Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2012-02-07 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2888 |
- Nie jesteśmy zwyczajnymi ludźmi, rzekł - warknął Carthan. - Nie jesteśmy głupi, potrafimy o siebie zadbać. Czyż nie tak mówiłeś?
- Zamknij się wreszcie - odwarknął Rox. - I nie stawiaj oporu, to pożyjemy dłużej.
- Bezbrzeżni idioci - skomentowała Iridia przez zaciśnięte zęby. - Jak mogliście wpaść na coś tak głupiego?
- Przypominam, że to nie ja wpadłem na pomysł samobójczego ataku z góry! - syknął Rox.
- A kto niby powiedział `można by ich zaatakować, zanim się spostrzegą i nas zastrzelą`?! - odparł na to Carthan.
- Wypraszam sobie, nie miałem tego na myśli!
- Trzeba było wyrażać się jaśniej, do jasnej cholery!
- Zamknijcie się w końcu! - ucięła Iridia. - Jeden z drugim siebie warci.
- Odpieprz się - mruknął Rox na odchodnym.
- Wystarczy tego! - rozległ się okrzyk.
- No proszę, głos rozsądku! - Iridia jęknęła krótko. - I kto to? Nasz przeciwnik. Brawo, panowie.
Rox rozejrzał się po kilkudziesięciu przeciwnikom, otaczającym ich w każdym miejscu. Wszyscy trzymali w dłoniach jakieś strzelby i celowali prosto w nich. Raczej ich szanse były dość mierne. Niby byliby w stanie urządzić taką rzeźnię, jak na tamtym pirackim okręcie, ale to nie było ich celem, a Rox miał niejasne przeczucie, że tym razem to się może nie powieść.
- Starczy tych kłótni, moi drodzy. - Jeden z mężczyzn wyszedł przed szereg. Rox wytrzeszczył oczy. Ten gość miał na sobie kamizelkę kuloodporną, a w ręku trzymał nabity karabin M4A1. Nie to, co cała reszta. Skąd… Skąd… - Najpierw poproszę uprzejmie, a potem się pogniewamy. Proszę was o schowanie broni do pochew oraz opuszczenie ich. Od naszej miłej, smoczej panny wymagam całkowitego bezruchu oraz trzymania paszczy zamkniętej. Pozwolicie się nam związać, a wtedy nikomu nie stanie się krzywda.
Rox popatrzył w oczy temu mężczyźnie. Zacisnął szczękę. Spokojnym, płynnym ruchem wsunął elficką katanę do pochwy, odwiązał ją od paska i upuścił. Carthan zaraz poszedł w jego ślady, chociaż wyraźnie było widać, że miał ochotę porządnie skopać tyłek swojemu przyjacielowi.
- Skąd się urwałeś? - zapytał Rox, patrząc w oczy oprawcy. - Masz inne wyposażenie, niż cała reszta. Zachowujesz się inaczej. Kim jesteś?!
Mężczyzna zaśmiał się głośno.
- Uważasz, że Wybranych jest tylko dwóch, Rox? Że to tylko i jedynie wasza dwójka? Jesteś żałosny.
Nie miał nawet ochoty pytać, skąd ten gość znał jego imię. Czekał, aż ten powie coś więcej. A był pewien, że na tym nie skończył. Nie mylił się.
- Wybranych jest cała masa! Setki, tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy! I wiesz, kim naprawdę jest Wybrany? Wmawiali ci zawsze, że to istoty, nawet niekoniecznie ludzie, ale też nie zwierzęta, które potrafią walczyć i to tak, że nie ma na nich wystarczająco silnego przeciwnika. Kiedy Wybrany się tobą zainteresuje, jesteś martwy, mylę się?
Nie, nie mylisz się. Rox wpatrywał się w niego spod zmarszczonych brwi.
- Ale nie. Wybrany to nie wojownik. Oczywiście, może nim być, każdy może mieć smykałkę do mordowania. Ale Wybrany to ktoś, kto potrafi za pomocą jedynie swojej woli przemieszczać się między światami.
Rox zadrżał. Otworzył szeroko oczy, wpatrując się w nieznanego mu mężczyznę i podświadomie czując, że wcale nie kłamał. On… był w stanie wrócić do domu, kiedy tylko chciał? Nie potrzebując wcale pomocy elfów?
Zacisnął pięści. Te spiczastouche gadziny miały zamiar powiedzieć mu o tym po skończeniu roboty, żeby móc bez przeszkód go wykorzystać! Przecież wiedząc o tym nawet nie zawahałby się przed powrotem!
A może jednak?
Mężczyzna machnął ręką. Kilkunastu uzbrojonych żołnierzy podbiegło do nich i związało ich mocno, Iridii obwiązując nawet pysk, by nie była w stanie go otworzyć, skrzydła do ciała i łapy do siebie, żeby przypadkiem nimi kogoś nie zaatakowała.
- Wciąż się nie przedstawiłeś - warknął Rox, gdy ciasno wiązali jego dłonie za plecami.
- Jeśli tak ci na tym zależy, Rox, to możesz mówić mi Sefir.
Spokojnie, powtarzał sobie bez przerwy Rox. Przyjdzie na wszystko czas. Po pierwsze, trzeba się stąd wydostać. Musi w jakiś magiczny sposób ocalić Carthana i Iridię, znaleźć smoki, a potem w nogi.
Czemu zawsze muszą pakować się w bagno, z którego nie ma wyjścia?
Zaprowadzili ich do pałacu. Nie był jakoś specjalnie okazały, przynajmniej w porównaniu z tym w Coronith, w którym mieszkała Amvida. Minęli wiele zwłok, leżących w kałużach własnej krwi. W końcu doszli do sali tronowej. Nawet Iridia zdołała się zmieścić w szerokich drzwiach. Jakiś mężczyzna - pewnie gość, który wywołał cały ten bajzel, jak domyślał się Rox - chodził w tę i we w tę. Król leżał z boku, miecz wystawał z jego piersi. Przewrót więc się udał. Stali przed nowym królem. Jakoś nikt nie miał wcale zamiaru się przed nim ukłonić.
- Rox, Carthan i Iridia - powiedział cicho nowy król. - Wiele o was słyszałem.
Kuźwa.
- Sława nas wyprzedza. Wnioskuję, że wiecie o nas więcej, niż mieszkańcy Delluin. - Rox uśmiechnął się zgryźliwie. Carthan szturchnął go na tyle, na ile był w stanie.
- Zaiste. - Mężczyzna… Nie, chłopak jeszcze, uśmiechnął się lekko. - Zapewne zastanawiacie się, skąd o was wiemy?
- Przeszło nam to przez myśl - przyznał Carthan. - Myślę, że na dobry początek mógłbyś się przedstawić. Ułatwiłoby nam to kontakt.
Rox popatrzył na niego z uznaniem. Uczy się, skubany.
- Nie wasza to sprawa, jak się nazywam. - Młodzian machnął na nich ręką.
- W porządku, Gówniarzu - powiedział Rox. - To po co nas wezwałeś…?
Zaparło mu dech, gdy ktoś ze strażników dźgnął go mocno kijem w brzuch. Zwymiotował resztkę śniadania, a wiele tego i tak nie było. Upadł na kolana, usiłując uspokoić oddech.
- Ależ spokojnie, spokojnie. - Król uniósł ręce, patrząc na gwardzistę. - To nie pomoże, a tylko będzie chciał cię zamordować, gdy się uwolni, co zapewne wkrótce zrobi. Po co dodawać sobie zmartwień?
- Za późno - warknął Rox.
- Uspokoić się! - wrzasnął w końcu młodzian. Powiało grozą. - Nie wezwałem cię bez powodu, Rox, inaczej zabiłbym cię od razu. Zdajesz sobie z tego sprawę. Czy wiesz, ile wart jest smoczy kieł? Ach, oczywiście, dlaczego miałoby cię to zastanawiać, skoro nawet masz smoczą przyjaciółkę? Ale powiem ci: Za jeden taki możesz otrzymać dziesięć tysięcy kari.
