojskowy. Był ponoć jednym z najlepszych fachowców w całym kraju, dlatego z biegiem czasu dostawał najtrudniejsze misje. Uważali, że jest mocny psychicznie, dlatego w czasie działań wojennych leciał na bombardowania… - Przerwał na chwilę, po czym patrząc pod nogi, dodał: - On sam nie pamięta, ile tych bomb zrzucił na te wszystkie miasta i wsie. Kilka lat temu popadł w dziwny stan, z medycznego punktu widzenia trudny do określenia. Mówi konkretnie, logicznie ale treść wypowiedzi pozostawia wiele do życzenia. Mianowicie, ciągle twierdzi, że jest Bogiem. Niby klasyczny przypadek schizofrenii ale nikt nie odważył się dotychczas postawić konkretnej diagnozy. Ten skurwysyn nie ma wyrzutów sumienia, chełpi się swoją przeszłością. Zresztą szkoda o nim gadać, mamy tu wiele ciekawszych przypadków…
Jednak szpital psychiatryczny nie jest taki zły na zdobywanie doświadczeń życiowych. Tego dnia w trakcie obchodu myślałem już tylko o „Majorze”, a kolejne przypadki już nie budziły we mnie takiego zainteresowania. Sam nie wiem dlaczego, ale ten ponury dziadek zaintrygował mnie. Postanowiłem mu się bliżej przyjrzeć i spróbować nawiązać z nim kontakt, choć ponoć nie jest to łatwe, wręcz niemożliwe, bo nie rozmawia od dawna z nikim.
Kolejne dni i tygodnie w szpitalu mijały na ciężkiej papierkowej, nic nie wnoszącej w moje życie pracy, ale jak tylko znajdowałem czas udawałem się na obchód oddziału. Szukałem w tłumie pensjonariuszy siwej głowy Majora. Zawsze siedział sam, gdzieś z boku, palił papierosy i czytając prasę głośno komentował wydarzenia. Kilka razy próbowałem podejść, zagadać ale zawsze reagował podobnie:
- Co chciałeś, smarkaczu? Czaisz się jakbyś chciał mnie zakatrupić. Ale ja się wam nie dam konowały jedne! Zjeżdżaj stąd, bo cię laską potraktuję, a na twój dom zrzucę taką bombę, że z twoich bliskich zostanie tylko popiół!
Dla świętego spokoju oddalałem się od dziadka i z bezpiecznego miejsca obserwowałem jego zachowanie. Siedząc mówił do siebie, gestykulując tylko rękami i od czasu do czasu unosił głowę ku niebu, jakby się modlił.
Nie dawałem za wygraną i czekałem na jakąś okazję, żeby Major nabrał do mnie odrobinę zaufania.
Któregoś dnia, gdy podszedłem do jego ławki i wysłuchując obelg pod swoim adresem, zapytałem go wprost, co sądzi o dzisiejszym lotnictwie. Zamilkł na chwilę, po czym zaczął przemówienie, przyglądając mi się podejrzliwie:
- A co konowała interesują samoloty?
- Od dzieciństwa interesowałem się lotnictwem, to znaczy… sklejałem modele – skłamałem w dobrej wierze.
- Jasne, raczej nie latałeś. Wyglądasz na maminsynka, dlatego zgodzę się że mogłeś mieć dużo wspólnego z plastikowymi samolotami – powiedział śmiejąc się. Pierwszy raz widziałem na jego twarzy uśmiech, który wyglądał u niego strasznie, niczym spojrzenie spełnionego psychopaty po zamordowaniu kolejnej ofiary.
Dzisiejsze lotnictwo – kontynuował - to psu o budę rozbić. Co z tego, ze mają maszyny nafaszerowane elektroniką, jak porządnych pilotów już nie ma… Nie ma zresztą o czym gadać.
- A, kiedy pan latał…? – nie zdążyłem dokończyć pytania.
- Dzięki lataniu stałem się tym, kim jestem czyli Bogiem – zaczął mówić bardzo poważnym głosem. – Wszystkim wydaje się, że zwariowałem, śmieją się ze mnie ale kiedyś tego pożałują.
- Ja, chociaż jestem tutaj lekarzem, nie uważam pana za wariata – odparłem, żeby nabrał większego zaufania. – Nie moja specjalizacja, wole ludzkie serca, w sensie fizycznym, oczywiście.
- Nie pierdol! – Podniósł głos i walnął laską o ziemię. - Jeśli chcesz, żebym mówił, to nie podlizuj się i nie przerywaj. Zrozumiałeś?
W ten oto sposób każdego dnia, coraz częściej ucinałem krótkie dyskusje z panem Higginsem. Nie zawsze miał ochotę odpowiadać na zadawane pytania, ale kiedy już mówił, było to dla mnie cholernie ciekawe, tak że zapominałem o wszystkich obowiązkach stażysty w szpitalu psychiatrycznym. Pewnego razu, gdy go spotkałem tuż po obiedzie, palącego namiętnie papierosa, zapytałem wprost o jego udział w działaniach wojennych.
