Author | |
Genre | humor / grotesque |
Form | prose |
Date added | 2012-01-21 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2122 |
„Złośliwość rzeczy martwych”
Księżyc akurat był w pełni, kiedy szedłem ulicą. Może dlatego miałem taki paskudny humor? Niby to działa bardziej na baby, ale przecież księżyc jest rodzaju męskiego. Tylko koty przecinały co jakiś czas ulicę. Gdybym nie był sam, pewnie by podsłuchiwały, myślałem sobie wtedy żartobliwie. Nie miałem nawet do kogo poprzeklinać. Tej nocy zostałem sam jak palec. Kumpel nie odzywał się co prawda od tygodnia, ale akurat tego wieczora wszystko mi doskwierało, najbardziej to, że nie mam z kim się napić- a samotne zaglądanie do butelki w taki wieczór zawsze kończyło się na smutno. Mimo to oczywiście wyszedłem do baru.
Tam też było smętnie. Gdyby jeszcze ktoś jak ja, siedział przy barze i się załamywał, byłoby miło. Lady przy barach powinny być długie, żeby można było siedzieć przy nich w rzędzie, każdy z osobna. Są krótkie, a i tak nikt nie zgrzewa tam miejsca dłużej, niż na napełnienie szklanki przez barmana. Nie, w środku było pełno par, pojedynczych osób, które za kilka drinków miały stać się parami i grupy znajomków. Zazwyczaj cieszyłby mnie taki radosny harmider, ale rzecz w tym, że czasami albo trafia się na takie miejsce, albo bardziej widać to, co jest w nim zawsze- że wszystko jest takie przewidywalne i wyprane z czystości samej zabawy; znajomki skończą w swoim gronie, parki w swoim.
Takie właśnie miałem przemyślenia przy szklance whyskacza. Po ostatnim mdliło mnie co prawda na samą myśl o Johnnym Walkerze, ale dzisiaj nie chciałem się ze sobą cackać. Twardo siedziałem przy barze. Nie ruszyłem się z miejsca nawet gdy dwa stołki dalej przysiadła się na napełnienie szklanki jedna wysoka, ruda lasencja. Wychyliłem tylko trochę głowę. Dziewczyna wyglądała lekko wyzywająco, pewnie przez tę lamparcią kieckę, ale może to był po prostu ubiór artystyczny. Byłem skłonny myśleć, że raczej to drugie, bo miała taki intrygujący wyraz twarzy, no i takie artystyczne nogi. Chociaż w sumie mogła być nawet nieszczególna- byłem już leciutko wstawiony, wtedy każda wydaje się piękna.
Whiskey kończyła się, więc powziąłem kroki- podniosłem do góry moją szklankę, a barman, który zajęty był panią (też zwrócił uwagę na jej artyzm), podał mi niedbale butelkę, którą próbowałem potem napełnić szklankę. Słowo daję, że nie potrafiłem. Butelka cały czas ślizgała się po barze, a kiedy wreszcie ją dorwałem, wydała mi się taka ciężka, że prawie zdrętwiała mi ręka. W końcu udało mi się wlać zawartość do szklanki, lecz przez to wszystko zacząłem wręcz słyszeć chichot tej butelki. Zmęczony, ostatni raz spojrzałem w stronę pani, która przenosiła napełnioną szklankę i swoje siedzenie dalej. I dosłownie kiedy przechodziła obok, stołek na którym siedziałem wywrócił się, wypychając mnie i moją szklankę w wiadomym kierunku. Całego Johnny’ego wylałem na dziewczynę.
- Co pan zrobił, co pan zrobił!- pisnęła nie pasującym do niej głosem przekupki.
- Bardzo… bardzo przepraszam- zmieszałem się, próbując coś pomóc jednorazową chusteczką.
- Gdzie z łapami, gdzie?- wrzasnęła i dostałbym w twarz, gdyby nie unik. A ja naprawdę nie miałem złych zamiarów.
- Fuckers!- rzuciła na odchodnym.
- Fuckers?- zdziwiłem się i popatrzyłem jeszcze raz za kobietą. Tak, z pewnością artystka.
Odwróciłem się z powrotem do baru, ale kolejny stołek znowu wysunął się, gdy tylko na nim usiadłem. Następny też, jeszcze zanim zdążyłem to zrobić. Nawet lada zaczęła dziwnie falować. Postanowiłem zmienić lokal. Jak mawia Tom Waits: „to fortepian jest pijany, nie ja…”. Tego wieczora wierzyłem w to jeszcze bardziej niż zwykle.
Musiałem się przewietrzyć. Nie poszedłem prosto do domu; byłem w okolicach parku, z placem zabaw i niewielkim ogrodem zoologicznym. Właściwie bardziej była to farma z kilkoma żubrami, jakimiś bażantami i rysiami, ale znalazłaby się też pantera, więc w sumie inwentarz nie był taki znów ubogi. Wszedłem więc w alejkę, którą po jednej stronie porastały kasztanowce, a po drugiej płoty ogrodu ze zwierzętami. Trochę się zataczałem, ale nie przesadziłem specjalnie tego wieczora, więc nocne powietrze zdążyło już ochłodzić mi głowę.
Park był piękny a niebo wyjątkowo rozgwieżdżone, a dodatkowo wiatr niósł charakterystyczny, słodki, trochę papierowy zapach ciepłej, wiosennej nocy. Ale i tak było mi smętnie iść tak samemu, zacząłem więc nucić. Ułożyłem sobie kilka repertuarów na różne okazje, w zależności od nastroju. Zazwyczaj śpiewam pod prysznicem, ale jak idę gdzieś sam i mi się nudzi, to także. Kiedy jestem nad morzem zazwyczaj mam nastrój na szanty, ale często podśpiewuję też bluesowe standardy. Wtedy z kolei wzięło mnie na gospel. Zacząłem swoją interpretację „Jesus gave me wather” i szło mi się całkiem nieźle. Nawet powoli zapominałem o złym nastroju. Ale kiedy doszedłem do „yes it is, He gave me wather” w drugiej zwrotce, usłyszałem za sobą wyraźny chichot. Było oczywiste, że nikogo tam nie ma, dlatego obróciwszy się i nic nie zobaczywszy, nie wgapiałem się w ciemność bez sensu. Najprawdopodobniejszym źródłem hałasu było coś z ogrodzeniem, z resztą dźwięk wydawał się dochodzić właśnie z tamtej strony. Cofnąłem się trochę. Tam, gdzie przed chwilą przechodziłem, była akurat klatka z panterą W ciemności widać było jej smukłą sylwetkę. Głowę zdawała się mieć zwróconą w moim kierunku. Stałem tak i gapiłem się na nią, ale
oprócz prychania żubrów kilka metrów dalej nic nie wzbudzało moich podejrzeń.
Odwróciłem się i odszedłem. Dopiero, kiedy zostawiłem kawałek za sobą ogród i wychodziłem już na ulicę, wróciłem do nucenia. Zmieniłem jednak repertuar na Abbę. Ledwo doszedłem do refrenu „Waterloo”, usłyszałem głośny, chóralny śmiech, wybrzmiewający w parku, który zostawiłem za sobą. Nie wiedziałem, co to ma znaczyć, poczułem się tylko tak, jakbym odszedł od jakiejś grupki osób, która zaraz potem wybucha śmiechem. Normalnie może zacząłbym uciekać, ale byłem zbyt przybity. Ważne, że zostawiłem za sobą tą puszczę. Powlokłem się dłuższą drogą w stronę domu.
W mieszkaniu było cicho i ciemno. Zrzuciłem buty i rozciągnąłem się na kanapie. Nie mogłem zasnąć, więc patrzyłem w sufit. Zazwyczaj zasypiam od razu. Nie lubię siedzieć w mieszkaniu po nocy, bo wszystko jest takie nieruchome. W dzień chociaż światło słoneczne przesuwa się po meblach i podłodze. Noc to taka jednolitość, niezmącona cisza. Dzisiaj jednak jakoś tego nie czułem. Przeciwnie. Czułem, jakby ktoś stał obok i się na mnie gapił, ale na ścianie wisiał przecież tylko zegar.
Rano faktycznie wyszło słońce i pełzało sobie po mojej twarzy, zanim jeszcze na dobre udało mi się obudzić. Głowa bolała mnie tylko trochę. Wstałem, otworzyłem okno i włączyłem radio. Nadali piosenkę, której dawno nie słyszałem. Czułem, że to będzie dobry dzień. Przez lata praktyki, po niezbyt przyjemnej nocy (jeśli oczywiście nie było na nią dowodów na przykład w postaci dziewczęcia chrapiącego obok), przeżywałem rano katharsis. Nie myślałem o poprzednim wieczorze, tylko o tym, że teraz mogę w spokoju napić się kawy i znajdę sobie jakąś pasję i zacznę być porządnym człowiekiem.
Cieszyłem się tą myślą do czasu, kiedy nie włączyłem tostera. Kromka chleba wyskoczyła, zanim zdążyłem odwrócić się w stronę kuchenki, ponownie nacisnąłem więc ten przycisk, ale tost znowu wyfrunął, uderzając mnie w czoło- co zdołałem poczuć, gdyż chleb był już trochę suchy. Wkurzyłem się. Nacisnąłem przycisk i jednocześnie władowałem „grzankę” do środka, przytrzymując ją rękami. Tym razem sprzęt zadziałał.
