Go to commentsBezstratne cz. IV.
Text 4 of 11 from volume: Bezstratne
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2019-09-11
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1395

VIII. PION 

Jałowość, pewna forma nieistnienia. Leżę w rowie, przemielony przez golfiarza i rozmyślam o bzdetach: a to o bezokim lisie, który chodził koło drogi, dopóki nie spotkał się łepetyną ze zderzakiem jakiegoś auta, obnażającym się ojcu Kazika Wojczuka, przywiązaniu do ziemi, które nakazuje chować się po kątach dawnej ojcowizny…Do głowy przychodzą też, choć niechętnie (jestem z gatunku ludzi, którzy wolą poczytać newsy na Pudelku, Kozaczku, niż książki dajmy na to Feuerbacha) sprawy ważkie, jak nierozmnażalność, moja awersja do seksu.Przedłużająca się, bo trwająca odkąd tylko zdałem sobie sprawę ze swojej inności, śmierć; kończenie się, świadomość, iż jestem tak diablo pojedyńczy, niepodzielny. Nieprzekazywalny, nie tylko, rzecz jasna, w wymiarze genetycznym.Całokształt, człowieczyna, który ma (nie?)szczęście być aseksualistą, choć to żaden wstyd, hańba, powód do załamywania się; ten leżący w kołdrze z suchych liści koleś, którym jestem, nigdy nie……bla, bla, bla, użalam się z powodu niepotatusiowania żadnemu malcowi, choć z jednej strony — nie chciałem i nie chcę dzieci, niezależnie, jak urocze, słodkie miałyby być, z drugiej… przed oczami stają te wszystkie niespędzone na współnych zabawach chwile, niewypite z synami, albo i córkami piwa, nierozegrane turnieje w Quake’a 16, czy innego Dooma 20 (nie orientuję się, jakie tytuły są teraz w modzie, od zawsze nie znosiłem i nie znoszę gierek komputerowych, konsolowych, komórkowych, gameboyowych, nazywam je, dość pogardliwie i deprecjonująco — właśnie gierkami, nie grami; od dzieciństwa uważałem tę formę spędzania czasu za wyjątkowo odmóżdżającą; grać w gierki, zwłaszcza — strzelanki, to jak jarać się żetonami znajdowanymi w chipsach, kolekcjonować je, wymieniać się karteczkami do segregatorów, czy zbierać inne cholera wie po co potrzebne badziewie, napędzać marketingowo-wyżerającą szare komórki machinę, zaspokajać niby-własne, wymyślone przez macherów-copywriterów, reklamowpychów, potrzeby; żeby nie było — w żadnym razie nie uważam się za intelektualistę, po prostu nie dotyczny mnie ten stopień skretynienia, czy nie lepiej, niech ktoś powie, pooglądać kreskówki, nawet najzwariowańsze; o ile bardziej wartościowe jest to od brandzlowania się tazosami, zbierania pokemonów, czy robienia pif-paf na wyświetlaczu smartfona?).Co mógłbym przekazać hipotetycznemu dzidziorowi, poza… muzyką? Szarpidructwem?Chyba tylko jedną, zasadniczą rzecz: by za żadne skarby świata, choćby nie wiem, jak wielką potrzebę czuło, progeniturzę moje kochane, było gniecione od środka przez grafo-wenę, nie pisało niezadanych wypracowań.Bo, jestem pewien, każda nauczycielka polskiego w mniejszym, lub większym stopniu ma w sobie panią Jadwigę W., odbierze taką samowolkę jako afront, wręcz podważenie jej kompetencji pedagogicznych (prace domowe zachciało się wymyślać łobuzowi?).Bo wychodzenie przed szereg grozi