- Latałem takimi maszynami, które zrzucały bomby na świat. Nigdy nie poznasz chłopcze tego uczucia - dość chętnie zaczął opowiadać. - Byłem panem życia i śmierci, decydowałem jednym ruchem o losach tysięcy ludzi. Bomba leciała na wybrany cel i po chwili zamiast zabudowań było widać tylko ogień i dym. Ludzie zamieniali się w popiół i obłoki. Z biegiem czasu, przed zrzutem wykonywałem w powietrzu znak krzyża – i tu zademonstrował gest – wciskałem przycisk, i po chwili świat się zmieniał…
Poczułem się dość dziwnie, jak to w trakcie rozmowy z wariatem bywa, ale nie dawałem po sobie niczego poznać, pragnienie wysłuchania Majora zwyciężało.
- Czy wiesz, co robili ludzie tam, na dole, widząc zbliżający się mój samolot? – Teraz ujrzałem szaleństwo w jego oczach. On naprawdę wierzył w to, co mówi. Nie czekając na moją odpowiedź podniósł głos: - Wszyscy wznosili głowy ku górze. Patrzyli jak na objawienie Boga na niebie, podobnie jak na rysunkach w katechizmach… Kojarzysz? – Zrobił przerwę i przeszył mnie wzrokiem, czekając na moją reakcję, a gdy przytaknąłem na znak zrozumienia, ciągnął dalej: - Oczom im ukazywał się Bóg ,ale przybierał postać samolotu naszej armii, ze mną na pokładzie. Ja robiłem rzeczy boskie, bo jak można nazwać zniszczenie wszystkiego w promieniu kilku kilometrów w ciągu ułamka sekundy? Tylko Bóg celowo może uśmiercać kobiety i dzieci, aby poddać próbie lud. Żaden człowiek nie ma prawa decydować o istnieniu choćby jednej osoby, a co dopiero tysięcy istnień ludzkich. Dlatego tu jestem, dlatego uważam się za Boga. - Wstał z ławki. – Myślę, że już wiesz wszystko i odczepisz się ode mnie. Te obserwacje i podchody to dziecinada, a jesteś w końcu poważnym lekarzem u progu kariery. – Prawą ręką wykonał znak krzyża w powietrzu, a lewą zasymulował wciśnięcie przycisku na wyimaginowanej konsoli. Puścił mi oczko, lekko się uśmiechnął i poszedł w stronę budynku.
Następnego dnia Majora zabrali do szpitala z powodu znacznego pogorszenia stanu zdrowia. Poza problemami psychicznymi, od kilku lat, systematycznie zjadał go rak płuc. Na pewno chorobie sprzyjał fakt wypalanych przez niego dwóch paczek papierosów dziennie.
Nim zdążyłem go odwiedzić zatelefonował do mnie jego lekarz prowadzący. Poinformował mnie, że zostałem wyznaczony przez Majora jako osoba upoważniona do wyłączenia aparatury, powstrzymującej go przy życiu. Wyjaśnił, w trakcie rozmowy, że stan staruszka jest beznadziejny i nastał moment zakończenia jego żywota…
Należy się tu wyjaśnienie, że żyjemy w czasach eutanazji, kiedy każdy dorosły obywatel ma obowiązek nie tylko zrobić imprezę zwaną „osiemnastką”, ale również podać osobę odpowiedzialną za „detonator śmierci”, jak zwykło się mówić na konsolę odpowiedzialną za funkcje życiowe człowieka, a do której jest się podłączonym w przypadku braku nadziei na wyzdrowienie. Owa konsola wygląda jak akumulator samochodowy i na środku posiada czerwony przycisk z narysowaną trupią czaszką. Sprzęt był mi bardzo dobrze znany ze studiów i miałem nawet przyjemność być na zajęciach praktycznych, gdzie osobiście przetestowałem go na szczurze. Po wciśnięciu przycisku zwierzę zamknęło oczy, a jego serce w ciągu sekundy przestało bić. Spodziewałem się czegoś bardziej efektownego, a w rzeczywistości cała procedura nie różniła się zbytnio od codziennego wyłączania światła w kiblu.
Tego samego dnia zjawiłem się w szpitalu na peryferiach miasta. W sali na oddziale Major przebywał sam, obok stały trzy puste łóżka. Leżał na plecach, przykryty do wysokości brzucha kołdrą, z rękami złożonymi i splecionymi na klatce piersiowej. Ułożeniem przypominał denata w otwartej trumnie, przygotowanego do oględzin przez najbliższych. Spał spokojnie, pochrapując jednostajnie, jakby w rytm niesłyszalnego taktu. Twarz jego, ku mojemu zdziwieniu pozostawała w tym jego przerażającym, dobrze mi znanym wyrazie. Usiadłem obok, na szpitalnym krześle, nie spuszczając oczu z „detonatora śmierci”. Gdy chory się ocknął, na jego twarzy pierwszy raz ujrzałem uśmiech, tak szczery, że pozazdrościłby go każdy polityk, zwłaszcza w trakcie kampanii przedwyborczej. Musiał być nafaszerowany mocnymi lekami, bo mówienie nie sprawiało mu większej trudności.
