Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2020-05-01 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1128 |
– Jutro przychodzicie bez teczek, bo jedziemy na wykopki.
Taką wieść przynosili nam corocznie nauczyciele w pierwszych tygodniach roku szkolnego. Oznaczało to, że zamiast matmy i polaka będzie wyjazd w plener. Nie szkodzi, że trzeba będzie grzebać w ziemi. Jeśli tylko dopisze pogoda, to będzie super.
Traktowaliśmy wykopki jak wycieczkę, a nie zdawaliśmy sobie sprawy, w jak ważnej z punktu widzenia socjalistycznej gospodarki operacji będziemy brali udział. Jako podrostki nie wiedzieliśmy, że jakość i wydajność pracy zależała od stanu ogrodzeń. Najlepiej pracowano w zakładach otoczonych solidnymi płotami, ze strzeżonymi bramami i kartami zegarowymi. Gorzej było tam, gdzie płoty były marne, czyli na placach budów, a najgorzej gdy płotów nie było, czyli w pegeerach. Nie mogliśmy zatem wiedzieć, że okres wykopków był dla pegeerowców czasem wielkich wyzwań. Przecież w tej samej chwili musiało być dostatecznie dużo sprawnych traktorów i kopaczek oraz trzeźwych traktorzystów. Do tego jeszcze musieli być jacyś ludzie do zbierania i transportu ziemniaków. W nieogrodzonych pegeerach było to zadanie niewykonalne i dlatego, jak kania dżdżu, potrzebowały one pomocy naszych drobnych rączek. Gdyby tej pomocy nie uzyskały, to strudzony robotnik po powrocie do domu nie mógłby liczyć na talerz gorącej kartoflanki, ani pracujący inteligent (było takie pojecie w czasach PRL), nie mógłby dać wytchnienia swojej spracowanej głowie, jedząc placki ziemniaczane.
Aby te rączki dotarły gdzie trzeba, około ósmej zajeżdżały pod szkołę traktory i, na nieprzystosowanych do przewozu ludzi przyczepach, wywoziły nas na pegeerowskie pola. Tam przeważnie ziemniaki były już wykopane i należało je pozbierać. Pegeerowscy brygadziści rozdawali nam kosze i pokazywali, gdzie wysypywać zebrane ziemniaki. Potem postali trochę nad nami i ulatniali się. Zostawali tylko nauczyciele, ale ich też nie interesowała nasza praca. Przeważnie czytali gazety lub rozmawiali przy ognisku i tylko patrzyli, żebyśmy sobie krzywdy nie zrobili. Dopóki brygadziści byli w pobliżu, to zbieraliśmy lepiej lub gorzej, a gdy znikali, wtedy obijaliśmy się i obrzucali ziemniakami. Tak mijała dniówka, po której odwożono nas pod szkołę.
Zdarzały się jednak wyjątki. W jednym z pegeerów wydano nam po dużym koszu na dwóch uczniów i cwany brygadzista podpuścił nas mówiąc:
– Zobaczymy, kto nazbiera najwięcej ziemniaków. Najlepsi dostaną nagrodę.
Ponumerowano nas i każda para zgłaszała kolejne napełnione koszyki. Wszyscy starali się zbierać jak najszybciej, a on siedział na traktorze i zapisywał wszystko w notesie. Taka rywalizacja trwała do południa, kiedy to przywieziono nam herbatę. Usiedliśmy na koszach i wtedy potwierdziła się teoria, że ludziom w gromadzie niemającym zajęcia, przychodzą do głów niebezpieczne pomysły. W czasie tej przerwy drugoroczny Wiesiek, który był etatowym zarzewiem wszelkiego zła w naszej klasie, zapytał:
– Ciekawe jaką nagrodę dostaną zwycięzcy?
Brygadzisty przy tym nie było, ale gdy przyszedł, powtórzyliśmy mu to pytanie.
– Przekonacie się po robocie – odpowiedział tajemniczo.
– Gówno dostaniemy – mruknął pod nosem Wiesiek. – W ciula nas robi.
Jego słowa padły na podatny grunt i po obiedzie zbieraliśmy już od niechcenia. Brygadzista wściekał się, poganiał nas, a na koniec dnia powiedział:
– Nie pracowaliście solidnie i dlatego nikt nie dostanie nagrody.