utratą przednich zębów, okopceniem włosów. Albo zmarnowaniem czasu na bzdety.W historii przelano zbyt wiele tuszu i śliny na opisywanie problemu bezdzietności, antynatalizmu, czy impotencji, zostania tatusiem/ mamusią wbrew woli, albo przeciwnie: problemów z poczeciem potomka, ludzi cierpiących na „nie chcę, ale muszę”, czy „chcę, ale nie mogę”. Powstawały całe sagi, tomiszcza o wyrodnych rodzicach, jak i tych, którzy nie chcieli zostać nimi z własnej i nieprzymuszonej woli, jedynie strach przed karą powstrzymywał ich przed popełnieniem zbrodni dzieciobójstwa.A ja… jestem poza tym. Biały i czysty, niezadrukowany plakat, który głosi jedno „Nie tyle wolno mi takim być (wsadźcie sobie w dupy, byle głęboko, wymuszoną tolerancję), co jeśli uważacie mnie za spaczeńca — jesteście niewyedukowanymi zacofańcami; moja rzadka orientacja to niejako test na dwudziestopierwszowieczność, probierz mądrości.”Nie mogę począć dziecka, bo brzydzę się seksem, masturbacją, w pewnym sensie jestem wykastrowany; niewidzialne nożyce (kto u choroby trzymał je w ręku — Pambucek, szatan, czy postać z innej mitologii?) ucięły mi klejnoty na długo przed pokwitaniem.Roślinka uschła, zanim zdążyła wykiełkować. Włączono mi w głowie zagłuszarkę popędów, zabawne z wyglądu urządzonko w kształcie różowego misia.Poniekąd ciągle jestem dzieckiem, nadal bawię się tą przytulanką.Nigdy nie byłem w pełni z kobietą, według większości ludzi zastarzałe prawictwo, czystość, która zmuszała dobre kilkanaście lat temu, czyni ze mnie niedorosłego, niepełnoletniego gnojka z młodzieńczym trądzikiem, fajtłapę nieumiejącego podejść do panny i zagadać, ofiarę losu, co nie może (jak to „nie chce”? pedał, czy co? niemożliwe, są takie aparaty, co naprawdę NIE CHCĄ?) znaleźć sobie laski, wyrwać dupy, pozbyć żenujących kajdan, zrzucić wypełnionego łajnem garba.Dźwiga, debil, choć diabelnie mu ciąży, ugina się, sapie, poci się, w myślach pewnie przeklina balast… — zdawałoby się ludkom małej wiary, gdyby tylko znali prawdę, zostali dopuszczeni (za skarby świata!) do najgłebiej skrywanej tajemnicy.Zaraz pewnie dostałbym ksywę Nieruch, albo inną, równie poniżającą.Drwiny nie ustałyby nawet, gdybym ożenił się i został ojcem siedmiorga dzieci. Gadanoby, że nie moje, sąsiad się przyłożył do powstania, albo żona poddała się zabiegowi in vitro, za ostatnie grosze kupiła fiolkę, albo i kilka, spermy i dała się zapłodnić. W klinice. Bo ja mam negatywny stosunek do stosunków. Bo mi pewnie nie stoi, wypłakuję oczy w poduszkę, cierpię przeokrutnie, ale chcąc-nie chcąc, dla dobra związku zgodziłem się usynowić i wychowywać nie swój przychówek, nie chcąc stracić kobiety, może nawet wbrew sobie wybrałem mniejsze zło..A mi naprawdę nie chce się seksić, nie czuję potrzeby, by zostać speleologiem, penetrować zalane słoną wilgocią jaskinie, udawać, że czerpię z tego choćby minimalną przyjemność…Zło: drwiący śmiech Izy, tak kurewsko nie rozumiejącej całego zagadnienia, Izy średniowiecznej, z zaprzeszłości, dziewczyny, jaką parę lat temu poznałem w poprzednich epokach, którą wygrzebałem z pożółkłych kart