Rox przymknął oczy. Szybkie przeliczenie. Jeden kari to moneta, która dzieli się na mniejsze, jej wartość w przeliczeniu na polskie złotówki… Warte to będzie jakoś…
Chłopak wyszczerzył oczy. Nie był w stanie wydobyć z siebie jakiegokolwiek dźwięku.
Za pięćset kari byłby w stanie kupić niemałą wioskę. Za dziesięć tysięcy miałby na własność całe Coronith, okoliczne miasta i wsie, a i tak starczyłoby mu do końca życia.
- Jeden… ząb? - wyszeptał w końcu. Nie mógł się oprzeć. Spojrzał na Iridię. Nie jak na przyjaciela, ale na drogocenny towar. Jeden ząb…
ROX!
Zamknął oczy. Co za cholerne myśli go nachodzą! Przynajmniej ten koleś, co mu pod czaszką siedzi, jest w stanie jakoś mu wyperswadować takie głupie intencje.
- Rozumiesz już, jaką smoki są potęgą? Nie jako żywe stworzenia, ale jako zwykły towar, łup, który należy się myśliwemu.
- Uważaj na to, co mówisz! - warknął Carthan. - Myślisz, że jeśli ci nie odpowie, bo ją zakneblowaliście, to nie ma uczuć?!
- To zwierzę? - Król zaśmiał się z wyższością. - Jesteś człowiekiem, który zawarł z nią pakt, Carthanie. Ty powinieneś wiedzieć najlepiej, kto nad kim ma naturalną władzę.
Wtedy to Rox podjął decyzję. Jego oczy zamieniły się w lód. Wystarczy teraz jedynie doprowadzić wszystko do końca.
Zabiję cię. Jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek ma prawo powiedzieć coś niepochlebnego do Iridii, to tylko ja. Nikt więcej. Ja, jako jej przyjaciel.
- A ty? Co uważasz, Rox? - Król popatrzył na niego.
- Że jeśli będziemy potrzebować pieniędzy, możemy pobawić się w dentystę?
Znowu się zaśmiał. Rox nawet nie mrugnął. A śmiej się, mówił sobie. Śmiej się, ile możesz, bo już niedługo jesteś w stanie. Ciesz się, korzystaj z życia.
- Wiesz co, Rox? Wiem, po co tu przybyliście. Chcecie kolejnego paktu ze smokami. Może nawet wielu paktów. Dam ci smoka. Co ty na to?
- Żywego czy martwego? - zapytał spokojnie.
Jeśli żywy, wypuści nas z Iridią, gdy sprowadzimy mu kolejnego smoka i go zabije. Jeśli martwy, być może podzieli się wtedy z nami łupem, albo też zamorduje też moją przyjaciółkę. Sprzeda kły, łuski i pazury, być może odda resztę truchła do badań, a nuż stworzą jakieś leki, albo równie dobrze - miotacz ognia.
Tak czy inaczej, zrobi to. Rox już postanowił.
- Żywego. Oczywiście, że żywego.
A więc wariant pierwszy. Będzie miał z tego tyle kasy, że kupi sobie cały kontynent. Skoro jest już królem i jakoś nie wydaje się, żeby ludzie próbowali go obalić - tyrana ciężko obalić, to wiedział z doświadczenia - to znaczy, że ma zamiar podbić kolejne w ten, czy też inny sposób. Ma broń - jeśli Sefir jeszcze dostarczy mu karabiny z prawdziwego zdarzenia, nie mamy żadnych szans. W końcu jest powód, dla którego wiedzą o nich wszystko. Muszą znać swoich wrogów doskonale. Zwłaszcza tych, którzy mogą cokolwiek zdziałać w obronie państwa, czyli Wybranych. Mamy szpicli w Delluin, króla spragnionego władzy, krwi, ziemi i pieniędzy i tylko dwóch ludzi i jednego smoka pomiędzy tym, a katastrofą.
Do roboty!
- Po pierwsze, rozwiąż nas wszystkich. Nie będziemy rozrabiać - powiedział.
- Nie wszystkich. Iridia tu zostaje.
Rox zaśmiał się. Carthan aż zadrżał. Ten śmiech brzmiał szaleńczo.
- Chyba śnisz, Gówniarzu, że będziesz nam stawiał warunki. Myślisz, że będziesz miał zakładnika? Tak łatwo to nie ma. - Rox zbliżał się do króla. Powoli, krok po kroku. - Chcesz smoka, żeby na nim zarobić niebotyczne pieniądze. Zgoda. Przyprowadzę ci smoka. Zrobisz z nim, co zechcesz, nie interesuje mnie to. Ale to ja będę stawiał ci warunki. Bo wiesz, że tylko i jedynie ja mam szanse wyjść z tego cało. Dlatego mówię ci: Najpierw nas rozwiąż.
Przez chwilę młodzian wpatrywał się w te jego błękitne, lodowate oczy. W końcu skinął głową na strażnika. Cała trójka została wkrótce uwolniona. Carthan od razu rzucił się na króla, gotów go zabić. Rox zatrzymał go. Popatrzył na niego, a Carthana przeszły dreszcze. Przeraził się. Zawsze w takiej sytuacji wzrok Polaka mówił mu wyraźnie `Spokojnie, stary, mam plan. Damy radę`. A teraz były tylko te dwie bryły lodu zamiast oczu. Nic. Zero uczuć. Carthan poczuł się, jakby stracił swego przyjaciela na zawsze.
Rox naprawdę ma zamiar to zrobić.
- Po drugie, broń. Oddawać. - Rox pomasował swoje obolałe nadgarstki. - Po trzecie, mapy. A po czwarte, idziemy sami.
- Na to nie mogę pozwolić.
- Więc zabiję ich, gdy tylko wyjdziemy z miasta. - Rox wzruszył ramionami. - Wrócimy, ale bez twoich ludzi. Rób jak chcesz. Wyruszamy za piętnaście minut. - Odszedł do drzwi, nie niepokojony przez nikogo. Zatrzymał się jednak. - A, jeszcze jedno. Milę stąd, zaraz za granicą drzew, jest wóz ze starszym jegomościem na nim. Zapewnicie mu bezpieczeństwo i zapłacicie w naszym imieniu. - Zaraz potem odszedł.
Wbrew swojego pozornego spokoju, był przerażony. Nie wiedział, jak to rozegrać. Jeden błąd może kosztować życie wiele więcej ludzi, niż tylko on. Więcej nawet, niż Carthan i Iridia.
Najpierw musiał uporządkować ten chaos, i w swojej głowie, i w świecie, gdzie przyszło mu być bohaterem.
No, jak długi może być cholerny las?!
Miał ochotę krzyczeć, łażąc w kółko obok drzew, stąpając po runie, czasem widując jakieś zwierzaki, a i tak wszystko sprowadzało się do jednego. Wio, na północ, szukaj smoków po lesie większym niż ten, w którym przy odrobinie szczęścia można natknąć się na Taurdil. Może gdyby miał jakiś odtwarzacz muzyki, czy chociaż porządną książkę… Może kryminał. O, coś Agathy Christie. Taak, to by było to…
Trzask gałązki. Rox miał ochotę kląć jak szewc. Carthan był wysoko na niebie, lecąc na Iridii, a on musiał łazić z tymi idiotami, których przydzielił mu król. O ile Polak jeszcze podczas poprzedniej wizyty w Delluin nauczył się cichego poruszania, o tyle oni robili w tym lesie rumor większy niż Iariel, gdy ją przypadkiem wkurzył. Miał już dość tłumaczeń, że jeśli smok ich usłyszy, to najpierw ich spali, a potem będzie się pytał, kto idzie. Zresztą, teraz dbał jedynie o siebie. Gdyby tylko miał jakikolwiek powód, zaszlachtowałby tych imbecyli, którzy łazili za jego plecami. Są dla niego tylko problemem.
Przygryzł wargę. Starzec mówił, że trzeba jechać konno kilka tygodni, by dostać się do smoków. Król z kolei twierdził, że wystarczą na to dwa tygodnie marszu. Normalnie poleciałby wraz z Carthanem, w ciągu góra trzech dni byliby z powrotem w zamku, prowadząc ze sobą kolejnego smoka. Ale nie, bo ta zgraja patałachów musi ciągnąć się za nim, bo dostali rozkaz, żeby go zabić, gdyby próbował coś kombinować. Pytanie, kto kogo zabiłby pierwszy.
Trach! Ktoś się potknął i zawył straszliwie. Rox zatrzymał się, zadrżał z wściekłości i podszedł do leżącego nieszczęśnika.
- Właśnie zdradziłeś swój zespół - powiedział spokojnie, przykucając przy nim. Mężczyzna obejmował swoją nogę. Nie wyglądała jednak na złamaną. - Jeśli ktokolwiek nas usłyszał, a smoki mają bardzo dobry słuch, zabiłeś nas.
- Skręciłem nogę. Nie mogę iść, potrzebuję pomocy! Musicie mnie stąd wziąć!
- Potrzebujesz pomocy, to czołgaj się z powrotem i módl się, żeby jakieś zwierzę nie wzięło cię za śniadanie. Cztery dni marszu… Może w połowie kolejnego tygodnia dotrzesz do miasta. Jeśli będziesz miał szczęście.
- Weźcie mnie stąd! - wrzasnął.
- Krzyknij jeszcze raz… - ostrzegł go Rox.
- To co?!
Zamarł, gdy ostry jak brzytwa miecz przeszył go na wylot, przechodząc przez serce. Rox wyciągnął klingę z jego klatki piersiowej, wytarł krew o jego spodnie i schował ją do pochwy. Bez słowa minął wszystkich pozostałych towarzyszących mu żołnierzy i ruszył dalej. Minęło kilka chwil, nim otrząsnęli się z pierwszego szoku. Może i mieli ochotę go zabić, ale żaden się nie odważył. Rox nawet się nie uśmiechnął, chociaż w jego sercu gnieździł się ponury tryumf.
Pozostało ich jedynie siedmiu.
Dziwna rzecz, Rox wcale nie poczuł tym razem wyrzutów sumienia, żadnych wątpliwości przed tym, co zrobił. Zamordował bez wahania bezbronnego człowieka, który nic mu nie zrobił. Nawet ci bandyci w Delluin mieli zamiar zabić dziecko, a ich było mu szkoda zabić. Czuł w trzewiach, że się zmienił. Wcale mu się ta zmiana nie spodobała.
Szli dalej. Powoli i ostrożnie, jednak wcale nie zrobiło się lepiej. Wciąż było słychać trzaski suchych gałązek, nieostrożne kroki podkutych buciorów i dyszenie siedmiu mężczyzn. Rox zmełł znowu przekleństwo w ustach.
Popatrzył w górę. Carthan i Iridia zniknęli z nieba. Czyli są blisko. Nie mogą rozrabiać. Jeśli teraz zaatakuje tych idiotów, któryś z pewnością zdąży załadować pistolet i wystrzelić. Huk będzie taki, że zleci się tu tyle smoków, ile w życiu na oczy nikt nie widział. Śmierć na miejscu. Potrzeba mu…
Kap, kap. Rox otarł czoło, gdy kropla wody z zachmurzonego nieba spadła na niego. Potrzeba mu deszczu. Zaraz zamoknie im proch, będą bezbronni. Jeśli się ich pozbyć raz na zawsze, to tylko teraz.
- Trzeba przeczekać ten deszcz. - Jeden z żołnierzy zapalił skręta. Rox poszedł do niego i wyrwał mu go z zębów, gasząc na jego oku, ręką przytrzymując mu usta. Wył, ale nie było słychać nic więcej niż zduszony jęk.
- Smród skręta jest wyraźniejszy niż ten człowieka - warknął. - Smoki są niedaleko. Jak myślisz, imbecylu, co zrobią, gdy cię wyczują? Zabiją nas. Wszystkich. Po kolei, albo też wszystkich na raz, jak im będzie wygodniej. Prawdopodobnie rozpęta się tu wojna, my przegramy z pewnością, a jakie będą pozostałe straty w ludziach, nie mam pojęcia. Wymordują całe wsie i miasta, nie pozostanie kamień na kamieniu, rzeki spłyną krwią mężczyzn i kobiet, starców i dzieci, a wy nawet nie jesteście łaskawi zamknąć swoich pysków.
- I co, masz z tym jakiś problem? Król kazał nam cię pilnować! - warknął kolejny z żołnierzy. Rox wyciągnął miecz.
- Jedno słowo, a dla odmiany wyrżnę was wszystkich.
Woda ściekała z niego całymi strumieniami. Deszcz lał niemiłosiernie. Podejmij decyzję, Rox. Jeśli się ich pozbyć, to teraz. Potem nie będzie już szansy.
Nie drgnął jednak. Żołnierz nie odezwał się już w ogóle. Ten z wypalonym okiem skomlał cichutko. Nie miał powodu, by ich teraz zabijać. Schował miecz i bez słowa szedł dalej. To już niedaleko, powtarzał sobie. Znajdzie smoki…
No i co dalej? Wyjdziesz sobie przed nie i powiesz `Cześć, musicie iść ze mną walczyć z demonami`? Może nawet by litościwie pozostawiły go przy życiu, ale z pewnością nic w ten sposób nie wskóra. Jak powinien się zachować? Ulegle, czy też agresywnie? Przyjąć ich warunki, jakiekolwiek by nie były - jeśli w ogóle jakieś postawią - czy też być na tyle twardym, by sugerować własne? Cholera, zagwozdka.
Szedł naprzód, powoli, lecz równym tempem i bez szmeru. Obok niego w równym szeregu szli żołnierze. Carthan zniknął z jego pola widzenia. Nie dostał od niego żadnej wiadomości i nie wiedział, czego ma się spodziewać. Mogli natknąć się na smoki w ciągu minuty albo dopiero za tydzień. Tego nie wiedział i tutaj leżał największy problem. Pogadanka to jeszcze pół biedy, ale jak ma do niej dotrwać, jeśli nie przeżyje?
Znów wysunął się na szpicę, szedł przez kilka minut, aż w końcu zatrzymał się nagle, wpatrzony w widok przed nim jak zaczarowany.
Na trawie na niewielkiej polance bawił się mały, srebrny smok.
Rox nie drgnął nawet. Jeśli maluch zorientuje się, że jest obserwowany, podniesie raban. Matka pojawi się w ułamku sekundy i rozszarpie ich na strzępy nawet, jeśli nic nie zrobią. A z pewnością łażący za nim imbecyle nie będą na tyle rozgarnięci, żeby się nie ruszać. Rany, co robić, co robić…
- Smok! - wykrzyknął nagle żołnierz z jego prawej strony, unosząc błyskawicznie broń. Na twarzy Roksa pojawiło się przerażenie. Rzucił się ku mężczyźnie z zamiarem wyrwania mu pistoletu.
Rozległ się huk. Pocisk pomknął w stronę srebrnej istoty, z łatwością przebijając smocze łuski. Maluch pisnął przeraźliwie. Rox dopiero teraz dopadł żołnierza, widocznie bardzo z siebie zadowolonego.
- TY IDIOTO! - ryknął. I tak już za późno. Śmierć na miejscu. Sięgnął po nóż na prawej łydce. - Wiesz, co zrobiłeś?!
- Wypełniłem mój… - zaczął. Rox przyłożył nóż do jego krtani i powoli nacisnął. Trysnął niewielki strumyczek krwi.
- Skazałeś wszystkich na śmierć! - Wściekły Polak uderzył w trzonek noża pięścią. Ostrze przebiło się przez kręgosłup. - Bezbrzeżny idioto!
Ale tego już nie usłyszał.
- Rox! Co się dzieje?! Pojawiły się smoki, cała chmara, lecą do was! - odezwał się nagle w jego umyśle Carthan.
- Lądujcie, migiem!
Ziemia zatrzęsła się potężnie, gdy szmaragdowozielony, wielki smok wylądował między ludźmi, a srebrnym, kwilącym malcem. Na niebie pojawiły się kolejne bestie. Wszyscy żołnierze unieśli broń.
Deszcz, śliska trawa, w końcu mokry proch. Dlaczego się nie udało? Dlaczego ci imbecyle wciąż robią swoje? To nie tak miało wyglądać!
