Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2011-12-21 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2981 |
Samotność to jeden z najgorszych wrogów racjonalności. Skrada się po cichu i w najmniej spodziewanym momencie wywołuje silne, graniczące z pewnością przekonanie, że należy w określony sposób postąpić i tylko ta jedna, nagle wymyślona, forma działania będzie w stanie ukoić coraz bardziej zdezorientowane nerwy i odepchnąć nadciągające widmo załamania. Zapewne chwila refleksji wystarczyłaby wtedy, aby zrozumieć ckliwą naiwność oraz powierzchowność dramatycznych i beznadziejnych w zasadzie pomysłów, lecz takie momenty pozbawione są wartości zadumy, gdyż nie mieszczą się w ramach rozpaczliwych emocji, targających wówczas zagubioną duszą. To właśnie dlatego Jan, przekonany o możliwym zjednoczeniu z nieznajomymi przechodniami, którzy współdzielili jego niesprawiedliwy los samotnika, szedł powoli, całkowicie niemal opustoszałym Krakowskim Przedmieściem, zerkając na pojedyncze osoby, które tak, jak on tę wigilię Bożego Narodzenia spędzały poza domem. Wyszedł spontanicznie, niedbale nakładając płaszcz, po czym wybiegł na oświetloną ulicę, by uspokoić się dopiero na mrozie, gdzie pośród ustrojonych lampkami latarń i drzewek, dało się widzieć skromną garstkę ludzi takich, jak on.
Jan zawsze lubił święta. Jako człowiek już dojrzały, można by nawet powiedzieć, iż stary, choć on sam uważał się za krzepkiego mężczyznę, któremu znak czasu wyprofilował mocne rysy życiowego doświadczenia, potrafił odrzucić współczesną papkę komercyjną, która wszelkimi drogami wnika co roku w bożonarodzeniowy nastrój, przeobrażając go w odartą z zasadniczych emocji farsę. Umiejętność ta pozwalała mu na czerpanie szczerej radości z rodzinnych spotkań, wspólnego gotowania i biesiadowania, świątecznych spacerów z wnukami czy zabaw polegających na zniekształcaniu odbicia twarzy w bombkach choinkowych. Odkąd pamiętał w drugiej połowie grudnia zawsze ogarniała go atmosfera wewnętrznego spokoju, jakby na świat spłynęła dobroczynna aura równowagi oraz ogólnoludzkiego zrozumienia i wybaczenia.
Te święta musiały jednak być inne. Te i każde kolejne. Zamiast uśmiechu i ciepła rodzinnego towarzyszyć mu już zawsze miała tęsknota i nieznajdujący ukojenia, rozrywający ból, który jasnym światłem rozlewał się po wybujałej wyobraźni, próbującej odtworzyć tę nagłą śnieżycę sprzed półtora miesiąca, w której pośród gęstych wirujących płatków śniegu jechała przestronnym suvem jego żona wraz dziećmi i rozśpiewanymi wnukami. Wyobraźni, malującej na doskonale im znanej jezdni białe smugi przykrytego śniegiem lodu, w który zamienił się padający wcześniej deszcz, wyobraźni sadzącej po obu stronach pobocza mocne i sążniste dęby, wielokrotnie przez niego podziwiane podczas letnich podróży, gdy rozłożyste i pokryte gęstym listowiem konary rozpościerały nad ulicą zielony namiot zbawiennego cienia, wyobraźni wreszcie, która z mechaniczną precyzją kreśliła wektor siły odśrodkowej, po jakim bezwładnie sunęło auto, wpadłszy w poślizg na niegroźnym zakręcie, wywołując przy tym przerażony wyraz twarzy jego żony i dzieci oraz krzyk wnuków. Wyobraźni, nieustępliwej i strasznej, roztrzaskującej przed jego oczami rozpędzony samochód o nieporuszone drzewo.
Jan coraz ciężej powłóczył nogami, bez celu przecinając Świętokrzyską, która swą nieuporządkowaną szarzyzną wprowadza w Nowy Świat, zawieszony na obręczy reprezentacyjny deptak pośród kamienic połączonych niczym pudełka zapałek na szkolnej makiecie. Żółte światło świątecznych ozdób rozpraszało smutny mrok wigilijnej nocy, ukazując pojedynczych przechodniów, gnanych swoimi historiami i sprawami przez kapryśny los, nieujarzmionego władcę ludzkich emocji i ludzkiego życia. W głowie rozbrzmiewały Janowi bezdźwięczne głosy najbliższych, którym towarzyszyły częste wybuchy ciepłego śmiechu, świadczącego o wzajemnej serdeczności, miłości i poczuciu bezpieczeństwa. Słuchając ich łapczywie i pożądliwie, próbował tłumaczyć sobie znaczenie tej nieoczekiwanej i niesprawiedliwej zmiany w jego życiu, starając się bezskutecznie zrozumieć jej sens. Daleki był od wyrażenia wewnętrznej zgody na to, co spotkało jego rodzinę, co spotkało jego samego i nie dopuszczał do siebie myśli, aby kiedykolwiek mógł to wybaczyć – no właśnie, komu? – niemniej, dążył do znalezienia możliwie przekonującej myśli, emocji czy choćby poczucia, które dałyby mu nie tyle wewnętrzny spokój, co wyjaśnienie lub jego namiastkę, z którą mógłby się nie zgadzać, której mógłby nienawidzić, ale z którą nie mógłby polemizować. To jednak nie przychodziło, więc odbijał się boleśnie od twardych ścian swojej lodowatej duszy, tonąc każdego dnia coraz mocniej w bezpowrotnym zatraceniu.
Nie zdając sobie sprawy z upływu czasu, nie dostrzegając pierwszej gwiazdy, która nieśmiało zaświeciła na firmamencie, nie widząc ciągniętych przez renifery sań, których płozy pozostawiły mleczne smugi na czarnym niebie, nie słysząc dzwonów ani niesionego mroźnym wiatrem śpiewu, Jan przez trzy godziny wędrował Traktem Królewskim. Przemarznięty i roztrzęsiony, ze wzrokiem wbitym niemo w jeden nieokreślony i zawieszony w oddali punkt, dotarł do domu, gdzie nie strzepnąwszy nawet śniegu z włosów ani ramion, nie czując szronu, jaki pokrył dokładnie jego sine usta, usiadł na kanapie i zaczął wpatrywać się w rozświetloną lampkami choinkę, którą dzień wcześniej przynieśli mu zatroskani sąsiedzi, widząc jak coraz bardziej obojętnieje na otaczający go świat. Oczy zaszły mu łzami, jakby bezradne serce rozpuściło lód emocji, obraz rozmazał się, mieszając kształty, barwy i odcienie, poczuł potężny przypływ gwałtownie pulsującego tętna i krzyknąwszy rozpaczliwie, zapadł się w zewsząd nadciągającą ciemność.
Dopiero po chwili, gdy przyzwyczaił już wzrok do nagłego, oślepiającego blasku, spostrzegł stojącą przed nim, odzyskaną rodzinę, którą bez słowa powitał pełnym ulgi uściskiem, przytulając wszystkich jednocześnie do swej wyzwolonej od cierpienia duszy.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent