Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2019-09-18 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1529 |
XV. KLIMAKTER
Bieżący rok mutuje, przybiera postać zdeformowańca, któremu z policzków wyrastają rączki do przytrzymywania partnerów. Kopulantów.I śmieszno, straszno i… beznadzieja taka, że nic, tylko się powiesić na gitarowych strunach, upleść z nich pętlę i zagrać pierwszy, ostatni w dziejach koncert zespołu Samiśta Chudobę Wyrżnęli, a Teraz na Czarta Zwalacie.Zacząłem sobie zdawać sprawę, że to, co stanowi jeden z filarów charakteru, ego, naszego ja — orientacja seksualna — niejako… utlenia mi się, rozpuszcza we krwi, ślinie Natalii.Próby przysekszenia, których zaniechaliśmy, uznając za bezowocne… Aż głupio się przyznać, ale… tęsknię do nich. Chcę, nie umiem sprecyzować, na ile wbrew sobie, na ile z ciekawości… chcę je ponawiać. Być może — do skutku, aż coś we mnie drgnie, psychicznie, hydraulicznie, aż stanie. Się jasne, że nie jestem stuprocentowym, nieuleczalnym aseksem, za jakiego się uważałem. Co wmawiałem, wkłócałem, wkrzykiwałem wszystkim naokoło, od ojca, przez nielicznych znajomych, na partnerce kończąc.Od paru miesięcy planuję nagrać album koncepcyjny poświęcony słynnym sybarytom: od Freddy’ego Mercurego, przez Pete’a Doherty’ego, po Amy Winehouse.Opisywać w tekstach piosenek ich fikcyjne przemiany o sto osiemdziesiąt stopni — powolne odkrywanie duchowości, własnej, innych, duchowości świata, zrywanie z destrukcyjnym trybem życia, nałogami, wreszcie: anachoretyzm, umartwianie ciała, strawianie reszt życia na szczerej, cichej modlitwie. Złożenie ślubów milczenia, zamknięcie się w klasztorach. Śmierć klauzurową świętych Aleksych dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku.Ostatni, zamykający płytę utwór-puenta nosiłby wariacki tytuł „Nieprzeskarżenie”. Wyśmiewałbym w nim ślepy idealizm swoich bohaterów, zaprzepaszczenie karier na rzecz kompletnych bzdur, dubisk smalonych, oddanie jedynych żyć, jakie mieli, w łapska religijnych szarlatanów, magików słowa, ołtarzowych Houdinich, którzy z wina szast-prast — i potrafią wyczarować krew syna Stworzyciela Wszechświata.Ech, cholera… kiedy to nagram…Dali mnie do ciasnej, PÓŁosobowej salki, leżę na zrolowanym materacu z kolanami zgiętymi pod brodą i rozpamiętuję dziwaczność, sztuczność tego roku. Dotykam językiem jego łusek. To bez wątpienia smok, przerośnięta jaszczurka z gatunku jadowitych, cybernetyczna bestia. Komputer, któremu na obudowie wyrosło priapium.W ostatnich miesiącach bezustannie próbowałem się zmusić do działania, wzbudzić w sobie ochotę do pracy twórczej. Kreatywnej.Pobudzić do, różnie pojmowanej, wielkości. By przestać być tępym szarpidrutem-bębniarzem, złapać muzę poezji i wyrwać jej parę piór łonowych. Napisać nimi tekstów, nie o miłości, czy śmierci, bólu, samotności, albo melanżowaniu z dupami, dragach, wódzie, Żołnierzach Wyklętych, akowcach…Chciałem zawrzeć w tym-tym pełnię siebie, opisać wyalienowanie towarzyszące świadomości, że jednak nie jestem taki jak inni, szary i stereotypowy, w pełni wtłaczalny w formy odlewnicze.Że istniejemy, aseksualiści są wśród nas. Obok: poukrywani w szafach, skrzyniach, prababcinych kuferkach, jakie dostały w posagu w latach dwudziestych ubiegłego stulecia.Gdy moja duma, pijacka bufonada osiągała apogeum, szczyty szczytów, mountevereściła mi we łbie, planowałem zostać głosem pokolenia nieseksualistów, prawiczków po pięćdziesiątce, albo i starszych, kobiet, którym na omszałych błonach wyrosły boczniaki.…tłum maszeruje z pochodniami, flagami w dłoniach. Wrzeszczy się pieśń bez słów, zewsząd padają wyzwiska, lecą kamienie, race, napełnione wodą, albo fekaliami prezerwatywy.Policja nie odgradza demonstrantów od zezwierzęconego tłumu „normalnych”. Po co? Niech się powyrzynają, na drugi rok będzie spokój.Niesie mnie trzech barczystych chłopaków, stałych bywalców sterydowni. Na rękach, to znowu na barana.Ja — Wałęsa podczas strajku w Stoczni Gdańskiej. Ja podpisujący ćwierćmetrowym długopisem z wizerunkiem przekreślonego fiuta i waginy Porozumienia Żuchalińskie (za parę lat będą o tym uczyć w szkołach!), na mocy których każdy obywatel będzie mógł bez jakichkolwiek przeszkód wstąpić w związek małżeński z samym sobą.W pompatycznych, chciejskich majakach jawiłem się jako Robespierre, Danton, Katon… A przecież jestem takim małym szmurszkiem, kompletnie nieistotną ludziną. Pionkiem w grze, kółkiem w machinie oblężniczej. Forsuję bramy normalności, dmę w szofary, trombity, wuwuzele, próbuję skruszyć śluzowate mury Jerycha, dowiedzieć się, co jest po drugiej stronie.Mierził mnie seks, sama myśl o nim. Ostatnio — jedynie podmrażał, wstydziłem się, albo wręcz bałem przyznać, że… pragnę spróbować. Choćby tylko po to, by się porzygać, przekonać się, że absolutnie nie jestem żałosnym hipolibidemikiem, ale najprawdziwszym aseksem, betonoprawiczym nieheterykiem, nie homo, nie transseksualistą…Z nudów i beznadziei, żeby zająć czymś myśli, przestać się zadręczać, rozpamiętywać skurwopołożenie, w jakim się znajduję, nie rozwyć, że mogę już nigdy nie stanąć na nogi, nie zrobić kroku o własnych siłach, postanawiam przeprowadzić eksperyment. Na żywym organizmie. Moim i jej.Wybrałem sobie ofiarę/ cel badań i rozpoczynam doświadczenie.Przez około trzy — cztery godziny leżenia w klaustrofobicznie ciasnej pakamerze, kantorku na szczotki, bo zaprawdę powiadam wam — nie sposób tego nazwać salą chorych — jedyną osobą, która raczyła mnie odwiedzić, zajrzeć do mikroskopijnej kuczy, była młodziutka pielęgniareczka-stażystka.Nie starsze, jak dziewiętnastoletnie niebożątko z PMS, niedotykalska, alabastrowoskóra lalka z miśnieńskiej porcelany, płomiennowłosa aktoreczka kabuki, zmarła, by jak najlepiej odgrywać swoją rolę.Przychodzi, moja ognista kosteczka lodu, nachyla się. Wstrzykuje mi w absolutnym milczeniu „siakieś cosie”, pewnie sól fizjologiczną.Zaciska bladoróżowiaste, niedokrwione usteczka w ciup.Jej zielone, kocie oczy nie wyrażają żadnych uczuć, nawet obojętności. Można się w nich przeglądać do oporu, skolko ugodno, pewnie i rok cały — dostrzeże się jedynie puchowo miękką nicość. To droga bez powrotu, kończąca się nad przepaścią. Jeden krok za daleko — i znikasz w otchłani tak głębokiej, że nie można jej nawet nazwać otchłanią, określić jakąkolwiek ziemską, artykułowaną nazwą.W bezkresnej pustce, z której wielką rurą wyssano nawet próżnię.Za to nosek małej… istna poezja astrologiczna. Konstelacje piegów: Małe Wozy zderzające się z sunącymi grzbietem kinolcia Skorpionami, Wielkie Wozy prowadzone przez pijanych w trupa Piegan, jadące zygzakiem — od lewego nozdrza do prawego…Próbuję sobie nas wyobrazić, mała, tu, na podwiniętym, nie pierwszej czystości materacu, w szpitalnej norze…Leżymy objęci. Wróżę z twoich piegowych gwiazd, czytam z nich bajki o królewnach zaklętych w zwój pergaminu, szkaradnych damach dworu smakujących poniżej pasa mydlinami i proszkiem do pieczenia, turniejach rycerskich urządzanych w przedszkolach i zakładach dla obłąkanych, smokach zjadających dziewice z odzysku, babiszcza w słusznym wieku, po hymenoplastyce.Nadaję ci imię, dziecko, dzięki temu oswajam, nabierasz realniejszych kształtów, wyłaniasz się z ciężkiej, śnieżno-mącznej mgły.Kruszę tym mury, Agatko, nie wiem za czorta, czemu akurat to imię ci wybrałem, ale jesteś nią, świeżo zanurzoną w glinianej chrzcielnicy Agatką.Podciągam przykróciasty fartuszek-kitelek-uniformek. Jesteś cieplejsza od Natalii. TAM.Majtusie ci się przykleiły do ciałeczka. Tak mnie pragniesz, przyznaj się.Nie musisz nic mówić, czuję twoją wilgoć. Gęsto słony, ciężki, cholernie drażniący nozdrza, zatoki, język i podniebienie zapach.Mam oskomę, język i języczek mi cierpną, przebiegają po nich karawany elektrycznych termitów.Zsuwam twoją bieliznę i zapach wybucha, niczym bomba termobaryczna, fotonowo-jonowa, eksploduje ładunek najczystszego fetyszu. W małym pomieszczeniu wszystko wydaje się być zdwojone, przerysowane, nad wyraz intensywne.Pachniesz egzotycznym słońcem, hebanem, świeżo wyprawioną skórą, dziwnymi owocami dziwnego drzewa, które dojrzewają nietypowo umiejscowione: pod korą, sproszkowanymi korzeniami waniliowca arktycznego, solą z Morza Martwego, Morza Umierającego, Morza Ożywionego Wbrew Woli.Kładziesz mi, nieźle już rozbudzona, sapiąca dychawicznie, jakbyś nagle zapadła na ciężką astmę, tę feromo-bieliznę na twarzy. Masz, zboczku, sztachnij się, nawdychaj, póki możesz, skrzepy i odłamki kostne pływają ci jeszcze w krwiobiegu, nie dotarły do serca, nie zagruzowały go.Syć się póki żyjesz, moribundzie, tyle twego. Zaraz przyjdzie ordynator i zaordynuje ci śmierć, byś nie zajmował materaca.Letalny już jesteś, wiesz? Pij zapach, całymi szklankami. Płucz gardło, tchawicę, oskrzela. Staraj się podniecić, a może bozia pozwoli i będziesz mieć pierwszy w życiu wzwód? Tylko się nie przestrasz, jak dostaniesz! Żadnej paniki, wzywania mnie z płaczem, że siostro — chyba umieram, rigor mortis się zaczął, ciągnie od pasa w dół, stężenie pośmiertne obejmuje lędźwie…Mam usta i nozdrza zalane tobą, Agatko. Ściekasz mi po brodzie i policzkach, skapujesz na tors.Igła wbija się w żyłę, który to już raz dzisiaj? Nie za dużo przypadkiem tych iniekcji, szprycowania mnie stężonym placebo?Nie łudź się, że masz do czynienia z chłopkiem-roztropkiem, któremu wmówisz, jakiż to on nie jest właśnie leczony, jakichże to procedur medycznych właśnie nie wdrożono, by postawić na nogi największego muzyka Żuchalina, spionizować wiejskiego kantora-króla syntezatora (głupi rym). Ach, od morza po Białą Podlaską, od Restliwej Góry po Tatry — nie ma pacjenta, nad którego losem aż tak pochylaliby się lekarze, konsylia specjalistów, którego nie konsultowaliby ze światowej sławy kręgarzami, seksuologami z Gruzji, czy Azerbejdżanu…Wdychaj, Krzysiu, ratuj się przed kompletnym skapcanienie,. Wychyń czasami z pancerza, rozejrzyj się: dziewczyny, kobiety. Różne, kwadratowe i podłużne, brzydkie, grube, seksowne. Tego kwiatu na półtora, albo i trzy światy, a ty jak ten noł-lajf wmawiałeś sobie, że cię to nie grzeje. Że ci nawet nie dyga na myśl o kimś takim jak ja.Skończ się bronić przed dorosłością, uciekać w mit o wyciosanym z granitu Pinokiu, który całe swoje martwe życie był zmuszony kłamać, że jest eroodporny.Masz długi, paskudnie złamany nos. Choć raz powiedz prawdę — a zmaleje, to pewne.…igła wysuwa się z ranki. Rozbrat. Rozstanie. Opuszczenie.Pielęgniarcia, ciągle bez słowa, pantomimicznie każe mi leżeć, nie podejmować prób spionizowania się, czym totalnie mnie irytuje.Nie no — po co przyjmować właściwą człowiekowi postawę wyprostowaną, jak można leżeć w zgięciu, na plecach, wyginać śmiało ciało, a do ubikacji czołgać się jak robak, glista, liszka, płaziniec, obleniec, albo odpuścić to, robić w spodnie, bo przecież założenie mi, pacjentowi ze złamanym kregosłupem pampersa to byłby zbytek łaski.Myślałem o tobie, mała, lodowata piegusko. Asystentko zimnego chirurga, podająca skalpele do krojenia trupów (od którego lokatora lodówki zaraziłaś się grobową — dosłownie — powagą?).Reanimowałem, próbowałem ocieplić.Mimo najszczerszych chęci — rezultaty — mniej, niż mikrutkie. Albo jestem hipolibidemikiem z zaawansowaną impotencją, albo wszystko to twoja wina, wyniosła, nieczuła suko.Wyjdź, nie chcę dłużej na ciebie patrzeć. I podmyj się, bo jebiesz kebabem. Rybnym. Bo mam przez ciebie mdłości, moja panno — żartuję odprowadzając dziewczynę wzrokiem do drzwi. Nie jej wina, że taka z niej nabzdyczka, udająca człowieka, tresowana Barbie.Że jest ode mnie o szczebel niżej w drabinie ewolucji.
