Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2011-12-22 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2980 |
Chyba niewiele osób w poniedziałek rano budzi się z myślą „ale fajnie, weekend się skończył, nareszcie do roboty”. Ja byłam tą szczęściarą. Albo dziwolągiem.
Od czterech miesięcy pracowałam w laboratoriach Chem-Techu, potężnej placówki naukowo-badawczej, na stanowisku zwanym zgodnie z obecną manierą z angielska – junior researcher. Projekty udane i wdrożone przez firmę do produkcji oznaczały zwykle pokaźną premię i rosnące szanse na awans, więc motywacja była spora. Jednak jak na złość, najlepsze pomysły przychodziły mi do głowy w piątek wieczorem i z realizacją musiałam czekać do najbliższego dnia roboczego.
Wyciągając ze służbowej szafki czyściutki, śnieżnobiały fartuch, świeżo przywieziony z pralni, pomyślałam wybitnie nieżyczliwie o swoim poprzednim miejscu pracy, obrzydliwym państwowym molochu, w którym większość środków finansowych zżerała przerośnięta administracja. Tam przydział nowej odzieży ochronnej przysługiwał co dwa lata, a w dodatku była na mnie zawsze o jakieś dwa numery za duża. Zamawiano po prostu jeden rozmiar, na tyle duży, żeby jako tako pasował na wszystkich. I jeszcze musiałam tę szmatę co weekend targać do domu, żeby ją wyprać. Tu brudny lub zniszczony fartuch po prostu wrzucało się do specjalnego kosza na korytarzu, a wyjmowało się z szafy czysty.
Nastawiłam mój wymarzony eksperyment, którego efektem miało być poprawienie mrozoodporności kleju do płytek ceramicznych, ale mimo początkowego entuzjazmu robota mi dzisiaj nie szła. Albo to ja coś spartaczyłam, albo w artykule, na którym bazowałam, była jakaś pomyłka, bo przygotowana według opisu zawartość szklanej kolby zamiast powoli przejść w gęstą, syropowatą ciecz, zaczęła gwałtownie kipieć, a po chwili wydzielać mgliste opary o dziwnym, słodkawym zapachu. Przełączyłam wyciąg na wyższy bieg, ale białoszare kłęby i tak rozlazły się po całym pomieszczeniu. Ruszyłam do okna, żeby je otworzyć, i w tym momencie otworzyły się drzwi.
Ignorując napisy na drzwiach: „nieupoważnionym wstęp wzbroniony” oraz „odzież ochronna obowiązkowa”, do laboratorium wszedł młody mężczyzna w garniturze i z teczką. Powiedział: „Dzień dobry, czy mogę zająć chwilę” i nie czekając na odpowiedź, zaczął gadać jak nakręcony:
– Reprezentuję firmę „Inferno”, ubezpieczenia na życie. Oferujemy kompleksowe usługi, a z naszej oferty skorzystali już między innymi...
Zdziwiłam się mocno. Na teren zakładu nie można było wejść bez karty chipowej, ewentualnie jednorazowej przepustki wypisywanej gościom przez portiera, i to tylko po wcześniejszym umówieniu. Pan Kazio był solidny i wątpliwe, żeby wpuścił akwizytora. Szczególnie że nie obyłoby się bez poważnych konsekwencji dla niego, ze zwolnieniem włącznie – w końcu w takich miejscach jak to absolutnie nie mają prawa kręcić się przypadkowe osoby.
Facet jakby czytał w moich myślach, bo przestał zachwalać ubezpieczenia i wyjaśnił:
– Pracuję tutaj, w administracji. Pensja jakoś nie rośnie, a raty kredytu na mieszkanie wręcz przeciwnie. Nie mogę przecież do końca życia mieszkać u mamusi. Na pewno pani mnie zrozumie...
Rozumiałam. Sama nie mogłam się doczekać wyprowadzki od rodziców. Na razie jednak finansowo nie miałam na to szans. Zmiękczył mnie tym szczerym, jak mi się wydawało, wyznaniem, zamiast więc ochrzanić faceta za zawracanie głowy, westchnęłam tylko:
– Ale ja i tak nic od pana na bank nie kupię. Szkoda dla mnie gardło zdzierać. Panu chociaż kredyt dali, ja nawet i na to nie mam szans. Jestem tu na okresie próbnym, z umową na rok. Żaden bank nie da mi pożyczki.
Uśmiechnął się.
– Mam prowizję nie tylko od sprzedaży, od liczby odwiedzonych klientów też. A poza tym myślę, że mam radę na pani kłopoty. Proszę przejrzeć tylko nasz folder. To, co oferujemy, jest jedyne w swoim rodzaju.
Na pierwszej stronie wręczonego mi prospektu widniał napis „Oni już skorzystali!” i zdjęcia znanych osób: polityków, biznesmenów, celebrytów, znalazło się też paru naukowców.