manuskryptu.Zło: inne idiotki uważające mnie za ułomnego (mimo wady, która nie jest wadą, kalectwa-nie kalectwa ciągle podejmowałem próby ułożenia sobie życia, szukałem kogoś, z kim połączyłaby mnie platoniczna ćwierćmiłość, przywiązanie właściwie, koleżeństewko…).Maleńki odbryzg dobra: żadna z pustaczek nie rozgadała wszem i wobec prawdy o mojej naturze, nie zdradziła sekretu, nawet przed psiapsiółami, za co do dziś jestem im zajebiście wdzięczny. Przez co ciągle mogę normalnie funkcjonować, nie jestem obiektem niekończących się, bezrozumnych żartów.Zło: próba podniosłości, he, he. Nieudana. Zawroty głowy, łyżwiarstwo figurowe na suchych liściach. Zataczam się, choć ledwie usiadłem.Próbuję wzniecić powstanie, dźwignąć cztery litery.,,Toś się załatwił, nie ma co!” — kręci z niedowierzaniem głową zmarła od niepamiętnych czasów matka.Jeszcze raz, skoncentrować się!Przygryzam dolną wargę, zaciskam powieki (nadal jest ciemno jak u Murzyna, nic mi nie da patrzenie w czarne niebo).Wyobraźnia pracuje na wysokich obrotach. Rodeo: pani Jadzia W. ujeżdża bezokiego lisa. Bzdety, tak, skupić się na bzdetach, czymkolwiek, tylko nie na coraz silniejszym bólu w klatce piersiowej…Żesz kuźwa, chyba wszystkie żebra poszły… E-ep!Próżny kosmos, niebo, z którego wymieciono wszystkie gwiazdy, jakby były okruchami zżartej przez jakieś wielkie bóstwo bułki, albo innym śmieciem, czarna tafla kręci się nad głową. Wprawia ją w ruch.Pisze się paranaukowe dzieło „O obrotach sfer, bezdennie czarnych i pustych, o wirowaniu nieb”.Jestem, przyznaję ze wstydem, jego autorem. Choć nie chcę, choć nie ma się czym chwalić, lepiej przemilczeć, nie przyznawać się, że to spod mojego pióra wyszedł ten przynoszący niesłąwę podręcznik do hochsztaplerki stosowanej.Ponawiam próbę, bo i co tu, do cholery, ciężkiej robić? Czekać świtu? Chyba aż tak źle ze mną nie jest, by leżeć jak — nie przymierzając — lisie padło…Zapieram się obdatrtymmi ze skóry dłońmi (piecze!) o ziemię, matkę naszą, staram spionizować.Ziobra — połamane, niestety, ale oprócz nich — chyba wszystko we względnym porządku: miednica i nogi — całe. Jakby było inaczej — już dawno dałyby znać kurwobóle.Wreszcie, wersz-cie! — po paru(nastu?) minutach walki z własnym ciałem — sukces. Powtórne (wiem — megalomania mi się z tej to okazji włączyła, ale naprawdę tak się poczułem) narodzenie.Rozprostowuję się. Rosnę. Wzrastam. Równocześnie — powiększa mi się ego(tyzm).Nie jestem już leżącym jak truposzczak, albo żul (w zasadzie — na jedno wychodzi), gnijącym w liściach śmieciem. Powstałem z półmartwych, odrodziłem się.Wysoko tu, na górze. Przestrzń poszerzyła się, rozciągnęła wszerz, wzdłuż i po przekątnej.Ile tu powietrza, jakie eeechoooooooo! Aż by cię chciało wrzasnąć coś (zajodłować?), ale biorąc pod uwagę okoliczności — nie bardzo wypada.Około trzystu, może nieco więcej metrów niżej, pod stopami pełga ledwie widoczne światełko rowerowej lampki. Przerywa, jakby się krztusiła, brakło jej tchu, by normalnie działać.Stoję nieco oszołomiony, zbieram się do kupy. Segreguję myśli, oddzielam je od plew, złomu i