Wyciągnął swój miecz, jednocześnie tnąc swojego najbliższego przeciwnika. Tak ich teraz postrzegał. Jako swoich wrogów, których albo zabije on, albo oni jego. Polała się krew. Korzystając z pistoletu nieszczęśnika, zastrzelił kolejnego. Dwie kule pomknęły w jego stronę, reszta wciąż miała za zadanie zabić smoki. Przeładowywali błyskawicznie, proch był suchy jak pieprz, przez co byli w stanie strzelać co kilkanaście sekund. Rox przeciął mieczem obie kule, jednak pistolet kolejnego przeciwnika był tuż obok jego głowy. Nie miał szans tego uniknąć. Ale nagle pojawił się Carthan, spadając na przeciwnika z nieba, jednocześnie wbijając mu miecz w serce, aż po rękojeść. Rox podziękował mu skinięciem głowy. Pozostało jedynie trzech przeciwników. Szmaragdowy smok szybko pozbył się jednego, a Iridia drugiego. Ten, który pozostał został przyszpilony do pobliskiego drzewa przez Carthana. Rox strzepnął z miecza krople krwi i schował go do pochwy. Ruszył żwawo w stronę srebrnego smoka.
- Nie waż się do niego podchodzić! - ryknęła na niego szmaragdowa smoczyca, już-już unosząc łapę, by rozszarpać go na strzępy.
- Z naszej dwójki to ja mam dłonie - odparł chłodno Rox i pchnął ją mocą. Smoczyca przeleciała nad srebrnym malcem i przekoziołkowała kilka razy. Rox zdążył dojść do rannego smoka, a tymczasem jego matka - jak uważał - zdążyła z wściekłością stanąć na czterech łapach i rzuciła się na niego. Wylądowała może metr dalej, przybliżając swój pysk do twarzy Polaka. Nawet nie drgnął. Wpatrywał się przez kilka sekund w jej oczy, a potem bez żadnego zmieszania popatrzył na leżącego u jego stóp smoka. Przykucnął przy nim.
- Carthan, chodź tu, będę cię potrzebował! - zawołał.
Kula weszła tuż poniżej skrzydła. Krew lała się bez ustanku, srebrny smok skamlał cicho. Powoli zaczynało brakować mu sił.
- Gdzieś tutaj powinna leżeć jakaś kula, podaj mi ją. Migiem! - Rox popatrzył na Carthana. Wojownik rozejrzał się po okolicy, schylił i wziął kulę w dłoń. Podał ją Roksowi. Ten przypatrzył się jej, pogładził ją kciukiem, potem odrzucił w tył. Żelazo. Przy odrobinie chęci…
Potarł dłonie. Przymknął lekko oczy. Skupił się, przeniósł swoją magię do rąk. Dasz radę, powtarzał sobie. Dasz radę.
- Będzie bolało - powiedział cicho do smoka. - Ale jesteś smokiem, prawda? Jesteś silny! Musisz to wytrzymać! - Inaczej jestem martwy. Tego jednak głośno nie powiedział. Wsunął palec do rany, aż nie poczuł zimnego metalu. Smok zawył z bólu, ale Rox już wyciągał metal za pomocą namagnesowanego palca. Chyba zrobienie elektromagnesu z ciała nie jest możliwe, przynajmniej nigdy o czymś takim nie słyszał, ale w tej chwili nic go to obchodziło.
- CARTHAN! - zawył, gdy szybkim szarpnięciem wyrwał kulę wraz ze strumieniem krwi. Położył drugą rękę na ranę, wojownik przyłożył do tego swoje dłonie i nacisnęli mocno, tamując krwotok. Carthan szeptał półgłosem Szare Słowa.
Wszystko to trwało kilka sekund. Rox w końcu usiadł na trawie, wpatrując się w dokonane dzieło. Zachichotał cicho, potem zaczął się śmiać. Zadowolony, szturchnął uśmiechniętego Carthana w ramię. Udało się.
- Będzie żył - powiedział wojownik. - Musi odpocząć, wyspać się. Prawdopodobnie łuski już nigdy nie obronią go w tamtym miejscu, ale poza tym będzie zdrów.
Rox czuł się jak we śnie. Siedział na mokrej trawie podczas ulewnego deszczu, cały we krwi, wpatrując się w dziesiątki różnokolorowych smoków. Znaleźli. Kuźwa, znaleźli!
- Dlaczego to zrobiłeś? - zapytała szmaragdowa smoczyca, wpatrując się w Roksa. - Zabiłeś wszystkich swoich towarzyszy i uratowałeś mojego syna. Dlaczego? Jesteśmy dla was warci majątek!
- Po pierwsze, tamci idioci to nie moi towarzysze, tylko ogon. Po drugie, co nas to, kuźwa, obchodzi, ile jesteście warci? Zabiłem ich, bo na to zasługiwali, uratowałem go, bo przecież nie jest w żaden sposób winny temu wszystkiemu. Po prostu znalazł się w złym miejscu o złym czasie.
Przez chwile panowała cisza, tylko deszcz kapał na liście drzew.
- Kim wy jesteście?
- My? My jesteśmy tylko jedynymi prawdziwymi bohaterami. - Carthan wzruszył ramionami. - Nie żołnierzami, nie najemnikami. Bohaterami.
Jak tak Rox zaczął o tym myśleć, to Carthan całkiem precyzyjnie ich podsumował.
- A ten smok? - zapytał inny z przybyłych, mający błękitne łuski.
- Iridia jest naszą przyjaciółką - wyjaśnił Rox. - Jedynym smokiem związanym paktem z człowiekiem i ostatnim żyjącym przedstawicielem w Delluin, to jest za morzem.
- Jaki cel wam przyświeca? - Kolejne pytanie.
- Potrzebna nam pomoc. Demony atakują cały kontynent, cały nasz świat. Przybyliśmy prosić smoki o użyczenie nam swej potęgi. - Rox przymknął lekko oczy. Zapewne go wyśmieją. Ale nie. Wszyscy siedzieli cicho i spokojnie, aż w końcu jeden z nich przerwał ciszę.
- Dlaczego niby mielibyśmy wam pomóc? - zapytał smok. - Mamy własne problemy, ale i spokojne życie. Nie mamy żadnego powodu, by wam pomagać.
- Król się zmienił - powiedziała nagle Iridia. - W Irgoth było powstanie, stary król nie żyje, a nowy doprowadzi do wojny. Ci ludzie, których Rox zabił byli tutaj z jednego powodu. Mieli sprowadzić do miasta smocze truchła, żeby je sprzedać i mieć z tego monstrualne pieniądze. Po prawdzie, to zawdzięczacie mu, tak jak i Carthanowi, życie…
- Po prawdzie… - przerwał jej nagle Rox. - To król wysłał mnie tu z tą samą misją. Mogę wrócić tam z tarczą, bądź na tarczy. Nie zastanawiałem się, co będzie, jeśli po prostu wrócę z pustymi rękoma, prawdopodobnie mnie zwyczajnie zamordują. A i tak osiągną swój cel. Wyginiecie.
- Chyba, że zdecydujecie się nam pomóc. Coś za coś. Macie swój powód. - Carthan patrzył po smokach nieustępliwie.
- To bezsens! - warknął czerwony smok. - Nie mamy żadnego zamiaru…
- Ja z nimi pójdę - odezwał się inny. Wszystkie wraz popatrzyły za siebie i rozstąpiły się przed smokiem z ciemnozłotymi łuskami. - Nie możemy pozwolić, by nasza rasa wyginęła. Chyba jestem odpowiednią ceną za ich pomoc. A może się mylę? - Smok popatrzył bystro na ludzi.
- Każda pomoc będzie nieoceniona. - Rox skinął głową.
- Więc dobrze. - Smok uśmiechnął się. Patrzył wciąż na Polaka. - Czy zechcesz zawrzeć pakt?
Rox przez chwilę zastanawiał się, czy się nie przesłyszał. Pakt? Ten złoty smok chciał zawrzeć pakt z… nim?