Ścianki tostera zakleszczyły się na mojej ręce, mimo, że wcale nie włożyłem jej głęboko. Poczułem, że robi się coraz goręcej. Zacząłem wrzeszczeć i machać tym kawałem żelastwa, czułem, jak zaczyna przypiekać mi palce. Ostatkiem sił odkręciłem wodę w kranie i włożyłem pod strumień uwięzioną rękę. Toster poległ. Wyciągnąłem poparzoną dłoń. Była trochę czerwona- nie zdążyła spalić się na skwarkę- ale bolała jak cholera, a ja nawet nie miałem w domu bandaży. Postanowiłem, że pójdę na pogotowie. Przynajmniej ktoś się mną zajmie.
Tam jednak nikt nie miał dla mnie czasu. Pielęgniarki zaabsorbowane były facetem z raną postrzałową, a na domiar złego właśnie przywieźli ofiary jakiejś kraksy samochodowej. Czekając na swoją kolej i próbując ignorować ból, zacząłem się rozglądać.
Wielki zegar na ścianie obok lady wskazywał jedenastą siedem. Wokoło wszyscy biegali, ale chyba było im wszystko jedno, która godzina. A zegarek tymczasem zaczął się topić. Tracił kształt i wydłużał się podążając za ciągniętymi w dół masami plastiku. Ale zanim zdążył opaść strugami na podłogę, zrobiła to krew, która zostawiwszy na ścianie czerwoną smugę rozlała się smętną kałużą po podłodze.
- Co się stało?- usłyszałem głos obok. Drgnąłem i spojrzałem na drobną pielęgniarkę. W pierwszym odruchu wskazałem głową na zegar, ale on oczywiście był znowu cały i zdrowy. Poczułem nagłą, statyczną stałość otoczenia, i lęk, jakby ktoś przestraszył się i szybko zaczął udawać kamienie. Pielęgniarka zerknęła na moją rękę, a ja przypomniałem sobie o bólu.
- Ała- powiedziałem.
Kobieta przyniosła jakąś maść i bandaż.
- Kto pana tak załatwił?- spytała półżartem, opatrując mi dłoń.
- Toster- odpowiedziałem bez wahania.
Wyszedłem na ulicę i maszerowałem przez chwilę w ciepłym słońcu.
Trzy dni później stwierdziłem, że muszę spotkać się z kumplem.
Weszliśmy razem do baru. Takiego, w którym nie było akurat wielu ludzi. Lokal wyglądał trochę jak jakaś tawerna dla rybaków. Spodobał mi się. Dziwne, że wcześniej go nie znałem- kumpel odkrył go niedawno. Ogólnie było to całkiem fajne miejsce.
- Fajne miejsce- powiedziałem.
- No…
Piłem piwo trochę za szybko.
- No, to co porabiałeś?- spytałem.
- Aaa, w sumie nic szczególnego. Kręciłem się po mieście.
Z kumplem był taki problem, że jak nie widzieliśmy się przez jakiś czas, na początku trudno nam było zacząć normalną rozmowę. Może każdy się zastanawiał, dlaczego drugi nie zadzwonił. Ja się zastanawiałem, choć wiem, że to może dziwne. Ale to był mój kumpel. Nie miałem innego.
- Co ci się stało?- dopiero teraz spojrzał na moją zabandażowaną rękę.
- Mały wypadek. Nie uwierzyłbyś, stary, ale ci opowiem. Ale nie teraz.
- Stary…- pokręcił głową kumpel.
Do baru przyszedł jakiś pijany gościu i zaczął ubliżać barmanowi. Z lady spadła postawiona tam przez kogoś pusta butelka. Oboje podskoczyliśmy.
- Sarę ostatnio spotkałem- powiedział kumpel, jakby sobie nagle przypomniał - Ale była tylko na dwa dni, odwiedzić rodziców.
Pomyśleć, że kiedyś wszyscy razem chodziliśmy ulicami tego miasta. A w barach zawsze było pełno znajomych, nawet w dzień, bo często spędzaliśmy tam czas, który powinniśmy spożytkować w szkole. Wszyscy wędrowaliśmy zaułkami trzymając się za ręce i siedzieliśmy na dachach domów w ciepłym słońcu.
- Spałeś z moją żoną!- wrzasnął w końcu facet do barmana, akcentując wściekłość rozbiciem butelki pełnej brandy. Butelka nie należała do najtańszych. Barman chyba też tak sądził.