XVI. ZŻER
Staram się zapomnieć. Zagoić. Zasmarować pamięć maścią witaminową.Wracam do codziennych obowiązków, oczywiście zaczynam od zrobienia kawy. Sobie i mamie. Lekarstwo na większość przewlekłych chorób: lenistwo, apatię, brak weny.Zastanawiam się, czy iść na policję, zgłosić usiłowanie gwałtu.Biję się z myślami i dostaję od nich łomot: nikt ci nie uwierzy, drag na pewno dawno rozpuścił się we krwi, nie ma po nim śladu; pójdziesz i co powiesz — że miałaś koszmar na jawie, przyśnił ci się lej jedzący las?Wezmą cię za ześwirowaną histeryczkę, ćpunkę, albo pijaczkę w ciężkiej delirze, w najlepszym razie — wyśmieją, albo każą iść się leczyć, skorzystać z pomocy AA, psychopatologa klinicznego, albo pierwszej lepszej znachorki, która za jedyne dwieście pięćdziesiąt zeta zdejmie urok szaleństwa, wyzwoli z oduracji.„Podchmieliła se i się puściła, a teraz szuka, kogo by tu oskarżyć, wyłudzić ciężkie eurasy, znaleźć frajera, z którym piła i wmówić człowiekowi cuda- nie widy, strzelić na taką kasę, że się biedaczysko, za niewinność, do końca życia nie wypłaci” — pomyślą policmajstrzy.„Najpewniej szukała mocnych wrażeń, sama się prosiła o kłopoty, a jak trafił się facet, co to lubi na ostro i wziął ją na ostro, w obie strony, bez lubrykantu — to potem płacz i zgrzytanie zębów, że dziewczątko zostało, kuźwa mać, pokalane, bandziory nie z tej ziemi czci pozbawiły… Nie szkoda takich szlaufów. Najpierw je pizda pali, a jak wytrzeźwieje, swołocz — chce się mścić nie wiadomo za co, wydoić…” — wykrzywią się czerwone od gorzały gęby troglodytów w granatowych mundurach.Nie mam jakichkolwiek dowodów na poparcie swoich słów; Poiotr pewnie powie, że Lasek Dańcowski spłonął od pioruna, albo samoistnie, normalnie miał miejsce cudowny samozapłon, ni z gruchy, ni z pietruchy; w naljlepszym razie oskarży bliżej niesprecyzowane, bawiące sie zapałkami dzieciaki, młodych adeptów piromaństwa.A ja przecież wiem, co widziałam…Żurek z torebki. Dwie na średniej wielkości garnek. Jajka — w osobnym, małym. Kroję kiełbasę w kosteczkę. JEstem zbyt roztrzęsiona, by silić się na gortowanie jakichś wymyslnych dań, frykasów. Zresztą — mamy dzień powszedni, szary i dość ponury, a nie Boże narodzenie, czy Wielkanoc. W zasadzie mogłabym odgrzać fasolkę po bretońsku ze słoika i też byłoby dobrze.Telefon dzwoni. Pewnie znów z Cyfrowego Polsatu, przypominają o konieczności opłacenia rachunku, naryzliwe cholery, dobre dwa tygodnie przed upływającym terminem. Żeby tylko, nie daj, Panie, się nie zapomniało.Nie. Cholera — Piotr… czego się dobija? Nie tak dawno się widzieliśmy… Boję sie odebrać. Udaję, że nie słyszę melodyjki, chowam samograjka głęboko w torebce.Esemes. „Autonomia czeka”.Skurwysyn próbuje mnie zastraszyć. No i mam pierwszy dowód. Ślij więcej takich, gnoju, a skończysz w pierdlu w Sztumie z n-tym wyrokiem, co najmniej za stalking.Drżącymi rękami wrzucam mięsiwo do garnka, zapalam gaz.Nie ma co zgrywać heroski, heroiny, kokainy. Jestem naprawdę przerażona.
***
Mija kilka godzin. Zielonym, kupionym niedawno piórem na naboje przesuwam ówki zegara. Czas nie przyspiesza, robi tylko malutki przeskoczek, niezauważalny sus.Krzysiek nadal leży w arcyniewygodnej pozycji z kolanami pod brodą, Natalia — niedoszła macocha Natalii — podaje pani Krystynie kulę. Na stole stoi miska świeżo wystygłego żurku. Nie paruje z niej.W telewizji — jak zawsze — prezenterzy bawią się w Adama Słodowego, pokazują widzom, jak ze zwykłych drzazg skonstruować niwelatory białych plamek na paznokciach (cholernie nieskuteczne maszynki tortur; kto normalny wpychałby je sobie pod paznokcie?), masażery zasilane energią słoneczną, czy parowe maszynki do mięsa.Krótko mówiąc — bezdetnie, papka, która ma za zadanie zrobić ci, widzu, z mózgu wiadro waty cukrowej, zepsutą kapustę kiszoną.Oglądają obie, matka i córka. Natalia jeszcze nie próbuje skontaktować sie z Krzyśkiem. Uważa, że za wcześnie. Zawsze, gdy wracała od drugiego kochanka, musiała dać na przeczekanie, przebyć okres sui generis kwarantanny. Może to śmieszne, ale aseksualny, przynajmniej do niedawna, Krzycho, choć dawał jej przyzwolenie, zgadzał się na to dziwaczne trójporozumienie… nie lubił swojej dziewczyny-nie dziewczyny, gdy ta była świeżo PO.Bo:— pachniała innym samcem— wiadomo, co niedawno miała w ustach- i tam, niżej— bo męska, krzyśkowa duma, honor cierpiał, podświadomie był właśnie zdeptany— bo powinna się przynajmniej wykąpać, odmoczyć w wannie, zmyć ze skóry paluchy Piotra, a przede wszystkim — wyszorować zęby, nim zadzwoni do niego.Domagał się tego swoistego resetu, dąsał, bezseksualista, gdy Natalia śmiała się nie dostosować do jego poleceń, bo już nawet nie prośby; wymigiwał się nadmiarem pracy, koniecznością nagrania jakichś syntezatorowych partii — i pospiesznie kończył rozmowę.Dualizm: najchętniej znalazłby nasz Krzysio drugą aseksualistkę, do pary; kobietę, która nie dałaby się zaciągnąć końmi, wołami, wielkim traktorem lamborghini do łóżka.I żyłaby w zdrowiu i w chorobie, taka para podstarzałych czyściochów, każdy wieczór, do późna, spędzała na rozmowach o polityce, podwyżkach cen, galopującej inflacji, skrajnej prawicy, centrolewie, o o sztuce, ostatnio nagranych przez Krzyśka piosenkach, o wytłoczonej, wydanej jedynie w czternastu egzemplarzach mega jajcarskiej płycie „Ojczyzno ma, kloacznymi dołami usiana”.O spodziewanych, skrajnie negatywnych recenzjach każdego, komu wpadłby w łapy wspomniany krążek.I buzi na dobranoc. I odwócenie się do siebie plecami.…a tu nie ma tak lekko — co uda się nawiązać bliższą znajomość z kobietą — to okazuje się zeksiasta, ma swoje potrzeby, łasi się, chce, paskudota, namówić na obleśne rzeczy.I trzeba ją wysyłać doo innych, wręcz wpychać w łapska obcych facetów, by rozładowała popęd, nakarmiła tego smoka, co go nosi poniżej pasa.A potem — standardzik — rozstanie, bo na dłuższą metę tak się nie da, żyć w rozkroku, ciągnąć tę farsę, ambiwalenciarstwo…Marek wybywa z domu-sinicy. Przed siebie, łapać resztki kończącego się lata. „Summer dying fast” — jak śpiewa Danielcio Filth.Szczera i parszywa prawda; robi się coraz zimniej. Zdychającemu latu rudzieją nesy, na szyi wyrastają guzy nowotworowe. Kasztany.Bociany biorą kupry w troki i lecą do Afryki, przynosić umierające z głodu dzieci wychudzonym somalijczykom, walczyć o każdą mysz i żabę z równie zabiedzonymi mieszkańcami Etiopii.Zimny wiatr nie pozostawia złudzeń — lato jest już padliną, sztucznie podtrzymywanym przy życiu wielodniowym trupem i tylko patrzeć, jak konsylium synoptyków zbierze się, by jak co roku o tej porze stwierdzic śmierć mózgową, odłączyć nieszczęśnika od niepotrzebnie ciągnącej prąd aparatury, nakryć mu twarz białym prześcieradłem.Nadciąga przewredny ziąb, czas przewlekłych przeziebień, niegojących się ran-nieżytów, katarów, kaszlu… Pieprzona wada genetyczna, ciepłolubność, niedostosowanie do klimatu Polski…Rozkmina: czemu jesień, odkąd pamiętam, kojarzy mi się, oczywiście poiza pluchą i błockiem, ze… starymi samochodami, wrakami nie na chodzie? To jakaś odmiana synestezji, takie absurdalne łączenie rzeczy kompletnie do siebie nieprzystających, miksiwanie różnych bajek?Odkąd sięgam pamięcią tak było — jesień przyjeżdżała do środka mijej łepetyny ciężko zgraciałym autem, najlepiej: landarą. Albo choć jakimkolwiek sporym sedanem. Cinquecenta i maluchy — z zasady — wykluczone.Jesień to duży fiat, polonez, ford granada, a najlepiej — mercedes W124 mający zżarte progi, wygniłe dziury w podłodze, placki, purchle rdzy sięgające połowy, albo i obejmujące całe drzwi, maskę, tylną klapę…Jesień to stary samochód o nudnej, kwadraciakowej stylistyce, auto pana z wąsami, z brzuszkiem, może — taksówkarza, nałogowo kopcącego w środku cuchnące papierosy.Jesień ma zamontowany radiomagnetofon i leżacy obok zestaw kaset disco-polo z lat dziewięćdziesiątych, apteczkę pełną dawno przeterminowanych lekarstw, niesprawną gasnicę.W jesieni cuchnie szlugami i potem wiecznie niedomytego kierowcy, olejem silnikowym, napędowym, bo przecież każda jesień to ropniak.Bawię się żołnierzykami w jesieni, na jej porwanych, kraciastych siedzeniach. Od czasu do czasu — krecę kierownicą, wbijam „jedynkę” i udaję, że kieruję porą roku. Mam iluzorycznę nad pojazdem, który ściąga, jest przekoszony, składany pęsetą po dziesiątym z rzędu wypadku.Prowadzenie jesieni jest śmiertelnie niebezpieczne, tego strucla nie idzie wyprowadzic z poślizgu, jeśli nie będę uważać, zapuszczę sie w marzeniach za daleko, wyobrażę sobie, że prowadzę go podczas choćby lekkiej mżawki — mogę się rozwalić na pierwszym lepszym zakręcie.Śpij spokojnie za stodołą, albo w garażu, przykryty ciepłą pierzyną kurzu, mój jesienny duży fiacie. Boję się ciebie. I — paradoksalnie — nie mogę przestać lubić. Wbrew powszechnie panjującemu trendowi nie uważam cię za klasyka, legendę PRLu, wartego pół miliona funtów szterlingów świadka, dziecko czasów słusznie i bezpowrotnie minionych, zabytek nad zabytki…Jesteś swojski i pocieszny, obłaskawiony. Choć groźny. Mała, spowita pajeczynami kostucha, preludium prawdziwej śmierci — zimy, spikerka zapowiadająca gwiazdę wieczorku — Królową Śniegu.Rokroczne, niemal bezbolesne umieranie w oczekiwaniu na wiosnę (nigdy nie zastanawiałem sie, jakim byłaby samochodem; może — przekornie — starem asenizacyjnym?).Jesień ma wysoki przebieg, w Reichu, jak i w Polsce robiła za taksówkę. Nie ma sie co przejmować — te stare merce wytrzymują nawet ponad milion kilosów bez naprawy głównej sil…NO NIE! ONA?Kamienieję. Zagryzam wargi, odruchowo. W gębie zasycha, kruszy się błotnisty język. W oczach zdychają kijanki, sercu usychają korzenie.Pod paznokciami czuje drzazgi na korbkę. Wdycham powietrze-samoróbkę, zlepione w garażu z pokostu lnianego i unigruntu.Po drugiej stronie ulicy, kręcąc dupcią i udami, jakby brała udział w chodnikowym You Can Dance i tańczyła salsę-przechodziankę, rozprawiając o czymś z płomiennym uśmiechem, idzie… czarnulka. Pierwsza miłość. Księżniczka-turystka, mieszkanka dusznych i lepkich marzeń, przednocnych brandzlad, fantazji koniobijskich.Oczywiście życie to nie bajka, więc ten skarb i ideał, najpiękniejsza z pięknych nie jest sama. Taka młoda, a już prowadza się z jakimś fagasem. Rodzice powinni jej dać szlaban, czternaście lat to nie jest jeszcze wiek, by mieć chłopaka! A już na pewno nie tak zeskurwysyniałego bandytę jak ten…Mam przed sobą parę japiszonów-bananowców, zblazowańców, sam nie ogarniam, jak już ich nazwać…Hipsterycy-histerycy, może tak. Ona — w spodniach z krokiem po kolana, bojówkach-anarchistówkach, oczywiście do tego — w nieodłącznych glanach, obwieszona dzyndzelkami, wisioruniami, obransoletkowana… Laska, która okradła stoisko kramarza, ma na sobie cały jego badziewny towar.Rzemyki, wstążeczki, kokardki, czerwone korale, czerwone, niczym wino, korale z polnej jarzębiny, sine koraliska ze śliwek, olbrzymie, z naturalnej wielkości, plastikowych jabłek… Zgroza, nigdy wcześniej szegoś takiego nie widziałem. Woodstockowiczka zwoodstockowana na siłę, przebrana, a nie ubrana.Kochaś też niewiele lepszy: przede wszyskim — dredziarz. Pierwsze, co się rzuca w oczy, to jego maniakalna wręcz fryzura. Na różowe — tak, różowe — dredy mógłby sobie pozwolić jakiś naśladowca Takeshiego, młody gangsta-raper robiący zwariowaną muzę… Ten kolo wygląda, jakby umiał robić tylko oborę. Mega wieśniak z wyglądu, burak o małpiej twarzy.Jak się ma takie japsko — nie pomogą sznurki, bransoletki, koszulki z Muzyką Przeciwko Rasizmowi, naszywy z Pidżamą Porno, Happysad…Tępy kryminalista, od dwudziestu pięciu lat do dożywocia.Nie zastanawiam się, co w nim widzisz, prymitywko. Pewnie już się pierdolicie, koleś jest zajebisty w wyrze, taki małpolud potrafi dogodzić…Idą państwo hipstery, pretensjonalna para… heh — tfu! — ogarniają mnie mdłości. Żeby choć gadali normalnie! Nawijają jak dzieciarnia w serialach z Disney Channel. on zgrywa Hannę Montanę, ona London Tipton, oboje — Jolę Rutowicz, jeżeli ktokolwiek jeszcze pamięta takie czupiradło. W obojgu jest Doda i Paris Hilton, cały worek rzygających pieniędzmi Kardashianek.Wielkopańscy wielkopaństwo, cali z fluidu, ubrani w markowe metki, znający na pamięć wszystkie artykuły ostatniego numeru polskiego Cosmo, jednocześnie nie potrafiący powiedzieć, w jakich latach trwał Stan wojenny, ani kim był dajmy na to Kiszczak, czy Kukliński.Hipstersiule wpatrzone w fifki, wiecznie skręcający coś nielegalnego, miłośnicy kolorowych tabsów, białego proszku. Odmóżdżeńcy niesieni przez dancehall, reggae, różnorakie odmiany klubowej muzy, łupanki składającej się niemal z samych basów. Rozkiwane przygłupy, krótko i węzłowato mówiąc.Ten jej małop-cham nawet ogolić się łowiek nie potrafi, no co on nosi? Jakieś brodo-kosmyki, pekaesy, jakby się urwał z lat siedemdziesiątych, przyjechał robiącą za wehikuł czasu eshaelką, czy wuefemką…Podsmykany, z tylko-co kiełkującym zarostem, bezczelny z japy, cham i prostak, pierwszy do szukania zaczepki.W ciągu pół — góra półtorej chwili odkochuję się w dziewczynie. Mierzi mnie i chcę rzygać na samą myśl o tym szonie. Tfu!Jesienny, zgraciały fiat 132 w zmodernizowanej wersji Argenta roztrzaskuje się na kasztanowcu.Bęęę! Bęęę! — o dach wraku tłuką kolczaste kule.Idealizm poszedł się jebać. Czego się spodziewałem — że obca laska, z którą nie zamieniłem nawet słowa będzie trzymać dla mnie cnotę?...chyba w słoiku po ogórkach, zamarynowaną, he, he.Mimo wszystko czuję się, jakby wrzucono mnie w pierdlu, w poprawczaku pod lodowaty prysznic. Spłukane mrzonki trafiły do kratki odpływowej.…mimo wszystko — nie posądzałbym jej o aż taki brak gustu. Degust.Przećpane, młode sucze i bokobrodziasty Lesio z Daleko od szosy. Miłość wyznawana sobie przy adapterze, wyjących z głośnika Skaldach, czy Alibabkach.Fiaty regata i mirafiori zrośnięte rdzą, nie do rozdzielenia.Mega wkurzony, jak zawsze w takich chwilach, przyjmuję postawę obronną przed światem: kaptur na głowę, ręce w kieszenie, głowa — jak najniżej; przygarbić się i liczyć płyty chodnikowe, stulić się w swoim wnętrzu, obrosnąć niewidzialnym pancerzem, zaskorupieć w skorupie!…mieć wszystko, wszystkich w dupie, do tego stopnia zobojętnieć na wszelakie nieprzychylnozy, szumnie i na wyrost zwane życiem, śwe… zastoiczyć się na amen!Idę zakutany w bluzę-zbroję, boczę się na wszystko. Tupię, cholera, że nie mam na sobie glanów, tupoliłbym nimi dużo głośniej, niż adidasami, walił z nerwów w pierdoloną ziemię, która mnie nosi, łość, albo dla beki, ewentualnie — żeby się poznęcać.Nie orientuję się, kiedy wpadam na… Natalię, córkę Piotra.Zaczyna mrzyć, ulica paruje asfaltowo-spalinowym smrodem. Od Natalki-imienniczki mojej matki — bije… słoność. Lepki, kleisty zapach soli. Świeżego, tylko co zasolonego mięsa. Skrzepłej śliny. Starego pocałunku, który zastygł na wargach. Zbrylił się. Tfu.Zdziwiony i — nie powiem — śmiertelnie oburzony pytam, pre co u diabła tu robisz, śledzisz mnie?…a ona, czym totalnie zbija mnie z pantałyku — że tak. Bo mamy do pogadania.— O czym, do chuja pana? O naszych starych?— Gdzie tam. Oni już nie są i nigdy nie będą razem. Było — minęło, melodia przeszłości. Zdarta taśma. O NAS.Grzecznie i z uśmiechem pytam niedoszłą… szwagierkę? Przyrodnią siostrę? Że o jakich, kurwa, nas ci chodzi, idiotko? Co żeście z ojcem wymyślili?Mała Nati — że bez nerw, Marek. Pogadajmy gdzieś na spokojnie, nie na środku obsranego przez psy chodnika.…i wyciąga aqua diabolicum ze sztruksowej torby. Wódka Bocian, półlitrowa.W zasadzie pro forma, żeby zachować minimum pozorów warczę, że co my, kuźwa — Ferdek z Paździochem, menele, kloszardzi, postaci z durnawego serialu, że mamy coś obgadywać przy gołdzie? Chodzimy do pod-sta-wów-ki, a to nie jest, do cholery, czas na chlanie… Ale dobra, bo Bociana jeszcze nie próbowałem, z czystej ciekawości — zgoda; gdzie chcesz iść?Niecały kwadrans później leżymy na zakurzonych dechach strychu opuszczonego od niepamiętnych czasów domu po świętej pamieci Łojewskich, czy tam Łońskich, nie wiem, odkąd pamiętam ta rudera zawsze była martwa. Poludzka.Przez potężną dziurę w eternicie patrzymy na rozchmurzone niebo. Słońce pokonał Cień — jakby to określił Gawliński.— Słyszałeś o Autonomii? — pyta mała Natalia rozlewając hoop colę-zapojkę do plastikowych kubków.— Jakiej — Palestyńskiej?— Nie, no co ty… — parska śmiechem zbieżnoimienna.— Takiej z czystego ognia. O ukrytym obrazie, przestrzeni zakodowanej pod tą rzeczywistością, o piwnicy niejako, skrzącym się tornadzie, w którym jest schowany kanał, sekretne przejście…— Nie pierdol — biorę sporawy, napełniony po krawędź wódką, kieliszek. Zamykam oczy i wstrzymuję oddech. Pierwszy — najgorszy, zawsze najbardziej piecze. Dla młodego, nieprzyzwyczajonego do wódki organizmu, gardła, języka, krtani, kontakt z takim cierpkim i palącym czortostwem to szok. Nie na darmo Indianie nazywali gołdę „wodą ognistą”……a ta już się ubzdryngoliła, czy co? Ledwie po jednym pieprznęliśmy, a już bełkocze od rzeczy, bredzi, jakby litra wyjebała duszkiem. Przyszła, zdaje się — trzeźwa. Tak ją ścięło, Bocian usiadł na łepetynę i wydziobał mózg?…i znowu swoje — że mam poczekać — tydzień, dwa, ale zobaczę — przyjdzie i po mnie. Pochłonie. Przeżuje. Bez popity....nie powiem — nawet ładna jest, niedoszła sister. Do czarnuli-hipstuli się nie umywa, ale chuj. Na bezrybiu, jak to mówią…Drugi kielonek, jeszcze jeden. Nie jesteśmy z patologii, to nasz trzeci — góra czwarty kontakt z wódą, nic więc dziwnego, że oboje mamy mdłości. Co to w ogóle był za pomysł, żeby pić czyściochę, jak dwa stare chłopy w knajpie, zamiast rozrobić z hoopem? Po drinkalach może nie mielibyśmy aż takiej ochoty wystawić głowy przez wyrwę w dachu i weczeć jak koty, wywalić żołądki na drugą stronę?Żesz kuźwa, trzeba było jeszcze pobawić się w Ruskich, chlać prosto z gwinta, bez zapijania. Zachciało się pobyć dorosłymi.Pajęczyny, biało-brudne siatki na muchy, zaczyają powoli dygotać. Buty, rozprute pierzyny, przegniłe kufajki, resztki ceraty, na której pani domu suszyła ziarka dyni, jabłka, czy co tam suszono w dawnych czasach, może królicze, albo psie łapki na szczęście, lub całe koty, wypchane watą szklaną kury, bażanty, kuropatwy, indykopatwy…Mała Natalia — urocza, poalkoholowa wieszczka, prorokini bzdetów…Pachniesz tak podniecająco, solą. Brunatną i cierpką, ale… nadającą się do zjedzenia. Zlizania. Bez wątpienia — spożywczą.Oddychamy głęboko, by wysapać nadmiar alkoholu. Z płuc, żołądków, wątrób i jelit. Byleby tylko nie skończyło się obciachowym haftem. Dyszymy jak dwa parowozy, chwilę po zjechaniu do zajezdni. Moment przed skreśleniem ze stanu i sprzedaniem w drodze przetargu na złom. Godzinę przed pocięciem.Gdy już — nie mówiąc nic, kto by gadał w takiej sytuacji, gdy człowiekowi grozi mega przypał — spuszczamy z organizmów trochę zatrutej, zakwaszonej pary — bez ociągania się — polewam. Wódcolę. Na ciul czekać, obcyndalać się? Może coś wyjdzie, urobię ją…Im bardziej pijany jestem, tym ładniejsza się wydaje. Zajebista dupa, do tego — Kassandra, wieszczydło…Jednym uchem słucham, drugim wypuszczam „mądrości” o ognisku i ukrytej komórce. W końcu — obejmuję ją. Zaczynam gadać jak do groźnego psa, co wypadł z czyjejś posesji i chce mnie ugryźć. Obłaskawiam, oswajam.Nati, Natuś, nazywasz się tak samo, jak moja mama. Przypadek? Nie sądzę. Przeznaczenie. A propos — widziałaś ostatnie memy ze Szpilką? Jak dostał wpierdol od tego Murzyna? Nokaut już w drugiej rundzie… A potem jak go znosili z ringu do karetki… Obciach straszny, po czymś takim chyba bym się nie pokazał ludziom na oczy, zakończył karierę…Nie wstawaj, jeszcze sie przewrócisz. Mi też się we łbie kręci. Gdzie chcesz iść? Spierdolimy się oboje z drabiny, ręce, nogi połamiemy. Toż widziałaś, jaka spróchniała… Stary cię przysłał, przyznaj się, masz mnie uchlać i urobić, bym wpłynął na matkę, tak? Żeby do niego co — wróciła? Przecież, kurwa, to się jakaś telenowela turecka, bo już nawet nie brazylijska, robi… Sam co — języka w gębie zapomniał? Aż tak się w nocy pożarli? Może uderzył ją, chujec złamany? Nie?Zanurzam dłonie pod polarek. Mała Nati zaczyna chichotać, że jestem durny jak but, nam, samcom — tylko jedno w głowie, nawet w obliczy hekatomby, czy Autonomii — wyłącznie o ruchaniu i ruchaniu… Nawet, żeby Hitler i Stalin ożyli, albo caryca Katarzyna, znowu napadli na Polskę — myślelibyśmy najpierw o dymaniu, potem o całej reszcie. Taka już jest nasza psychika — psia, samcza, zwierzęco-bezrefleksyjna.Piersiulęta panna filozof ma malutkie, ledwie kiełkujące. Dwie rozetki powyżej żeber zakończone guziczkami-prztyczkami. Ziarenkami pieprzu.Całuję w szyjkę. W policzek. Nie broni się, Pytia delficka. Więc — w usta. Nasze oddechy potwornie śmierdzą nieprzetrawionym alkoholem.Kładę się jeszcze bliżej, wręcz NA Nati. Cholera, trochę do dupy. Nie sądziłem, że pierwszy raz będzie tak wcześnie, w dodatku w takim pierdolniku. Ale, jak mówi przysłowie, mądrość narodu — kto wybrzydza, ten nie ru…— Jeszcze może po jednym? Z colą — zobacz — insza inszość, od razu lepiej sie przyjmuje, co nie? Od czyściochy zaraz byśmy zgonowali… Twoje… nasze zdrowie. Oby nam się… a, co tam se chcesz. Szóstki z plusem na maturze z matmy — może być?Trącamy się kubkami. Nati wzięła za duży rozmach i jeeeeeeebut! — ponad połowa drinka wychlapuje jej się na dechy. Bredzę coś tam, wymyślam na poczekaniu, że aby toast się spełnił — trzeba wypić do dna.I dolewam, jak rasowy skurwysyn, co postanowił odurzyć laskę i wykorzystać. Jak typowy mężczyzna.Gdzieś z tyłu głowy kołacze pytanie czy sprostam, pierwszy, kuźwa, raz to nie takie byle co; czy nie speniam w ostatniej chwili, nie odpuszczę ze strachu przed totalną kompromitacją?...idę na żywioł. To samo się dzieje. Matka Natura okazuje się być brodatym, zanidbanym facetem. Bierze, ten żul, moją dłoń. Kieruje nią.Natalia wyciąga się jak dłuuuuuuuuuga. Sama, wariatka, rozpina dżinsy. Zsuwa je, do kolan. Do kostek. Zrzuca zupełnie.Majtki ma białe, w szaro-beżowe kwiatki. Chuj z nimi, wszystkie zaraz i tak zwiędną. Wyrwę je z korzeniami, z liści zrobię skręty.Zaczynam grę wstępną, pocałunki. Pomiędzy ciągle jeszcze uwięzione w staniku piersiule. I niżej. Serce wali mi jak oszalałe. Podstawówkowy atak serca.Zaaferowany (chyba jako jedyny w klasie używam tego słowa) Natalią, wódą, tym, co nieudolnie próbuję odpierdolić, kompletnie nie zauważam rodzącego się na niebie, iskrotęczowego tornadka.Wiruje to coś, ziszcza się. Idzie, na szczęście — nie po nas.Zardzewiały wartburg tourist przykleja się zardzewiałymi drzwiami do łady „kopiejki”. Oblepia ją. Pękają bloki silników, z jesiennych, wiekowych trucheł wyciekają litry gęstego oleju.Korbowody, tłoki. Rozpływanie się. Złomowisko, niczym wielki sen, z którego nie można się już obudzić. Trwanie w niekończącej się śpiączce, ledwie pół metra od zgniatarki. Pewna doza rozczulająco słodkiej nieuleczalności.Śmiech ze skruszonych murów, porwanych drutów kolczastych. Okopy zasypane zbrązowiałym, surowym mięsem. Słodkie czasy niepamięci.Ja i Natalka, która pożyczyła (ciekawe, na jak wysoki procent?) imię od mojej mamy.Pęknięte amortyzatory dużego fiata pełnego kasztanów.Jesień to porzucony samochód, który już nigdzie nie pojedzie. Ma trwać na posterunku, wyznaczono mu nową rolę — statycznego, bezwolnego stróża, ochroniarza spadłych właśnie, buraczkowych i żółtych liści, bodyguarda pilnującego kałuż, złamanych gałęzi, przewróconych trupów drzew.Pajęczyny porastające strych Łojewskich — Łońskich. Kosarze tkające sieci w zaparowanych reflektorach zepsutego zaporożca.Jak to się pięknie splata, dopełnia, Nati. Rozumiesz tę zależność, dostrzegasz?Efekt motyla: spadająca szyszka łamie ramę przegniłego jelcza.Pamiętaj: jeśli będziesz kiedyś chciała pobawić się w archeologa, zaczniesz drążyć w jesieni, obojętnie której, może być nawet A. D. 2035, zawsze dokopiesz się do starego samochodu, skorodowanego sedana o śmiertelnie nudnym designie. Zawsze.