- Kimże ja jestem, żebyś zawierał ze mną pakt? - wyszeptał zdumiony Rox. - Jestem tylko nędznym człowiekiem, jak powie każdy z twych pobratymców. Nikim szczególnym. Przecież nawet mnie nie znasz!
- Nie muszę cię znać. - Smok wyszczerzył zębiska w makabrycznym uśmiechu. - To jak będzie? Jak mam ci mówić, towarzyszu?
Rox zastanawiał się, na czym polega pakt. Jakoś nigdy nie pytał o to swoich przyjaciół. Teraz już wiedział. Chodziło o imiona. Głupie związanie swojego życia z innym zależało tylko od tego, czy wyjawią sobie swoje prawdziwie imiona. Polak przymknął oczy. Prawdziwe imię.
Uśmiechnął się. Żadne imię nie jest bardziej prawdziwe, niż to.
- Jestem Rox - powiedział. - A jak ja mam zwać ciebie, towarzyszu?
- Wiesz, że już nie będzie odwrotu - odezwał się inny smok z boku. Złoty nawet nie uraczył go spojrzeniem, tylko na powrót odsłonił cały garnitur ostrych jak brzytwa zębów.
- Me imię to Lasanwar.
Nie stało się nic, czego Rox mógł oczekiwać po takim wydarzeniu. Żadnych uderzeń magii, świateł, czy czegokolwiek w ten deseń. Miało się wrażenie, że nic się nie zmieniło. Ale nie, zawarli pakt. Człowiek ze smokiem.
- Skoro formalności mamy już za sobą… - Iridia uśmiechnęła się po smoczemu. - Rox, zapewne już masz jakiś genialny plan powrotu do Irgoth?
Miał. Oczywiście, że tak. Wyszczerzył się wrednie.
- Długo was nie było. - Król uśmiechnął się miło. - Widzę, że misja się powiodła… A gdzie moi ludzie?
- Jeden zamordowany przez Carthana, dwaj przez smoków, a pozostałych pięciu zabiłem własnoręcznie - wyjaśnił ze stoickim spokojem Rox. - Przeszkadzali. - Carthan wbił mu łokieć pod żebro, a Polak jęknął cicho i syknął na przyjaciela.
- Rozumiem - stwierdził król.
Poprowadził ich długim korytarzem. Gdy otworzyły się wielkie wrota, światło oślepiło dwójkę przyjaciół. Strażnicy wepchnęli ich do środka. Rozległ się niemiłosierny gwar. Tysiące głosów wraz dało upust emocjom. Daleko z boku byli Iridia i Lasanwar. Oboje byli spętani grubymi jak ręka Carthana łańcuchami. Nie byli zdolni się ruszyć. Nad nimi widać było podest, na którym po krótkiej chwili pojawił się król.
Arena. Nie żartujcie sobie. Błagam, nie. To nie tak miało być!
Masywne wrota zatrzasnęły się za nimi, nim zdołali cokolwiek przedsięwziąć. Przepięknie. Dlaczego to ich musi to wszystko spotykać? Zawsze, bez wyjątku.
- Chyba znowu nas wrobili - mruknął Carthan. Oczywista oczywistość.
Król uniósł ręce, a gwar urwał się. Cisza wręcz dzwoniła w uszach. Raz po raz klekotały łańcuchy, gdy smoki usiłowały się poruszyć, ale bez większego skutku.
- Staliśmy się świadkami narodzin nowej ery. Rozpoczęcia nowej epoki! - wykrzyknął. Echo potoczyło się po całej arenie. Chociaż nie było tutaj żadnego nagłośnienia, Rox był pewien, że wszyscy usłyszeli jego głos. - Obiecałem tym oto dwóm bohaterom, że dam im żywego smoka. Ale smoki mają dwa! Teraz więc rozegra się między nimi śmiertelna walka o życie swoje i swego smoczego towarzysza!
I znowu rumor. Huk tysięcy podnieconych głosów. Król skinął krótko głową. Jakie mają szanse na ucieczkę…? Praktycznie zerowe. Musieliby uwolnić smoki i zwiać przed kulami. Jest tutaj jakoś ze stu strzelców, rozstawionych po całej widowni. Poza tym, Sefir, który ma karabin szturmowy. Nawet tarcza Carthana nie przetrwa czegoś takiego. Chłopak przymknął oczy. Więc naprawdę jedynym wyjściem stąd jest… zabić?
Wyciągnął miecz spokojnym, acz zdecydowanym ruchem. Niech i tak będzie.
- Przykro mi, Carthanie… - powiedział cicho. - Ale muszę cię zabić. Nigdy nie pisałem się na te bagno.
- Rox… - wyszeptał zdumiony wojownik. A tymczasem jego najlepszy przyjaciel zmierzał ku niemu z mieczem w dłoni, by go zabić.
Teraz przekonają się więc, kto jest silniejszy. Raz na zawsze.
Carthan wyciągnął miecz, patrząc przyjacielowi w oczy. Miał ochotę zapytać `To nie jest częścią planu, prawda?`, ale przecież bardzo dobrze znał odpowiedź. Rox powoli ruszył w kierunku przyjaciela. Stali oddaleni od siebie o kilka metrów. Żaden z nich się nie spieszył.
Nagle Rox wystrzelił do przodu jak strzała. Ciął od dołu, ale Carthan był na to przygotowany i klinga Polaka zsunęła się po Annlisie. Wojownik już wiedział, był pewien, że Rox nie żartuje. On naprawdę ma zamiar go zabić.
Iridia ryknęła gdzieś z boku, gdy ich miecze znów się zetknęły. Poleciały iskry, metal zazgrzytał o metal. Trysnęła pierwsza krew, gdy któryś z przyjaciół przełamał obronę przeciwnika. To Rox, odskoczył kawałek i wyprostował się. Dłonią starł krew z rozciętego policzka, zerknął na nią. Zakręcił mieczem młyńca i znów rzucił się na Carthana. Raz po raz stal uderzała o stal. Wymieniali ciosy i kopnięcia. Wojownik zdawał sobie sprawę, że przecież może tę walkę wygrać w ułamku sekundy. To tylko kilka Szarych Słów. Nawet nie poczułby ubytku energii, a Rox nie wiedziałby, kiedy umarł. Ale zwyczajnie nie mógł się na to zdobyć, nie może zabić swojego najlepszego przyjaciela! Jakby na to nie patrzeć…
Swojego jedynego przyjaciela.
Iridia to smoczyca, z którą zawarł pakt. Łączyła go z nią nierozerwalna więź, ale mimo swej rasy była dla niego bardziej siostrą. Amvida, Melanis, Helmerel… To wszystko to tylko sojusznicy bądź wasale. Nawet Iariel, którą przecież kochał, była dla niego tylko towarzyszką w boju. Z nikim nigdy nie pogadałby zwyczajnie, po przyjacielsku. Z kim poruszyłby temat dziewczyn, albo niewiadomo jakich, wymyślonych - lub też nie - przygód, z kim mógłby strzelić sobie kufel piwa bez obaw, że w jakikolwiek sposób wpłynie to na ich relacje?
A Rox był przyjacielem, jedynym, prawdziwym przyjacielem. A teraz walczą, by się wyzabijać. Czekają, aż przeciwnik popełni błąd.
Carthan ruszył do przodu, unosząc miecz, a Rox przygotował się na odparcie ataku. Ale nie, Polak w ostatniej chwili uskoczył w bok. Był szybszy, niż Carthan był w stanie sobie wyobrazić. Nie miał czasu, by załatać lukę w obronie. Zwyczajnie nie zdążył.
Iridia ryknęła ogłuszająco, dało się wyczuć jej żal i smutek. Rox dyszał ciężko, Carthan za to wstrzymał oddech. Czuł ból. Krew powoli przesączyła się przez jego tunikę, kapiąc na grunt. Rox przebił go na wylot. Wojownik upuścił miecz. Nie był mu już potrzebny.
- Rox… - wyszeptał.
- Przykro mi, Carthanie.
Polak kopniakiem zrzucił przyjaciela z klingi. Strzepnął krew z miecza, wpatrując się beznamiętnym wzrokiem w swoje dzieło.