– Nasza firma zapewni pani takie życie, jakiego pani sobie zażyczy. Oferujemy najróżniejsze programy, począwszy od pakietu „Awans”, na pakiecie „Nobel” skończywszy.
Słuchałam go tylko częściowo, bo zainteresował mnie folder. Nadal nie bardzo rozumiałam, co właściwie firma „Inferno” oferuje, aż wreszcie po przerzuceniu paru stron z typowym marketingowym bełkocikiem dotarłam do rozdziału „Produkty”. Jako pierwszy figurował „Gwiazda salonów”:
Twoje życie jest szare i nie do zniesienia? Masz dość mieszkania w jednej klitce z rodzicami i kupowania najtańszych rzeczy w dyskontach? Zostań żoną dowolnie wybranego mężczyzny o odpowiadającym ci statusie materialnym. Twój wymarzony wybranek nie jest kawalerem? Nie szkodzi, oferujemy gratis pozbycie się dotychczasowej żony (pomoc w doprowadzeniu do rozwodu lub samobójstwa). Szczegóły w tabeli „opłaty i prowizje”.
Zajrzałam do wspomnianego zestawienia i dowiedziałam się, że jedyne, co muszę zrobić, to zdradzać męża na prawo i lewo; mile widziane jest tez skłócenie go z rodziną i skłonienie do wydziedziczenia dzieci z pierwszego małżeństwa. Podobnie wyglądało wykupienie pakietu „Władza” (gwarantowane miejsce w rządzie), tylko tam należało brać łapówki i molestować swoje pracownice.
Teraz już wiedziałam, z kim ma do czynienia. Bez wątpienia z wariatem, któremu zachciało się udawać współczesnego Mefista. Bo czymże było porzucenie wszelkich wartości moralnych, jak nie sprzedaniem duszy w zamian za dobra materialne? Co gorsza, był to wariat wyrafinowany, bo opracowanie takich eleganckich materiałów reklamowych musiało pochłonąć sporo czasu, wysiłku i pieniędzy. Pięknie. Po budynku Chem-Techu, pełnym szaf zastawionych od sufitu do podłogi materiałami trującymi, żrącymi, i wybuchowymi, plącze się szaleniec. Byłam przerażona, ale zachowując resztki opanowania, pomyślałam, że lepiej typa nie drażnić straszeniem ochroną, i z trudem powstrzymując drżenie głosu, powiedziałam, siląc się na życzliwy ton:
– Przedstawiona oferta jest bardzo... interesująca... ale chyba jednak nie skorzystam. Ceny są... yyy... zbyt wysokie jak na moje możliwości. Dziękuję i przepraszam, ale muszę już wracać do pracy.
Okręciłam się na laboratoryjnym stołku tyłem do nieproszonego gościa, dając do zrozumienia, że to koniec rozmowy. Nie czekając na trzaśnięcie drzwiami sygnalizujące jego wyjście, sięgnęłam po telefon, żeby zadzwonić na portiernię. Niestety, w słuchawce panowała głucha cisza – brak sygnału. Wygrzebałam z torebki komórkę, ale okazało się, że padła bateria. Chiński badziew – pomyślałam. Przecież dopiero co ją ładowałam.
– Pani Magdo – powiedział łagodnie nieznajomy – naprawdę nie marzy pani o własnym mieszkanku, ze zmywarką, kabiną prysznicową i ogrooomną szafą na vintage’owe ubrania?
Zesztywniałam. Sama facetowi powiedziałam, że mieszkam z rodzicami, ale przecież nie mógł wiedzieć, na jakim tle panowały u nas wieczne spory! A trafił w samo sedno.
Wielokrotnie próbowałam unowocześnić nieco kuchnię i łazienkę, ale moja mama miała swoje jedynie słuszne zdanie i torperdowała wszystkie moje pomysły. „Zmywarka? A gdzie tam takie pryskanie wodą umyje naczynia, wszystko będzie tłuste. Garnki to trzeba zmywakiem porządnie poszorować”. „Kabina prysznicowa? A co to, internat jakiś albo szpital? W domu to musi być wanna”. Moich pieczołowicie wyszukanych w second-handach, oryginalnych ciuchów też nie akceptowała. „Co ty, dziecko, na bazarku można całkiem niedrogo nowe rzeczy kupić, a ty używane lumpy do domu znosisz, jak jakaś bezdomna. Jeszcze cię ktoś ze znajomych zobaczy, jak w szmateksie grzebiesz, taki wstyd”.
Rozum jeszcze przez chwilę się bronił, ale musiał w końcu skapitulować. To, co wydawało mi się absolutnie niewiarygodne, musiało być prawdą. ON istnieje. I działa niezwykle sprawnie. To by tłumaczyło obecność wszystkich tych potwornych miernot u władzy i okropnych beztalenci w mediach, które nagle, z dnia na dzień, robiły oszałamiającą karierę i zdobywały uwielbienie tłumów. Bez odpowiedniej pomocy ci ludzie nigdy by tego wszystkiego nie osiągnęli.