- Witam doktorka! Gotowy jesteś?
- Witam – odpowiedziałem zaskoczony jego sprawnością intelektualną. – Dlaczego ja, panie Higgins?
- Nie znam nikogo innego. Zresztą, jesteś jedyną osobą której opowiedziałem swoją historię, a to zobowiązuje. Jesteś jak apostoł, z tym że ich było więcej, a ty masz zaszczyt być jedynym – jego uśmiech stał się jeszcze bardziej wyraźny.
Podniósł głowę, a ja pomogłem mu ułożyć się w pozycji siedzącej. Gdy ponownie zaczął mówić, na jego twarzy pojawiła się powaga. –Kilka lat temu, gdy przestały mnie gryźć wyrzuty sumienia, zrozumiałem że jestem już trupem jako człowiek. Wtedy narodził się we mnie Bóg. Jestem dziwakiem i samotnikiem z wyboru, bo nie chciałem żeby żył ktoś obok takiego potwora jak ja. Tyle mam ci do przekazania, a teraz czyń swoją powinność, spuść tę swoją bombę i zostań Bogiem! – znów się uśmiechnął, robiąc prawą znak ręką krzyża w powietrzu.
- Nie porównuj tego co robię do twoich wyczynów, morderstw! - Krzyknąłem ze złości.
- Tak? A niby czym się różnię od was, wciskających ten durny przycisk? Ja też miałem podobny i też jednym ruchem decydowałem o śmierci drugiego człowieka. Jesteśmy tacy sami- panowie życia i śmierci. Żegnaj konowale, wciskaj ten pieprzony przycisk!
Rozłościł mnie, nie chciałem już tego przeciągać, czułem że próbuje wyprowadzić mnie z równowagi. W obawie przed usłyszeniem czegoś niemiłego pod swoim adresem wcisnąłem czerwony guzik, a Major w tym samy momencie zamknął oczy, a jego serce przestało bić.
Przeżegnałem się, gdy w drzwiach pojawiły się salowe, gotowe do wynoszenia zwłok. Wstałem z miejsca, nie patrząc więcej na ciało Majora i wyszedłem z sali. Chyba byłem smutny, ale nie tak jak po śmieci kogoś bliskiego. Bardziej jak po usłyszeniu wiadomości o jakimś wielkim kataklizmie, bądź rozpoczynającej się kolejnej wojnie, gdzieś daleko na świecie. Jednego jestem pewien – moje życie nie jest już takie samo jak dawniej.
ratings: perfect / excellent
Bardzo podoba mi się to opowiadanie. Napisane jest sprawnie, z polotem i ze znawstwem tematu, a przede wszystkim poprawną polszczyzną.
ratings: perfect / excellent
ratings: very good / excellent
Kiedy czytałam to opowiadanie myślałam o pilocie, który siedział za sterami samolotu Enola Gay i jednym przyciskiem unicestwił Hiroszimę. Otrzymał rozkaz. To nie był jego wybór. Nawet nie wiedział, jaką moc posiada Little Boy, który po chwili zmiótł miasto. I musiał potem żyć ze świadomością ogromu tragedii, do której się przyczynił.
Ale także ciekawa jest dla mnie postać młodego lekarza. Jak żywy stanął mi przed oczami opis eksperymentu Milgrama. Spójrzmy w jakiej chwili główny bohater skorzystał ze swojej władzy użycia przycisku? Gdy pacjent cierpiał? Nie. Gdy lekarz uznał, że chory pożegnał się z innymi, choćby z nim, pogodził ze światem, może spotkał z duchownym? Nie. Użył przycisku w przypływie złości, pod wpływem emocji, w tak zwanym afekcie, żeby ukarać, a nawet dokonać zemsty!
Niewątpliwie ten lekarz nie jest dojrzałym facetem. Mam wątpliwości, czy nadaje się do swojego zawodu, zwłaszcza, gdy czytam jego przemyślenia post factum.
Pomimo, że major był Bogiem samozwańczym i urojonym, to zabił go mały, nędzny człowiek. Jakaż ironia losu!
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Ponieśli też wilka,
To kogo tu żałować?
/Zdiagnozowani przez lekarską komisję wojskową/ w ostrej schizofrenii maniakalno-depresyjnej i z Boskim siódmym NIE ZABIJAJ w plecaku idziemy do armii (chyba trzeźwi??) przecież nie na tańce.
Żeby bronić Ojczyzny = zabijać
To ilu Bogów (patrz tytuł) rządzi w końcu na naszej Ziemi??