makulatury, którymi zawalone są całe półki. Skrytkki. Brzuchate sejfy.Spajam się bo, jak wszystko wskazuje, czeka mnie wyprawa na prawdziwy ośmiotycsięcznik: wygramolenie się z rowiszcza, w dodatku, o ile nie jest uszkodzony, bo wtedy ciul z nim, niech se leży i dordzewiewa do reszty — z rowerem.Zegarek — analogowy, bez podświetlenia tarczy. Która może być godzina? Ze trzecia — na pewno.Dobra — raz kozie… aaaauaaa!Mnę w duchu parę szpetnych słów, schylam się i obmacuję damkę. Wydaje się cała, koła — nie scentrowane, nie ósem, ki, rama — też bez pęknięć.Klata boli przy każdym wdechu, ale mam dość wylegiwania się w listowiu. Lady, kuźwa, Pank się zachciało…Wiem, że wypadek jest pochodną moich pieriepałów z alkoholem, jakbym swego czasu nie świrował, nie pił tyle, co preciętny rockman, a przede wszystkim — nie wsiadał ululany za kółko — i samochód byłby, prawo jazdy i żebra całe…Życie to sztuka wyboru, jak głosi pewna reklama. Trudno, było i jest się wiecznym siódmoklasistą na niekończących się wagarach — trzeba ponosić tego konsekwencje…Dwa — trzy kroki w górę, myśleć o pani W., Natalii i jej nowym gachu, zamkach rosnąchych na piasku, gdy pełno w szkle, poranną — już niedługo — witać zmianę…I jestem na szosie, skołowany, jakbym przez dobre pół godziny leciał jednoosobowym samolocikiem, cesną na przykład, i przez ten cały czas robił beczki, wpadł w korkociąg, obracacał się jak oszalały, wirował……wirował niczym koło diabelskiego młyna…Taśma przed oczami kręci się, choć nie stoję przy niej.Kompletnie nie zauważam, że z tyłu nadciąga bestia. Robi się widno, dwa snopy światła padają na szosę, co uchodzi mojej uwadze.Posąg wypełzł z rowu, pogruchotana w środku rzeźba stanęła na środku drogi, by ją podziwiać. By zachodzić w głowę, co jej twórca, jeżdżący staryznym golfem Fidiasz miał na myśli tworząc…Jasnotwór, żar-ptak, zwierzę słoneczno-wulkaniczne atakuje znienacka.(Pytanie za sto punktów: czy naprawdę byłem aż tak niewidzialny/ niewidoczny, miałem na sobie, zamiast kamizelki odblaskowej czapkę-niewidkę? Czemu rzucił się na mnie drugi żelazny potwór?)Zostaję uderzony w plecy. Popchnięty w nicość, czarny bezład, krainę nieoświecenia, w której może i jest cuś, ale w chuj niewidoczne.Dostaję nagle skrzydeł i podfruwam na parę metrów (mam wrażenie, że znacznie wyżej, hen, ponad korony szponiastych drzew-czarownic, lip o długich i brudnych pazurzyskach).Wybicie. Ktoś mi podstawił pod nogi batut. Bęęęęęę!Krótki lot. Niewiele z niego do zapamiętania.Portłuczony jeszcze bardziej Gagarin razem z wehikułem, spada na szosę. Nie otworzyły się spadochrony, więc lądowanie jest wyjątkowo twarde, awaryjne.Więc roztrzaskuję się w driebiezgi, nie zostaje ze mnie nawet centymetr niepokruszonego ciała.Pękają narządy wewnętrzne. Zespalam się z masą bitumiczną, liczę nosem, powiekami, wargami, wtopione w jezdnię kamyczki.Zostaję ofiarą podboju przestrzeni kosmicznej.(Pytanie za dwieście punktów: czy będę mógł liczyć na pogrzeb państwowy?).Zło: żałuję, że nie spaliłem się zaraz po wejściu w atmosferę ziemską. Wszystko byłoby klarowniejsze, czystsze. 

IX. Linie segregacyjne 

Jakby ktoś nie wiedział — wypełzanie z jeżyn do przyjemności nie należy — rymuje mi się czerstwo.Gdy mija pierwszy, drugi, potem cała reszta szoków, a uwierzcie — miałam ich w sobie całe tuziny, postanawiam, przyświecając sobie telefonem, wrócić do domu Piotra. Dać się pożreć lejowi, czytajcie: jeszcze bardziej odurzyć, dać wydymać, zresztą — po to przecież przyjechałam, nie wiem po pierwsze skąd wziął, stary dzwon, ojciec dzieciom, pracownik wod-kanu, po drugie — po co była ta cała szopa z pigułą, podaniem mi jakieoś skurwysyństwa.Mam bardzo złe przeczucia… A co, jeśli to w głębi duszy zwyrol, zachciało się mnie grupowo zgwałcić, pochlastać, zamknąć w piwnicznej izbie i odpierdolić swojską wersję Piły, nagrać amatorskie, podwłodawskie slasher, albo i snuffa?Co on — wampir, krwiożerca?Chyba daję się ponieść wyobraźni. Bardziej, niż wczoraj.Odplątuję się z koron cierniowych, delikatnie, ostrożniutko, żeby się głębiej nie poranić. Pocięta, pochlastana, w jednym bucie (drugi — zaginiony w akcji) człapię powoli do chałupy ćpiarza. Odurzacza. Byłego już chłopaka (nie wybaczę chujowi, choćby mnie nie wiadomo jak błagał, płakał, nie wiem jak się tłumaczył).Wracam po samochód, potem — do domu. Swojego. Na szczęście rozwidnia się, zza widnokręgu wyłania się blada słońca. Przypomina zepsuty, biały ser. W jego wyglądzie — zero romantyzmu.Żenadosłońce, tania, na polski rynek, wersja, najbardziej budżetowa, bez bajerów typu halogeny, skórzana tapicerka, klimatyzacja. Słońce bez wspomagania kierownicy, elektrycznie sterowanych szyb, zderzaków w kolorze nadwozia, bez choćby jednej poduszki powietrznej.W domciu drago-maga — jakby nigdy nic: choć jest nieludzko wcześnie, dobiega czwarta rano, dzieciaki zdążyły wstać, robią sobie kanapki do szkoły (Piotr — twardy nauczyciel Przysposobienia do życia — nigdy nie zhańbił się przygotowaniem żarcia. Jeszcze czego! Może w dodatku miałby sprzątać?! A gówniarzeria od czego? Mają powyrastać na samolubnych, dwuleworęcznych maminsynków, co to nie potrafią sobie głupiej zupy ogórkowej ugotować bez pomocy dorosłego, bez zaglądania do książki kucharskiej?!).Natalka, imienniczka, je płatki na mleku.Zaczynam z grubej rury, od progu rozdzieram się, wszczynam awanturę. Jak on mógł, skurwiel, tak mnie potraktować, odurzyć, słuchajcie, dzieci, dowiedzcie się, że wasz stary to potwór, większy, niż sądzicie, co — chciałeś gruppensex? Może przypiąć mnie kajdankami do wyra, zaprosić kumpli, przyznaj się, śmieciu — już byli umówieni, w drodze? A tu taki pech — niewolnica się wytrwała, Izaura spierdoliła w las… Co za gówno mi podałeś, THC, nie znam się, psycholu, gadaj — psycho-jakaś-cymbina, peyotl? Gdzie masz wodę utlenioną, dawaj, zobacz, jak się przez ciebie pokłułam…Aspresja, ostrzykiwanie się z buteleczki mało świętą wodą utlenioną. Zasmarowanie zadrapań, pokłuć, maścią witaminową. Ciągłe darcie ryja. Przenajświętsze oburzenie, dziewica, na którą cześć nastawał brutal, bolszewik z nahajem w łapie, cuchnący samogonem wąsacz o przekrwionych ślepiach i przygłuszona dragami Karolina Kózkówna.Piotr i dzieci patrzą po sobie, uśmiechają się porozumiewawczo, jakby coś wiedzieli, ukrywali przede mną, byli w posiadaniu wielkiej tajemnicy.Wod-kanalizator, nie wdając się w zbędne dyskusje prosi, bym wyszła przed dom.— Bo co?! — syczę zmieniona w kobrę-giganta. No dobra, idę, ale tylko po to, by wsiąść do micry i nigdy cię nie oglądać, chujcu.Kwaśno-cierpki, spaleniźniany zapach na który, z tęgiego wkurwienia, nie zwróciłam uwagi. Skąd dobiega? Ktoś tu śmieci palił?...no nieeee…Albo jeszcze nie wytrzeźwiałam, mam przed oczami zdjęcie poglądowe, w nozdrzach — zapach poglądowy, odbitki, odbryzgi bad tripa, albo naprawdę zwariowałam i halucynuję na maksa.W miejscu, gdzie jeszcze wczoraj rozciągał się Lasek Dańcowski zieje, wyżarta z krajobrazu łysa polana, poprzetykana gdzieniegdzie czarnymi kikutami kompletnie spalonych drzew.— Mówiłem — autonomia… — Piotr próbuje mnie objąć ale, zdruzgotana, rozbita, oszołomiona odpycham jego rękę.Dzieciarnia w domu chichocze, najpewniej — z mojego przerażenia. Eksploratorzy dżungli nabijający się z autochtona, którego przestraszyli pokazując wyświetlacz telefonu, maleńkie ludziki żyjące wewnątrz prostokątnego pudełeczka. 