Iridia wyła, w końcu zawył i tłum. Z radości. Patrzcie, ludzie, zabił go! Hura! Rox zacisnął ręce w pięści. Król wstał, a tłum momentalnie ucichł.
- Mamy zwycięzcę! - Król uśmiechnął się lekko. Patrzył na Carthana, który zostawiał coraz większą plamę krwi wokół siebie. Jego serce jeszcze biło, ale to tylko kwestia czasu, nim zatrzyma się raz na zawsze. - Brawo, Rox. Brawo. Możesz teraz dostąpić tego zaszczytu skrócenia Iridii o głowę.
Polak ruszył powoli ku smoczycy. Nie przejmowała się sobą, tylko umierającym Carthanem, człowiekiem, z którym spędziła przecież całe swoje życie.
- Dajcie mi topór - nakazał Rox. - Mieczem przecięcie łusek na karku smoka jest niewykonalne.
- Dlaczego, Rox?! DLACZEGO TO ZROBIŁEŚ?! - wyła Iridia. Łkała. Rox nigdy w życiu nie słyszał tego dźwięku, a mimo to wiedział, że Iridia płacze. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy smoki potrafią uronić łzy. Teraz już wiedział. Przez myśl przemknęło mu, dlaczego Iridia go nie spali? Jest przecież ledwie kilka metrów od niego, wystarczyłby jeden oddech. Ale nie, tutaj działała dokładnie ta sama siła, co w przypadku Carthana - przyjaźń. Nie była w stanie zabić człowieka, którego uważała za bliskiego sobie. Nie potrafiła go znienawidzić, chociaż przecież miała co do tego wszelkie prawo!
Topór upadł tuż przed jego stopami. Rox pochylił się i podniósł ciężką broń. Iridia łkała już cicho, nie drgnęła nawet. Rox uniósł wysoko topór.
- A więc to taki z ciebie człowiek - powiedział cicho Lasanwar. - Zawarłem pakt z kimś takim… Popełniłem błąd. Monstrualny błąd, którego już nie dane mi będzie naprawić.
Rox opuścił topór.
Krew trysnęła szaleńczym strumieniem, gdy ostrze topora zanurzyło się w ciele. Tysiące ludzi na arenie zamilkło nagle.
- Och? Czyżbym nie trafił? - rozległ się ni stąd, ni z owąd głos Roksa. Uśmiechnął się ironicznie. - Masz niezły refleks, Sefir. A może po prostu wyczułeś moje intencje?
Sefir upuścił zwłoki strażnika z wbitym w pierś toporem, aż po trzonek. Zdołał w ostatniej chwili zasłonić nim króla. Monarcha teraz wpatrywał się w Roksa, oszołomiony. Jego przyboczny Wybrany machnął ręką. Rox wciąż wpatrywał się w nich. Ciągle się uśmiechał. Nagły szelest za plecami. Zdążył się tylko obrócić, by zobaczyć trzech, uzbrojonych w miecze mężczyzn, którzy już mieli zamiar skrócić go o głowę. Momentalnie znikli z jego pola widzenia, zmiecieni przez magię Carthana. Wojownik podszedł do przyjaciela, oparł się o jego plecy.
- To bolało - warknął.
- Nie wątpię - odparł Rox.
- Ale było też genialne.
- Wiem - rzekł nieskromnie Polak. - Improwizowałem.
Strażnicy wokoło zaczęli podnosić swoją broń.
- W porządku, to jaki jest twój plan? - zapytał Carthan, mocniej ściskając miecz.
- Punkt pierwszy: zabić Carthana.
- No dobra, a punkt drugi?
- Punkt pierwszy się nie powiódł - zgasił go Rox.
Carthan popatrzył na przyjaciela, lekko oszołomiony.
- Zanim zapytam, po co wam to było, zapytam: jak? - Sefir zarepetował karabin.
- Bardzo prosto. Widzisz, interesuję się sztukami walki i biologią ludzkiego ciała - wyjaśnił spokojnie Rox, aczkolwiek Carthan był pewien, że jest oszołomiony i nie bardzo wie, co robić. - Ciało ludzkie skonstruowane jest w ten sposób, by jak najlepiej się rozłożyć. W ciele ludzkim znajdują się więc punkty szczególnie podatne na uderzenia, ale są i takie, które są niebywało wytrzymałe. - Rox rozluźnił się. Położył klingę na ramieniu. - Trafiłem Carthana w newralgiczny punkt. Jeden z niewielu, które mają duże szanse na to, żeby zaatakowany przeżył. Kopniak był magicznym impulsem, wiadomością. Przekazałem mu, że wiem, co robię. - Umilkł, a po chwili skrzywił się sceptycznie. - Rozgadałem się, co?
- Skoro jesteś taki twardy, to pokaż, co potrafisz. - Król skinął głową na czterech kolejnych mieczników.
- Potrzymaj. - Rox podał Carthanowi swój miecz. Podeszli do niego niebezpiecznie blisko. Polak skupił się, potem każdego z oponentów uderzył zgiętym palcem wskazującym. W końcu pochylił głowę, składając dłonie. - Dziękuję, mistrzu - powiedział. Miecznicy stali w bezruchu jeszcze kilka sekund. Potem wszyscy pokładli się jak jeden mąż. Rox uśmiechnął się, odbierając miecz od przyjaciela. To było za proste.
- Co teraz? - mruknął do niego wojownik.
- Robimy to, co umiemy robić.
- Wiać i zabijać?
- To też, ale chodziło mi raczej o obalenie króla.
- Czyli zabić i wiać - podsumował Carthan.
- Niech ci będzie.
Najpierw trzeba było uwolnić smoki. Ruszyli w ich stronę, wspomagając się swoją magią. Uderzyli raz, a porządnie. Łańcuchy rozpadły się. A król zaśmiał się straszliwie.
- I na co wam to było? - zapytał. Wskazał dłonią na prawą część widowni. - Cel...
Przegrali. Zawsze byli na straconej pozycji, a teraz po prostu ich dobiją. Tarcza nie wytrzyma takiego ataku. Nie są też w stanie uniknąć lub odbić tylu pocisków. Przy piratach było coś innego - tamci nie strzelali zgodnie i na rozkaz, panował chaos, który Rox bezbłędnie wykorzystał. Tutaj tego nie będzie. Zamknął oczy w oczekiwaniu na śmierć. Rozległ się huk dziesiątków strzelb.
- Nie spać, głąby, bo was zabiją! - Ten głos... Rox zaśmiał się. Wielu rzeczy mógł się spodziewać, ale tego akurat nie przypuszczał.
- Dziękujemy, panie kapitanie. - Rox uśmiechnął się.
- Nie wahałeś się, by stanąć w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa, by ratować moich ludzi. Nie zostaniemy dłużni. Zresztą, ten król cofnął nasze licencje na handel tutaj. Wiecie, jak nas to wkurzyło?
- Pogadacie sobie potem! - warknął Lasanwar. - Ruszać się!
Walka rozgorzała na dobre. Strażnicy wymieniali ogień z marynarzami, a ci, którzy zaopatrzeni byli w miecze, zeskakiwali z trybun (teraz dziwnie opustoszałych) i walczyli na arenie. Carthan wraz ze smokami odpierał atak przeciwników, a tymczasem Rox usiłował przepchnąć się do króla.
Okolica powoli pustoszała. Marynarze wygrywali. Rox przyspieszył, kiedy tylko był w stanie. Jest szansa! Podbiec, wskoczyć na grzbiet Lasanwara, a potem doskoczyć na trybuny, tuż przed króla. Już miał zamiar wprowadzić to w życie, ale Sefir uniósł karabin. Rox zatrzymał się. Około trzydzieści kul w magazynku, nie pamiętał konkretnej liczby. Nie ma szans tego uniknąć.
Popatrzył pod nogi. Miał palącą potrzebę, by podnieść upuszczony przez kogoś miecz. Wsunął pod niego stopę. Zamknął oczy.
- Stać cię na więcej, Rox - powiedział głos w jego głowie. - Pokażę ci.