- Lepiej zmieńmy lokal- powiedziałem do kumpla i wyszliśmy z baru. Przy wejściu wpadliśmy na jakąś kobietę.
- Ooo… dzień dobry- zmieszałem się. To była ruda lasencja z baru.
- Cześć ashole- powiedziała.
- Co taka pani robi w takiej spelunie?- zagadałem, nie chcąc być niemiły i niezabawny.
- Męża szukam- odrzekła i weszła do środka a my oddaliliśmy się szybkim krokiem.
Księżyc znowu jasno oświetlał drogę przed nami.
- Nie nudziłeś się, co?- powiedział kumpel.
Maszerowaliśmy całkiem szybko, a przecież moglibyśmy zwolnić.
- To chyba niespecjalnie ode mnie zależy.
- A ludziom się wydaje, że od nich- uśmiechnął się kumpel.- Że to oni są i aktorami i widownią.
- Mówisz o teorii dramaturgicznej Goffmana?- zażartowałem.
Kumpel zignorował mnie. Zamilkł na chwilę rozważając, czy warto dalej do nie mówić.
- Nie stary, nigdy się nad tym nie zastanawiałeś?- powiedział. – No wiesz, wszyscy myślą, że oni mają kontrolę. Kupują lampki w Ikei, bo tak im pasuje do wnętrza, masę innych rzeczy, żeby wszystko było w porządku… jedna lampka pasuje do drugiej. Wszystko, żeby mieć wrażenie kontroli. Kupują psa i się nim zajmują, jak zapomną to pies zdycha, zero niespodzianek. A jak coś się posypie, to nie wiedzą, co zrobić.
- Oryginalny slogan, skąd go wziąłeś- zażartowałem ponownie.
- Ciekawe czemu tylu ludzi na to wpadło. Może to wszystko jest z góry ustalone.
- Ale co?- przestraszyłem się.
- Że podział na dynamiczne i statyczne jest w zasadzie odwrócony.
Koty przystawały na ulicy i podsłuchiwały każde nasze słowo.
- Że też normalni ludzie nie mają takich problemów- powiedziałem, żeby zatrzeć sam przed sobą niemiłe wrażenie.
- Normalni ludzie zajmują się innymi ludźmi, chłopie- wzruszył ramionami kumpel.- Może nie mają czasu myśleć. Jak ktoś jest sam, za bardzo absorbują go rzeczy.
Szliśmy ulicą, na której dawno nie byłem. Nic się tutaj nie zmieniło. Nawet ławki były takie same.
- Tak po prawdzie- powiedział kumpel załamującym się głosem, siadając na jednej z nich- boję się wrócić do mojego mieszkania.
Stałem i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Dawno nikt się przy mnie nie rozklejał, nie byłem przyzwyczajony.
- Mogę spać u ciebie?
Nie sądziłem, żeby moje mieszkanie było bezpieczniejsze. Ale sam nie bardzo chciałem tam wracać. Nie spało mi się ostatnio przyjemnie. Więc poszliśmy. Będę żałował tego do końca życia.
Wieczorem znowu słyszałem to… pulsowanie. Jakby krew płynęła w żyłach. Najgłośniej szumiały zegary. Poszedłem spać, ale sen miałem niespokojny. Nawet wydawało mi się, że słyszę krzyki, ale też nie mogłem się ruszyć, jak przy paraliżu, więc poczekałem na przyjemniejszy sen…
Gdy obudziłem się następnego ranka, oczywiście od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Było spokojnie, czułem dziwną, upiorną sytość otoczenia.
Kumpel leżał bez życia przygnieciony kanapą. Oczywiście próbowałem wszystkiego, ale jedyne, co zdołałem uzyskać to to, co na długo pozostanie mi w pamięci. Jakiś cień czy poblask, widoczny na ścianie. Przypominał mi kumpla. Potem zniknął we wnętrzu, zostawiając tylko mały, wklęsły ślad.
Cholerne rzeczy. Oczywiście, że kumpel miał rację. Jesteśmy tylko elementami krajobrazu.
Ukradłem kanister z benzyną, spaliłem mieszkanie. I co teraz, ja się pytam?!
Może stąd wyjadę, tutaj nic mnie już nie czeka. Gdzieś, gdzie jest dużo ludzi. Tak, jak inni. Powinienem był to zrobić dawno temu.
K O N I E C.
ratings: good / medicore
ratings: perfect / excellent
Surrealizm kolejnych zdarzeń "pod wpływem" - jak na obrazach Salvatore Dali - nieodparty.
Uniwersalna, świetna Proza. Przez P.
Ps. Włączony toster w szoku z zimną wodą w tej układance absolutnie KONIECZNY