X. Rozszczep puli 

Dom wyglądający jak skarłowaciały komisariat policji. Budynek, nieduży i drewniany, zbyt niebieski, by służyć za dom mieszkalny. Nieee… nikt z własnej woli, z własnej kasy nie zafundzieliłby sobie podobnego wizual-koszmaru, nie przeprowadziłby się do chatki Smerfa-wielbiciela curaçao… — myślą pewnie niczego nieświadomi turyści.Tu musi się coś mieścić, jeśli nie maluśka placówka pocztowa, to może jakiś punkt informacji turystycznej, czy agroturystyka, choć, cholera, wielki szyld nie wrzeszczy, że pokoje do wynajęcia… Galeria sztuki ludowej urządzona w odremontowanym bez zachowania dbałości o zabytkową tkankę domu ludowego poety, lokalnego Nikifora, czy rzeźbiarza-kaleki, co to całe życie z zydelka nie wstawał, tylko na nim rzeźbił te gile z otwartymi dziobami, bociany horłate, pogarbione sójki? Kogoś w tych klimatach? No bo właśnie — klimat, okoliczności przyrody — lepiej, niż w Tatrach, czy nad morzem: czyściutko, spokój, zero tłoczysk i horrendalnych cen, no wyraj po prostu, Bieszczady-bis, nic, tylko eksplorować, chodzić, gubić się w ślepych uliczkach, na oślepłych ściezynach, pętać po łąkach, slalomem, miedzy plackami, zadeptywać, co się da — a ktoś miałby w centrum wsi, przy samej drodze tak oszpecić dom, by w dodatku nic z tego nie mieć, zmarnować świetną lokalizację w samym sercu XIX wieku, jaki się wokoło rozciąga? Może jeszcze twierdzić, że tak ładnie, wcale nie wygląda jak siedziba paroosobowej firemki, co sprzedaje lipne polisy, udziela kredytów na zabójczo wysoki procent…A jednak — na tak arcygenialny pomysł wpadła, nawet nie tak dawno temu, ale jeszcze za życia męża, matka Natalii, pani Krystyna.Jak masz pieniądze — nic trudnego, zamawiasz firmę remontowo-budowlaną, dajesz zaliczkę, zadatek, albo i nic, umawiacie się na gebę i taką elewację ci zrobią, taki błękit wymalują… Money makes the world go round, zresztą — nie wyobrażam sobie niedoszłej teściowej z wałkiem, pędzlem, w ogóle — robiącej cokolwiek wymagającego włożenia choćby drobiny wysiłku.Wróć — siły fizycznej.Nie, żeby nie chciała, jakby zdrowie pozwoliło, pewnie nie zatrudniłaby ani jednego dekarza-pacykarza, pierwszego dnia — zrzuciła eternit, ostrożnie, by się nie pokruszył, bo to niebezpieczne, pokryła dach nową blachą, następnego — wymieniła okna, oczywiście na niebiesko-sine, potem — stuku-puku — i siding założony.Chęć do roboty — jest, ze zdrowiem — katastrofalnie. Serducho nie daje o sobie zapomnieć, co raz i coś wychodzi: jak nie blok przedsionkowo-międzykomorowy drugiego stopnia, to niedokrwienie podwsierdziowe…I te zawroty głowy, niewidzialne diabły, bo już nie chochliki, co próbują zwalić z nóg, tłuką w pięściami w plecy… Kaszel — chyba gruźliczy — zalęgł się w piersiach, wczepił głęboko (może to rak?) i nie chce odpuścić.Do tego (de)gust — sypiący się, by nie powiedzieć — w stanie trwałej ruiny. Żeby tak zniebieszczyć własny dom! Zamiast dobrego smaku trzeba