Sefir nacisnął spust w momencie, gdy Polak chwycił rękojeść porzuconego miecza. Rox wykręcał mieczami jakieś niesamowite młynki, odbijając lecące z niesamowitą szybkością kulę, nie otwierając oczu, posyłając ołów w stronę przeciwników, ale też nie dbając o to, by w kogoś trafiły, bez przerwy zbliżając się w stronę atakującego. Cały ten taniec trał ledwie kilka sekund - tyle, ile potrzeba było do wyczyszczenia magazynka. Wtedy też Rox jednym susem pokonał dystans dzielący go od złotego smoka. Odbił się od Lasanwara i stanął na platformie, ostrze jednego miecza przykładając do krtani króla, a drugiego do klatki piersiowej Sefira, który zresztą był w połowie przeładowywania swojej broni.
- No proszę, obalenie Alhilda zajęło nam pół roku, a tu taka niespodzianka…
Sefir zareagował błyskawicznie. Dłonią odrzucił ostrze miecza trzymanego przez Roksa, jednocześnie wyciągając nóż i atakując. Król z kolei zaatakował chłopaka ciosem pod żebro, usiłując odebrać mu drugi miecz. Udało mu się. Teraz Polak miał dwa problemy na głowie wraz.
Atakowali raz po raz, a Rox skakał, wił się, robił jakieś niewiarygodne piruety, parując, atakując i unikając. Ten taniec trwał dobre kilkanaście sekund, aż w końcu Rox zdobył przewagę. Niewielką, ale jednak.
- Wiesz, jakie są najbardziej podatne na atak punkty? - zapytał Sefira.
- No, jakie?
Rox wykonał obrót, wbijając klingę swojego miecza w klatkę piersiową oponenta.
- Mózg i serce, kretynie. Tyle chyba się nauczyłeś z telewizji? - Rox uśmiechnął się krzywo do Sefira. Zepchnął go z miecza, jednym cięciem pozbawiając obecnego władcę głowy…
Zaległa cisza. Walka ustała jak ręką odjął, strażnicy wpatrywali się oniemiali w masakrę dziejącą się na platformie, świadomi swej porażki. Carthan kazał im złożyć broń, co też uczynili bez najmniejszego protestu z ich strony. Rox, wykończony, ześlizgnął się z podestu i wylądował dość twardo na ziemi.
- To… było… niesamowite - powiedział nagle Lasanwar. - Te wszystkie twoje piruety i odbijanie tych pocisków, i cała twoja walka, i… i…
- Dzięki. - Rox uśmiechnął się, klepiąc lekko smoka po boku.
- Chyba czas na nasz tryumfalny powrót do Delluin? - podsunął Carthan.
- Owszem, ale… - Rox popatrzył na Lasanwara. - Nie mam siodła.
Smok parsknął.
- Potrzebujesz SIODŁA, żeby dosiadać smoka? Frajer. - Wyszczerzył się wrednie obserwując, jak Rox najpierw wytrzeszcza oczy, a potem marszczy gniewnie czoło. W końcu Polak uśmiechnął się wrednie.
- Chyba się polubimy - powiedział, jednym skokiem wdrapując się na grzbiet złotego smoka.
- Dwa i pół miesiąca - powiedziała brodata postać, schodząc z pokładu statku. - Wyrobiliśmy się lepiej, niż sądziłem.
- A widzisz. - Jego towarzysz przypatrzył mu się krytycznie. - Zarosłeś. Powinieneś odwiedzić fryzjera, inaczej będziesz straszył panny na dworze.
- Ee, bzdury gadasz. - Chłopak uśmiechnął się pod nosem. - Mam rozumieć, że zaliczamy Coronith? - Zachichotał. - Może masz rację. Jakoś trzeba wyglądać. Zaplotę sobie warkocza.
Obaj zaśmiali się głośno.
- Jakoś nie wyobrażam sobie ciebie z warkoczem, Rox. - Carthan skrzywił się.
- Zaraz sobie wyobrazisz. - Polak bez skrupułów sięgnął do swoich włosów. Rosły nadzwyczaj szybko, po tych dwóch i pół miesiąca bez fryzjera miał je już nieco za ramiona. Pół biedy z włosami, gorzej było z brodą. Wiele by dał, by się ogolić. Za to nie miał najmniejszego zamiaru dawać Carthanowi tej satysfakcji i prosić go o szybkie golenie magiczne.
Wyszli kawałek poza port, a oba krążące w górze smoki wylądowały nagle.
- Więc to jest Delluin? - Lasanwar mruknął coś pod nosem. Dało się słychać w jego głosie wyraźny podziw. - Miłe miejsce.
- Jeszcze. - Iridia popatrzyła na niego. - Póki demony nie opanują wszystkiego. A z pewnością opanują.
- Smocza pesymistka - mruknął Rox, obserwując słońce i zerkając raz po raz na zegarek na łańcuszku, który dostał od uratowanego podczas poprzedniego rejsu marynarza. Wskazał kierunek. - Dzień drogi stąd jest Coronith. Polecimy tam, przywitamy się, zapytamy o sytuację i lecimy dalej, do Taurdilu. Prawdopodobnie zostaniemy tam na noc.
- Musimy się dowiedzieć, gdzie znajdują się demony. Jeśli opanowały Taurdil… - Carthan cmoknął.
- To się wścieknę. Tam wciąż jest Eliza. - Rox popatrzył na niego wymownie. - Poza tym muszę solidne ochrzanić Melanis.
- Melanis? - Lasanwar popatrzył pytająco na Iridię.
- Królowa elfów - wyjaśniła.
- On ma zamiar ochrzanić królową elfów?!
- Suchej nitki na niej nie zostawię. - Rox trzasnął stawami. - Będzie przeklinać dzień, w którym wezwała mnie tutaj wbrew mojej woli i nie powiedziała, co i jak.
- Jest w stanie to zrobić. - Iridia westchnęła. - Nie czekajmy dłużej, w drogę. Powinniśmy przebyć ten dystans do zachodu słońca.
Rox wskoczył na grzbiet Lasanwara. Im dłużej tak siedział, tym prościej było mu utrzymać się na smoku bez siodła. Podejrzewał, że Carthan prędzej by się zabił, niż przeleciał kawałek w ten sposób. Wojownik nie zwracał na to żadnej uwagi. Jemu po prostu zależało na dotarciu do celu.
Lasanwar z kolei nie mówił o sobie zbyt wiele. Jego towarzysz zdołał dowiedzieć się, że jest młody - jak na smoka - i zawsze pragnął zwiedzić kawał świata. Teraz po prostu nadarzyła się ku temu okazja. Szybko też dogadał się z Iridią, co zresztą nie było niczym dziwnym - czarnołuska smoczyca rozpaczliwie pragnęła kontaktu z innym smokiem. O ile wcześniej nie miała nawet iskierki nadziei, że to może być możliwe, o tyle teraz wręcz szalała ze szczęścia, że się myliła. Nikomu co prawda nic nie powiedziała, ale Rox dobrze wiedział, że ma cichą nadzieję na odbudowę populacji delluinskich smoków. Zastanawiał się, czy to możliwe przy dwóch osobnikach. Teoretycznie nie, ale... Kto to wie? Smoki to magiczne stworzenia. Zresztą, czemu nie miałyby tu przybyć jeszcze jakieś inne latające gady? Wystarczyłoby je tylko do tego zmobilizować, przekonać... Może Lasanwar byłby w stanie nakłonić kilku pobratymców do podróży? Trzeba by z kimś jeszcze o tym pogadać. Najpierw muszą przeżyć, potem dopiero zastanawiać się nad odnowieniem zagrożonego - ale już nie wymarłego - gatunku.
W końcu dostrzegli strzeliste wieże zbudowane z białego kamienia. Potem zza horyzontu wyłoniła się reszta zamku.