Tak oto wspieraliśmy skolektywizowane na ruską modłę rolnictwo. Jak widać robiliśmy to źle, bo też nikt nam nie wytłumaczył, o co w tym wszystkim chodziło. Gdybyśmy wiedzieli, przed jak wielkim wyzwaniem stawały pegeery w tamte dni, z pewnością bardziej przykładalibyśmy się do pracy. Nie byliśmy przecież leniami, ani zdemoralizowanymi dziećmi zgniłego Zachodu. Nikt nam nie wytłumaczył, że nasza pomoc była ważna, i to aż w trzech aspektach: materialnym, politycznym i wychowawczym. Mieliśmy bowiem nie tylko zebrać ziemniaki, ale i zademonstrować poparcie dla uspołecznionego rolnictwa, oraz nabrać szacunku do ciężkiej pracy. Niestety, ani nauczyciele, ani rodzice nam tego nie powiedzieli.
Podobnie nieświadomi swoich zadań byli przyszli studenci z tzw: „inteligenckich rodzin”. Gdy dziecię nauczyciela, lekarza czy nawet gryzipiórka z jakiegoś urzędu dostało się na studia, musiało jeszcze przed ich rozpoczęciem odbyć praktykę wakacyjną w pegeerze. Ze względu na porę roku praktyka ta polegała na pomocy przy żniwach. Niestety ci młodzie ludzie pracowali źle i ich praca przynosiła tyle samo efektów, co nasza przy wykopkach. Przyszli studenci na czas praktyk przeważnie byli kwaterowani w pegeerach i mieli niepowtarzalną szansę bliższego poznania tamtejszego życia. Mogli nauczyć się jeździć na traktorze, obsługiwać maszyny rolnicze, lub chociażby porozmawiać z pegeerowcami o ich problemach. Niestety, nie robili tego, a dla wielu z nich praktyki wakacyjne owocowały przeżyciami związanymi z pierwszym kacem lub przypadkowym seksem na stercie słomy. O ile nasze - niedorosłych uczniów - zachowanie można było jeszcze jakoś usprawiedliwić, o tyle maturzystów nie usprawiedliwiało nic. Wszak byli to już ludzie dorośli, z dobrych rodzin i można było od nich oczekiwać zachowań bardziej godnych młodych członków socjalistycznego społeczeństwa.
Uspołecznione rolnictwo bardzo liczyło też na pomoc... więźniów. Szczególnie w Beskidzie Niskim i Bieszczadach było sporo pegeero-więzień, w których pracowali więźniowie mający niskie wyroki. Skazani na wiele lat zapewne by uciekali, co nie byłoby trudne. Wystarczyłoby tylko przeskoczyć płot i dać nura w karpacki las. Skazanym na kilka miesięcy nie opłaciło się uciekać, a i życie w pięknych okolicznościach przyrody było milsze niż za murami. Kiblowali więc grzecznie, ale wydajność i jakość ich pracy pozostawiały wiele do życzenia.
Jak widać pegeery nie miały lekko. Nie dosyć że prace polowe - uzależnione od okresów wegetacji roślin i pogody - nie rozkładały się równomiernie na cały rok, ale złośliwie kumulowały się w pewnych okresach, to jeszcze nieuświadomione społeczeństwo nie chciało pegeerowcom pomagać. Dlatego też - mimo błogosławieństwa ze strony najwyższych władz partyjnych i państwowych - ledwie dychały.
Aż przyszedł czas, że tego błogosławieństwa zabrakło i owe fabryki żywności zniknęły. Nie ma już ich i zupełnie nie wiem skąd teraz ludzie mają ziemniaki na zupę i placki.
ratings: perfect / excellent
Na pracę nie narzekaliśmy, tylko strasznie wybrudziliśmy sobie odzież i buty, bowiem na polu pracowaliśmy w naszych szkolnych ubraniach. A ponadto nikt nam nie powiedział, ze w pobliżu będzie olbrzymi sad, więc nikt nie miał żadnej torby, wiec musiały wystarczyć kieszenie spodni lub też zawiązane rękawy marynarek lub bluz.
Zwyczajowo barwny i żywy język oraz drobniutkie potknięcia j=interpunkcyjne, jak choćby brak przecinka przed "skąd" w ostatnim zdaniu. Ale to drobiazgi.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Mimo nie ciekawych czasów, wspomnienia pozostały.
Moja mama wspominała chłopaków z czasów wojny.
Tak to już jest.
Janko pomocy.
Starałem się trochę na wesoło opisać te nasze przygody z pegeerami.
To były czasy naszej młodości i , mimo wszystkich idiotyzmów, fajne.
Pozdrawiam Was.
Czy to oznacza, że tak jest dla naszego narodu lepiej??
Dzieciaki z polskich miast nie wiążą wartości pieniądza z żadną własną aktywnością
"Współczesna nasza młodzież miejska wcale nie zna pracy fizycznej." -> Chyba tak jest, niestety.