mieć... gruzowisko. Dosłownie, bo w środku też - prawie każda rzeacz wygląda jak oblana zbyt rzadkim atramentem: tapety - w ciapkki-półciapki, zasłony i firanki - wiadomego koloru, meble systemowe, segmentowe, gumoleum w sieniach, glazura w łazience i ubikacji, nawet dywanik koło sedesu, drugi - dywanik z gumką, `ozdabiający` sedes, a może pełniący rolę kożuszka, coby w zimniejsze dni biedne sedesię nie zmarzło i nie popękało - jak w piosence Eiffel 65 Blue da ba dee. Dogorywająca w zasadzie właścicielka, jej córka, która próbowała oponować, że co się mama wygłupia, na niebiesko malowano (chyba miało to chronić bale przed robactwem) chałupy kryte strzechą, ale kiedy to było, najstarsi ludzie nie pamiętają, poza tym — nie w naszym regionie, gdzieś podpatrzyłaś i próbujesz zawlec obcą tradycję, no jak to będzie wyglądało — jeden taki zsiniały muchomor pośród innych — brązowych, beżowych, dominanta, chałupa ulepiona z atramentowych rzygów, kto w tych stronach u licha widział kiedy dom wysmalcowany ultramaryną; może jeszcze ultrajagny poszukaj, ultrabronki, ultrawikci, ultra-cholera-wie-jakich, mineralnych bab, pigmentów pochodzenia organicznego, co mają w nazwie żeńskie imiona…I jeszcze chłopiec, syn Natalii i tego jej postślubnego złamasa, Marek. Dziecko, żeby było śmieszniej — płci męskiej — przechodzące, z płaczem, tupaniem nóżkami, cięciem się żyletką, wszystkie fazy nastoletniego buntu naraz, tak kurewsko nienawidzące i domku, do którego musiał się przeprowadzić, bo starzy się rozhajtali (chyba nie ma takiego określenia, ale co tam), i wspomnianych starych, babki, trawy, słońca, góry Elbrus, o której tylko słyszał, gór, mórz, gatunków flory i fauny o których nie słyszał…Dzieciak-negacja. Człowiek-umysłowa demolka. Mały skurwysyniec chcący poderżnąć gardło mi, Piotrowi, jego córkom, synowi, nawet kotu. Potem, by wyglądało na wypadek — spalić ich dom, miejsce zbrodni. Liczyć, że ogień zatrze wszelkie ślady.Współczesny i jak najbardziej realny Damien Thorn z filmu Omen, nadbużański syn Lucyfera, przypadkowo urodzony przez Natalkę (miała dziewczyna pecha w losowaniu, ogniste koło fortuny wskazało właśnie ją).Bydlę o anielskiej buźce, piroman-nie piroman, bo kto wie, co naprawdę planował, może tylko zebrało mu się na żarty; ten nieusynawialny cherubinek o charakterze wściekłego rottweilera, drzemie teraz uroczo u babuni, na wersalce, przykryty — a jakże — niebiesiuchną kołdrą.Mój niedoszły największy wróg — zakochał się, po raz pierwszy. W płytkim śnie widzi podobnie płytką i płaską, wręcz przezroczystą dziewczynkę, czarnowłose na oko trzynastoletnie goth-rock… emo? Nieee, ten kretyński styl umarł dobre dziesięć lat temu.Jak tu zagadać? ...sz kuuurwa mać, żeby ją jeszcze kiedyś… choć zobaczyć…W uszach amantowi w powijakach, czy może raczej pampersach, dudni wers z mojej piosenki (wszystkich szczerze nienawidził).Ladies en gentelmen, przed wami (jednoosobowa!) grupa Zaginieni