XVII. WSPÓŁUDZIAŁY
— Co do czorta — dzisiaj jakiś Dzień Zwierząt w szpitalu? Zoo tu otworzyli, wariaci? Niby wszystkiego się można spodziewać po publicznej służbie zdrowia, ale to już chyba przeginka… — udaję strusia, wyciągam szyję najwyżej, jak tylko mogę. I jeeeeszcze! Czuje teraz, jak moja głowa jest arbuzem zatkniętym na cieniuchnym kijaszku, jeśli spróbuję jeszcze bardziej zapuścić żurawia, zerknąć przez ledwie uchylone drzwi, co do cholery się wyrabia na korytarzu — złamię kręgosłup w odcinku szyjnym i będzie po zawodach, do końca życia nie poruszę ani ręką, ani nogą. Choć co do tych ostatnich… marniuchne szanse. Coś niedobrego zaczyna się dziać pod gipsem na prawej girze (czy ktoś w Polsce, albo choć Eurazji mógłby mnie łaskawie oświecić — po co założono, skoro nie byłem diagnozowany, prześwietlany, nie zjawił się tu szaman, czarnoksiężnik, ortopeda, czy jasnowidz Jackowski, ktokolwiek, kto na jakiejkolwiek podstawie, nawet domysłów, czy transcecndentalnych wizji mógłby stwierdzić, że mam w niej cokolwiek złamanego?), nieznośne mrowienie nasuwa czarnowidzką myśl, że chyba jest za ciasny, uciska nerwy, żyły, tętnice, arterie, miażdży mięśnie, co w prostej linii prowadzi do gangreny, martwicy, kalectwa.Chcą, łapiduchy, aby mi całkiem odgniła? Dlaczego? Za jaką karę? Przecież nie byłem „leżakiem” z promilami, przejechanym przez trzeźwych jak aniołeczki kierowców…Lekarz uznał mnie za niewartego wdrażania jakichkolwiek procedur, albo chce się wcielić w rolę szeryfa, sędziego i kata…?Mści się? Za co? Bo śmiem zajmować połowę materaca w półsalce, zjadłem — o zgrozo — całą, tak — ca-łą kanapkę z plasterkiem szynki, żółtego sera i ogórka, na dodatek popiłem lurowatą i niesłodką herbatą?Zbrodnia to niesłychana: pacjent nie okazał się anorektykiem i nie spieszno mu do śmierci głodowej… Tragedia, jeśli się więcej trafi takich obżartuchów — budżet szpitala będzie zrujnowany, nemocnice na kraji Polski utonie w długach…Jak nie kijem go, to pałką, żarłoka. Założy się gipsik, wywoła gangrenę — a potem — ciach! nóżka — i do domciu, jeszcze się poinstruuje, na jaki adres do PFRONu pisać podanie z prośbą o przydział kuli. I następny do golenia.…od razu byście podali Pavulon, skurczysyny, po co się męczyć?Za drzwiami — pandemonium w skali mikro, chyba małpy skaczą, pouciekały z klatek, czy co…? Naprawdę nie rozumiem tej kafkowsko-ferdydurkowskiej rzeczywistości. Niby to Polska, mój kraj rodzinny, gdzie kruszynę chleba podnosi się z ziemi przez uszanowanie dla granic nieba, gdzie napierdala się kamieniami i kostką brukową w pokojowo maszerujących uczestników Parad Równości, moja moja kulawa i szczerbata ojczyzna o brudnych, choć ciągle mytych w kropielnicy dłoniach…Niby Polska, a jakby napisana przeze mnie, nie na ocenę. Kraj nie sprawdzony przez panią Jadzię W., bo zmarło się ostatnio biedaczce, a i ja już jestem w wieku mocno pozaszkolnym i nie kwalifikuję szóstoklasistą, nie mieszczę w ławkach.Jękoty, kotowrzaski, psi warkot dobiega przez tekturowe, prawie zamknięte drzwi.Zderzam się z niezrozumiałą bajką, czytam legendariusz, smatriu w knigu, wiżu figu, bracia Grimm i Andersen pokazują mi gest Kozakiewicza. O — takiego wała się domyślisz o co chodzi, palancie!Dotknięta wścieklizną zwierzyna rzuca się na lekarzy i salowe, zagryza pielęgniarki.Przypomina mi się historia osławionego linczu w Smaszyniowie. Leżąca niecałe trzydzieści kilometrów od Żuchalina wieś poi dziś dzień pozostaje synonimem oporu. Ludowego. Oddolnego wzięcia sprawy w swoje ręce przez zastraszonych mieszkańców. Straceńczego, powstańczego poświecenia życia w imię walki. Zbrojnej.Przemek i Bogdan było tym bandziorom. Bracia spod najczarniejszej gwiazdy, urodzeni najpewniej przez jakąś parszywą, owągrowaną wiedźmę z haczykowatym nosem i podmienieni na prawdziwe dzieci Leśnickiej… Niemożliwe po prostu, aby normalna, ciężko pracująca przez całe życie w polu kobieta, matka, żona, bogobojna katoliczka została matką takich bestii…Nieee, musiała ich wysrać czarownica o skórze pokrytej krokodylową, albo jaszczurczą łuską, antukobieta, szerzej: antyczłowiek.Od maleńkości sprawiali problemy, uczyli się najgorzej z klasy, huncwocili, łobuzowali. Z biegiem czasu stawało się coraz bardziej jasne, że nic dobrego z bliźniaków nie ma prawa wyrosnąć.Popalane w ukryciu, potem już jawnie szlużęta, popijany alkohol, kradzieże, pierwszy pobyt w poprawczaku, drugi…Miarka przebrała się, gdy w wieku dziewiętnastu zaledwie lat, pod sklepem… podpalili człowieka. Jednego z malinowonosych pijusów, jakich pełno w każdej wsi.Naraził im się Gienek, czy Heniek, bo nie chciał postawić wina. Za karę został oblany czymś łatwopalnym, ale nie benzyną, bo by tylko okpppcone kosteczki z nieboraka zostały. I, zanim się nie ugasił, przez parę krótkich chwil był żywą pochodnią.Jak się szaleńczo, przy akompaniamencie chamskiego rechotu tarzał pod nogami oprawców, by zdławić płomienie…Tego było już za wiele, skończyły się wyroki w zawiasach, więzienna brama zatrzasnęła się za zwyrodnialcami.I tu się de facto rozpoczyna „historia właściwa”. łekokształtnych bydląt spadł nawet nie ciężki jak opona od scanii ostracyzm, potępienie. A megahejt. Pluto im pod nogi, ostentacyjnie odwracano głowy, gdy przechodzili. O powiedzeniu „dzień dobry” zadżumionym pariasom nie było nawet mowy.Któregoś pięknego dnia baby zmówiły się i dopadły Leśnicką, jak wracała rowerem, mniejsza o to, skąd. Dostała taki łomot, że wylądowała w szpitalu z cieżkim urazem czaszkowo-mózgowym.Winnych — oczywiście nie było, kto dobrowolnie się przyzna do pobicia matki bestii?Jedna z facetek poświęciła się na całego: poszła odwiedzić chorą. Z termosem. Zupkę, niby to z dobroci serca przyniosła, coby pani Halina podjadła czegoś ciepłego, domowej roboty, szybciej odzyskała siły.Dobre, pyszniutkie papu, nie to, co to szpitalne, od takiej zupci każdy, nawet półtrup-nieboszczyk zaraz stanie na nogi…I wylała, zamachowczyni, cały termos parującej, gęstej cieczy na twarz, głowę pobitej. Podniósł się oczywiście rwetes, larum, wrzask, zaraz dokonano obywatelskiego zatrzymania, jak się później okazało — morderczyni (wieść gminna niesie, że wcale nie uciekała).Na pogrzebie pani Haliny zjawili się niemal wszyscy mieszkańcy wsi. By krzyczeć, wypominać zmarłej, że tylko suka najgorsza takie wściekłe psy