Author | |
Genre | adventure |
Form | prose |
Date added | 2020-08-11 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1090 |
Horror na koniec upalnego dnia
Upał. Ciąg dalszy upału. Postanowiliśmy więc wybrać się nad nasze ulubione jezioro nieopodal naszego miasta. Pojechaliśmy oczywiście autem, bo to odległość kilkunastu kilometrów.
Na parkingu nad jeziorem przeładowaliśmy nasze bagaże na drugi środek lokomocji... i jazda! Byle szybciej do wody, bo w aucie spociliśmy się jak szczury. Wprawdzie klima w aucie jest, ale rzadko jej używamy na krótkich odcinkach, bo, jak by nie patrzeć, na drogi oddechowe nie jest najzdrowsza.
— Wio koniku! — zawołałam do córki, kiedy znaleźliśmy się już na prostej drodze prowadzącej do jeziora.
Córka bez większego wysiłku ciągnęła wózek z całym naszym majdanem, a dzieci popędziły już do przodu, by jak najszybciej zobaczyć jezioro.
— O, widać już jezioro! — wołała wnuczka, która odstawiła nas na dobre 100 metrów.
Wszyscy bardzo lubimy to jezioro. Jest pięknie położone, zewsząd otoczone zalesionymi wzgórzami.
Gdy doszliśmy już do jeziora, powędrowaliśmy dalej jego brzegiem na nasze ulubione miejsce. Ledwie doszliśmy i już trzeba nam było statkiem popływać. Wnuczek o to zadbał. To taka jego tradycja.
Zaraz potem, zanim się rozpakowaliśmy, wszyscy razem zrobiliśmy — hop do wody! i dobrą chwilę rozkoszowaliśmy jej chłodem.
— Jaka ta woda cudowna. Chłodna, czysta... mokra! — wołała wnuczka, między jednym nurkowaniem a drugim.
Wspaniale było nad jeziorem. Wspaniale było w taki upał tutaj sobie poleżeć, pospacerować, popływać. Właściwie to upału w ogóle się nie czuło. Na brzegu wiał wiaterek schłodzony temperaturą wody, a w wodzie, ha, to już sama chłodna rozkosz.
Kiedy słoneczko chyliło się już ku zachodowi, przyszedł czas na ostatni skok do wody. Krótkie pływanie i wyskok. Po takim zabiegu każdy orzeźwiony i ożywiony stanął na brzegu.
— W dwuszeregu zbiórka! — zawołałam do swojej kochanej czeredki.
Szybciutko i sprawnie zrobiliśmy koło siebie porządek i spakowaliśmy cały nasz majdam z powrotem na wózek.
Wracając do auta, zasuwaliśmy drugą stroną brzegu. I nagle, wszyscy jednocześnie zobaczyliśmy coś niesamowitego.
— Rany, a to co?! — krzyknęłam i złapałam dzieci za ręce.
Czegoś takiego jak żyję nie widziałam. Istny horror. Drzewo wyglądało jakby je w całości poddano galwanizacji srebrem. Całe, równomiernie wysrebrzone, mieniło się w promieniach słońca. Rozdziawiając buzie z ciekawości, podeszliśmy bliżej... i aż nas zamurowało. To, co zobaczyliśmy, było okropne. Pod drzewem wiło się ogrom jakichś małych i bardzo ruchliwych larw. Z krzykiem obrzydzenia odskoczyliśmy od drzewa i natychmiast wzięliśmy nogi za pas... I w te pędy pognaliśmy drogą prowadzącą na parking.
A przyśpieszenia po tym widoku dostaliśmy, że ho, ho! To znaczy starszyzna dostała, bo dzieciaki w pędzie wskoczyły na wózek i tylko dopingowały radośnie. W mig byliśmy na parkingu. Po chwili przy aucie, wreszcie w aucie... i jazda do domu!
A jeśli chodzi o wycieczkę, to istotnie, była wspaniała. :)