Odwróciłam się z jednym wielkim pytaniem w oczach.
– To naprawdę nie jest takie straszne – powiedział łagodnie i zachęcająco. No przecież nie musi pani zaraz kogoś zabijać, na pakiet „Mafia” nie zamierzam pani namawiać. Na pewno dobiorę coś odpowiedniego. Szef patrzy na panią łakomym okiem...
– Ale on jest żonaty! – przerwałam gwałtownie.
– No to co? Jego żona nie lepsza, sama co chwila ma kogoś nowego na boku. On wobec swoich kochanek jest bardzo w porządku, na pewno panią wkręci na kierownicze stanowisko. Bez problemu pani sobie na mieszkanie zarobi. A jakby się przytrafiła wpadka, to załatwi zabieg za granicą.
Tym ostatnim zdaniem wyprowadził mnie w końcu z równowagi. Brak własnego kąta uważałam za koszmar. Ale nie aż taki, by się do tego stopnia zeszmacić. Jednocześnie przeraziło mnie, że jednak odkrył jakiś mroczny zakamarek mojej duszy. Bo w sumie mój zwierzchnik mi się podobał, a skoro jego żona i tak nie jest mu wierna, to sama sobie winna, i przez moment przeszło mi przez myśl...
– Nie. Proszę wyjść, natychmiast. – Straciłam panowanie nad sobą, zerwałam się z miejsca i zaczęłam wymachiwać skoroszytem z notatkami, jakbym chciała wygonić z pokoju uprzykrzoną muchę. Kilka luźnych kartek wyfrunęło przy tym na podłogę i wycofujący się mężczyzna przydepnął niechcący jedną z nich.
– Dobrze, już dobrze, idę. Ale jakby co, proszę mnie wezwać.
Poszedł wreszcie. Nie wiedzieć czemu, poczułam się strasznie znużona. Usiadłam i oparłam na chwilę głowę o blat stołu.
***
– Magda, no Magda, no obudź się.
Otworzyłam oczy. Mimo siarczystego mrozu wszystkie okna w laboratorium były otwarte. Leżałam na podłodze, a Witek z ochrony wachlował mnie moim własnym skoroszytem. Robił to chyba przesadnie energicznie, bo kilka luźnych kartek wyfrunęło przy tym na podłogę.
– Magda, ale mnie nastraszyłaś, całe szczęście, że żyjesz. A konserwator to chyba z roboty wyleci.
– Co się stało?
– Bezpieczniki zmieniał, te od zasilania wentylacji. W trakcie roboty jego żona zadzwoniła, że rodzi, stracił chłop kompletnie głowę, wyleciał jak stał, w roboczych ciuchach i bez kurtki, i pojechał do szpitala... połowa bezpieczników wyjęta, a nowe nie włożone... Wyciągi dziś nie działały w ogóle. Wszystko poszło na laboratorium... O mało nie wysłał cię na tamten świat. Chyba usiłowałaś dzwonić po pomoc, bo odebrałem głuchy telefon z twojego numeru. Przyszedłem zobaczyć, co się stało, i znalazłem cię tutaj, z głową opartą o stół. Trzeba może wezwać lekarza?
– Nie, chyba, nie. A ten facet od ubezpieczeń, nic mu się nie stało?
– Jaki facet, gdzie?
– Musiałeś go chyba spotkać, idąc tu, wysoki brunet w garniturze, z teczką, folder reklamowy przyniósł, tu gdzieś leży – rozejrzałam się po stole, ale nic na nim nie było poza telefonem stacjonarnym i moją komórką, działającą w najlepsze i wskazującą sto procent naładowania baterii.
– Nikt taki tu się nie kręcił. Brunet ranną porą ci się marzy? Oj, Magda, co ty upichciłaś w tych swoich kolbach, musiałaś mieć niezły odlot!
– Całkiem możliwe – przyznałam niepewnym głosem. – Możesz już iść, raczej nic mi nie jest. Zajrzyj jeszcze za jakąś godzinkę, czy wszystko jest w porządku.
Zabrałam się za sprzątanie. Nic już dziś sensownego nie zrobię, szczególnie że wentylacja nie działa. Pozamykałam okna, starłam ze stołu lepką maź stanowiącą produkt nieudanego eksperymentu i zabrałam się za bałagan na podłodze. Zbierając rozsypane notatki, zauważyłam na jednej z kartek wyraźny ślad. Odcisk koźlego kopyta.
ratings: perfect / excellent
Pozdrawiam serdecznie!
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Byle nie dać się zwariować...
Znakomite i bezbłędne - to zbyt mało, by oddać co cesarskie Cesarzowi