rodzi. Ksiądz, zbaraniały, nie wiedział, uspokajać narwańców, co mało trumny w kościele z katafalku nie zrzucili…Krótko po pogrzebie niby-to przypadkowo zajęły się wiązanki, od znicza spłonął świeży grób matki młodych sadystów; rok później „nieznani sprawcy” rozbili w driebiezgi jej nagrobek.Jakiś czas potem na przepustkę, siakąś przerwę w odbywaniu kary wyszedł Przemek, potem Bogdan. Odgrażali się, zwyrodnialcy, że spalą każdego gnoja, który podniósł rękę na ich kochaną mamusię. Dziko, na ślepo szukali winnych.Kto, no kurwa, KTO?Nie minęło pół roku, jak w tajemniczych okolicznościach rozpłynął się jeden i drugi. Najpierw czarna dziura pochłonęła blondasa, potem Bogdan nie wrócił z dyskoteki, został pożarty przez toksyczną mgłę.Szukano ich, rzecz jasna, gazety pluły tuszem, spikerzy dramatycznym tonem apelowali, że ktokolwiek widział, ktokolwiek wie cokolwiek — niech natychmiast zgłosi się do najbliższej jednostki Policji.Historię potrójnego, oczywistego linczu bo nikt nie miał we do niego doszło, miał ekranizować sam Patryk Vega, ale sprawa umarła śmiercią naturalną z powodu braku funduszy (kto by chciał sponsorować produkcję filmu o jakichś wieśniackich, burackich antagonizmach, w dodatku — nieśmieszny, ani trochę nie w klimacie Samych swoich, czy U Pana Boga za piecem?).Dziś, po latach, zdaje się, że mało kto pamięta o prawdziwej naturze Smaszyniowskich, o wsi, która nie wybaczy, potrafi mścić się po grób. I dalej. Której łapska sięgają poza barierę śmierci, dechy trumny…Zwłok młodych bandziorów nie znaleziono do tej pory. Ich ojciec nadal żyje, z braku laku ciągle mieszka pośród oprawców żony i synów.Kto wie, może nawet częściowo przyznaje im rację, uważa, że komu jak komu, ale Przemkowi i Bogdanowi się należało…Ze strachu zsechł się, po prostu zasuszył, przygarbił, zaczął przypominać starego grzyba, robaczywego maślaka. Egzystuje, bo trudno to trafniej określić, jak w ciasnej klatce, jest zbitym i zastraszonym psem, któremu niewidzialna obroża wrosła głęboko w kark, pasek i szczebelki kagańca stopiły się z pyskiem, zaczęły stanowić całość, nie do rozerwania.Nie patrzy ludziom w oczy pan… dajmy na to Edward, nosi głowę kuriozalnie nisko. Skoro nie ma pewności, kto jest jego śmiertelnym wrogiem, brał udział w synobójstwie — są nimi wszyscy po kolei, od starców po małe dzieci. łonek mikrospołeczności to potencjalny morderca, albo kuzyn mordercy jego najbliższych.Może i się należało, chłopaki nie byli święci — ale żeby zaraz zatłuc, zakopać jak ścierwo w nieznanym miejscu, bez krzyża, modlitwy, na niepoświęconej, bo nie inaczej, ziemi…? Nawet nie ma gdzie biedaczkom znicza na Święto zmarłych postawić…Wyprowadzić się? Za co? Sprzedać majątek? Za ile? Stara chałupa, stodoła, chliw… Nie starczyłoby na najciaśniejszą kawalerkę w mieście, klitkę o powierzchni półtora metra kwadratowego…Trzeba siedzieć kapyruchą, bo nic innego nie zostało, zresztą — takich starych drzew jak on juz się nie przesadza, bo zwiędną jak nic… Poza tym — czy ktoś zagwarantuje, że gdzie indziej będzie lepiej, spotka się bardziej empatycznych ludzi?...chłopakom może i się należało, ale Halinka — coż ona winna? — wypłakuje zmatowiałe oczy w poduszkę ojciec zwyroli.Czemu, leżąc z girą w gipsie, podkulony, wręcz zrolowany na równie zrolowanym materacu, nagle przypominam sobie tę tragiczną historię?Bo sam — bez emfatycznej przesady, biadoleństwa — uważam się za takiego Edka, ofiarę ponoszącą karę za niezawinione grzechy, czyjeś błędy, za głównego bohatera „Symetrii”, albo „Samowolki”, nieszczęśnika w skrajnie nieprzychylnym środowisku, dzieciąteczko wpadłe do gniazda żmij…Może i opowiadam samemu sobie bajkę-użalankę, ale założę się, że dziewięćdziesiąt… a, może i osiem procent ludzi w mojej sytuacji nie zachowałoby się lepiej, nie karmiłoby się, na przekór wszystkiemu, nadzieją, że już-już, za chwiluńkę będzie zmiana o sto osiemdziesiąt stopni, bozia przewróci klepsydrę i obsypie nas złoty piach…Jeśli ktoś, leżąc tak jak ja, z coraz bardziej gnijącą (czuję, nie straciłem węchu, do choroby jasnej!) nogą, próbowałby zachować kamienny spokój, starał się mieć nerwy jak postronki… to ten kamień by my się szybciutko zmienił w kupę gruzu, jak — nie przymierzając — pomnik nagrobny matki podpalaczy. Postronki by sparciały, przetarły się i pękły.Płakać, rozklejać się jak tanie, bazarowe klapki, podróbki kultowych kubotów? Jeszcze czego! Zresztą — chyba jestem zbyt suchy, nie mam łez. Ani kropelki.Poja mnie czystym roztworem soli fizjologicznej, czuję, że mam w sobie pół kopalni z Wieliczki; mimo to nie jestem zdolny do płaczu. Mógłbym co najwyżej poskomleć nosem jak pies, którego właściciele zostawili w lesie, przywiązanego do drzewa, ale nie mam na to najmniejszej ochoty. I słusznie.Czas odwiedzin. Pora karmienia zwierząt. Skrzyyyyypnięcie niesmarowanych od lat drzwi, aż bolesne. Dźwięk przeszywający pobitą łepetynę, pogłębiający i tak niepłytkie rany.Do sali-kanciapy, dostojnym krokiem, wchodzi drapieżnik. Mała maszynka do zabijania, postrach drobnych gryzoni, ptaków, morderca — od biedy — kretów. Młot na nornice. Dość spasione kocisko maści rudo-białej. Jakbym już je gdzieś widział…Przekarmiony, białawy Garfield, zmartwychwstały lisokot, któremu odrosły wyjedzone przez muchy oczy… I teraz lśnią na brudno-zielono, miętowo. Kolorem zdechłej, podeptanej, przeżutej przez krowę trawy.Koci książę, zaklęty w zwierzaka arcykapłan, cesarz państwa, nad którym nigdy nie zachodzi słońce, a jeśli już, raz na rok zapadnie zmierzch, to wyłącznie po to, by nieść wytchnienie, ochłodzić karki, torsy niewolników w pocie czoła tyrających na złotonośnych polach…Mięciutko i bezgłośnie, na poduszeczkach, tap, tap, tap. Jakby z ociąganiem, podchodzi książątko, obwąchuje mnie — trędowatego wyrzutka na stałe zameldowanego w sypie, lokatora śmietnika.Pachnie gnijące ciało, co?Instynkt bierze górę nad wcielonym w kota królem królów; zwierzęca, mięsożerna natura triumfuje. Wskakuje na gips, jego wysokość, raczy się nachylić.Chcę się bronić, krzyczeć, wołać sanitariuszy, pielęgniarzyce, gdy on… wyjada mi martwicę. Gangrenę. Czarną śmierć.Patrzę oniemiały, w głowie zderzają się stare volswageny, damki, wali się scena, grzebie Panasa, Jana Bo, pozostałych muzyków Lady Pank. Boję się krzyknąć. Ciągle mam — irracjonalną — nadzieję, że to element show…