na Zboczach Kanczendzongi w utworze Podwykonawca seksu:„…Nie nawiązuj kontaktu wzrokowego ze Słońcem…”Frustruje się, nieopierzony Casanova, bo wie, że przez najbliższe lata przyjdzeie mu być takim właśnie podwykonawcą, donaszać po kimś seks, sycić się cudzymi fantazjami, tym, co zobaczy na filmach porno. Każdemu z aktorów doklejać swoją twarz.Jest zły, bo działannie w realu, tak różne od smętnego koniobijstwa przy laptopie (czasy wyświechtanych gazetek — minęły bezpowrotnie) — na razie zdecydowanie nie dla niego, za mały jest, za cienki w uszach. I nie tylko.A gdyby nawet, jakimś cudem, spotkał swoją bogdankę — on, który chciałby dokonywać zbiorowych morderstw, nurzać się we krwi partnerów własnej matki — będzie tak cholernie zawstydzony, spłoniony, że za skurczysyna nie wypowie nawet jednego sensownego zdania. Nie podniesie wbit ego w glebę wzroku.Musze przyznać, że coś w tym jest. Wszystkie seksi czarnule w pewien sposób są Słońcem. Jego negatywem. Ale w żadnym razie — nie odwrotnością.Ech, cholera, jak to prościej wyjaśnić…To zdrowe wariactwo, w pełni kontrolowany i nawet zalecany przez lekarzy i farmaceutów szmergiel, powrót do rodzinnego domu (przypomina się od razu pani Jaśka, która całe życie spędziła w tej samej, żuchalińskiej chatce), gdzie nigdy się nie było, a z którego nas wygnał zły, chciwy brat.To Festwial paradoksów, na którym wygrywasz przelot nad wsią. Balonem o średnicy pięciu centymetrów (mimo to wznosisz się pod cirrusy, łapiesz je i, zjadając, szybujesz aż ponad jonosferę!).Jaśniej się nie da nakreślić tego za pomocą liter, używając jakichkolwiek ludzkich znaków, symboli, dźwięków. Pozostaje jedynie… mruczenie (trzeba poprosić Fabiana, by się ulitował i przełożył z kociego na nasze…).Mareczek umierający na sen, niespełnioną miłość do przelotnie widzianej w Tesco (w Żuchalinie, oczywiście nie uświadczyć takich cudów, do najbliższego trzeba jechać piętnaście kilometrów do Włodawy, przedtem — odstać swoje pod Restliwą Górą, gdzie już z piąty rok pracowici drogowcy łatają asfalt) gówniary jest tak samo żałosny, jak ja i moje aseksualne niedole, borykanie się ze światem (w szczególności — Natalią), który — mna złość mi, czy co? — nie jest tak pięknie jałowy jak ja — jeden z jego odbiorców/odbiorników (nikt poza tym, jesteśmy, od bakterii po płetwale błekitne, jedynie radio-telewizorami nastawionymi na szum, na łapanie przypadkowych stacji, na szum, na całe pudy, parseki szumu).Łączy nas, dwóch de facto inceli, brak jakichkolwiek doświadczeń. Ty masz na wszystko czas, gnojku (szczególnie — dokonanie masakry).Mi jest tak dobrze, błona prawicza zarasta oczy i nie widzę świata (gdyby ktoś czytający niniejsze słowa jeszcze się nie urodził — serdecznie odradzam, nie warto, drożyzna, tubylcy niemili, brud, gryzonie i często brak ciepłej wody, zwłaszcza w rejonach biegunów).A, właśnie — żyję jeszcze?

  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media