Coronith. Nie zmieniło się nic a nic. Rox uśmiechnął się pod nosem. Lubił to miejsce odkąd tylko zobaczył je dwa lata temu. Inna rzecz, że wtedy rządził tam Alhild, przez co wizyta w Coronith równała się wyrokowi śmierci. Chłopak skrzywił się lekko na wspomnienie wędrówki przez ścieki, którą to zaliczył wraz z Carthanem, gdy musieli niepostrzeżenie dostać się do zamku, by obalić reżim Alhilda. Gdyby nie fakt, że jeszcze tego samego dnia wrócił do siebie, pewnie przez bity miesiąc czułby ten nieziemski smród fekaliów i miał wrażenie, że nim przesiąkł. Ale cóż, chwilę po pokonaniu króla zniknął z Delluin, niewidziany przez nikogo przez dwa długie lata. Wrócił do swojego połamanego ciała, budząc się po trwającej sześć miesięcy śpiączce i uznając w końcu wszystko za sen. Dużo, dużo później zdał sobie sprawę, że nie, że to jednak była rzeczywistość. We śnie nie czuje się bólu, a przecież usilnie go torturowano. Łowcy niewolników planowali go sprzedać za niemałą sumę, a przed tym musieli go wybadać. I mówił, opowiadał im o wszystkim, chociaż nie dawali mu wiary i torturowali usilniej. Spędził tam dwa dni, nim znalazł go Carthan. Wymizernowanego, zakrwawionego i ledwie żywego. Płakał, gdy zadawali mu ból, nigdy temu nie zaprzeczał, ale łzy szybko przestały płynąć, a potem pojawiło się przeświadczenie, że przecież nie ma absolutnie nic do stracenia. Carthan uwolnił go, a przeciwników nie ubyło. Rox był wtedy niesamowicie osłabiony i wkrótce stracił przytomność. Jakie było jego zdziwienie, gdy obudził się praktycznie bez ran, a jego wybawca przyglądał mu się z lękiem w oczach.
Cóż, nie co dzień widuje się przecież kogoś, kto na skraju śmierci jest w stanie bez większych trudności zaszlachtować mieczem kilkunastu zdrowych, silnych i wytrenowanych mężczyzn, chociaż tego typu broni nigdy nie trzymał w ręce.
Carthan zapytał go, jak ma na imię. To była zagwozdka. Z jednej strony nie chciał swoim imieniem zdradzać, że pochodzi z niewiadomo skąd, a z drugiej był jedynie znielubiony wtedy, tajemniczo nadany przez kumpli przydomek. I w tej właśnie chwili przestał być znielubiony, a zaczął być jego prawdziwym imieniem, wymawianym z szacunkiem.
Łup! Lasanwar wylądował twardo na przedzamczu, a Rox z głuchym łoskotem wylądował na białym bruku, zsunąwszy się z grzbietu smoka. Ten zachichotał.
- Nie myśl tyle, Rox, nie wychodzi ci to na dobre.
- Spadaj - odparł ponurym głosem chłopak, otrzepując się i usiłując rozmasować bolące ramię.
Carthan wylądował tuż obok przyjaciela, gdy tylko Iridia dotknęła gruntu. Strażnicy przed zamkiem przez chwilę zastanawiali się, czy powinni ich zatrzymać, ale przecież to był sir Carthan wraz z kimś, kto również ma smoka. Nie zareagowali więc, gdy obaj weszli do zamku, zostawiając swych pokrytych łuską towarzyszy na dziedzińcu. Dopiero po jakimś czasie jeden z wartowników spojrzał na drugiego z niepewnością w oczach.
- Czy mi się zdawało, czy też ten złoty smok powiedział `Rox`?
Szli przez chwilę jednostajnie wyglądającymi korytarzami, gdzieniegdzie ściany przyozdabiały barwne gobeliny, udało im się też dostrzec obraz. Farby olejne na płótnie, jak ocenił Carthan. Rox nieszczególnie interesował się sztuką, toteż nawet nie zwrócił na to większej uwagi.
Maszerowali przez kilka minut i Rox nabierał przekonania, że się zgubili, ale jednak wkrótce dostrzegli wielkie, wahadłowe wrota, których pilnowali dwaj strażnicy. Popatrzyli na przybyłych, zdziwieni, potem od razu stanęli na baczność na widok Carthana.
- Chcemy audiencji u królowej - powiedział wojownik.
- Tak jest, panie! - Strażnik po ich lewej momentalnie podszedł do wrót i naparł na nie. Uchyliły się bez szmeru. - Wasza Wysokość, sir Carthan i jego towarzysz proszą o audiencję!
Towarzysz. Rox prychnął cicho.
- Wpuść ich - nakazała Amvida. Strażnik usunął się z drogi przybyłym, którzy weszli do środka. Królowa uśmiechnęła się na widok delluinskiego wojownika. Za nią widać było mapę, przy której pochylali się Iariel i jakiś nieznany Roksowi elf. Elfia księżniczka uraczyła przybyłych krótkim spojrzeniem. Przemknęła wzrokiem po Carthanie i zatrzymała się nagle na Roksie. W jej oczach pojawiły się zawadiackie iskierki. - Witaj, Carthanie. Dobrze cię tu widzieć.
- Wasza Wysokość. - Carthan przykląkł na kolano i schylił głowę. Rox nawet nie skinął Amvidzie głową, aczkolwiek przyglądał się jej z lekkim uśmiechem na twarzy. Obecna królowa ludzi Delluin miała dwadzieścia cztery lata, była przepiękną kobietą o zielonych oczach i długich, kasztanowych włosach. Nosiła prostą, acz piękną, błękitno-białą suknię, a jej głowę zdobiła korona.
- Kogo do nas przyprowadziłeś? - zaciekawiła się Amvida. Przypatrywała się Roksowi z zainteresowaniem. Nieczęsto widziała ludzi, którzy nie oddawali jej szacunku jako królowej. Rox za to zaśmiał się głośno.
- Ja rozumiem, że wypiękniałem przez te dwa lata, ale chyba aż tak bardzo się nie zmieniłem? - wypalił bez zastanowienia. Widział rozdziawione gęby strażników, stojących w pobliżu. Kimże on był, że tak odzywał się do królowej?! Powinni go ściąć za tą bezczelność!
Ale Amvida rozpromieniła się nagle, podeszła żwawo do chłopaka i uścisnęła go mocno. Polak nie przypominał sobie, by kiedykolwiek dysponowała taką siłą.
- Rox! - Amvida zaśmiała się krótko. - Niech mnie wszyscy diabli porwą, to naprawdę ty! - Odsunęła się od niego kawałek. - Naprawdę się zmieniłeś. Urosłeś, wyprzystojniałeś, widać, że masz też więcej krzepy i bardziej zawadiackie spojrzenie. No i nie miałeś warkocza. Rox z warkoczem, nie do wiary!
- A ty się nic nie zmieniłaś. Kropka w kropkę ta sama, stara, dobra Amvida. - Chłopak wyszczerzył się. Strażnicy już ściskali broń mocniej, lecz królowa zachichotała tylko.
- Wciąż nie nauczyłeś się etyki, Rox? Miałeś na to aż dwa lata. - Iariel nawet nie spojrzała na niego, wpatrywała się tylko w mapę. Elfka jak to elfka, była jeszcze piękniejsza niż Amvida. Nosiła zieloną tunikę, a jej czarne, proste włosy opadały ciągle na błękitne oczy. Rox nigdy nie dziwił się Carthanowi, że się w niej zakochał. Polak prychnął krótko.
- Nie jesteś lepsza. Ja przynajmniej wiem, jak przywitać się z długo niewidzianym przyjacielem.
- Co sugerujesz? - zapytał jej towarzysz, a w jego głosie dało się wyczuć wyraźny gniew.
- To ten imbecyl, o którym opowiadał mi Carthan? No proszę, widocznie facetów też wybierasz standardowym, elfickim sposobem. Lepszy kretyn z wielkim ego niż spokojny, kochający gość.
- Ty… - Elf popatrzył na chłopaka z nienawiścią, jednak Iariel położyła mu rękę na ramieniu.
- Nie warto, Salhalu - powiedziała. Mimo to zerknęła na Polaka z rozbawieniem w oczach, potem wróciła znów do studiowania mapy. Rox uśmiechnął się więc szerzej.
- Dziwne, nie odgryziesz się mi za swojego wiernego pieska? - Umilkł na chwilę, splótł ręce na piersi. - Nie byłaś warta Carthana.
Iariel popatrzyła na niego ze zdumieniem. Wszystko, co powiedział Rox to była tylko głupia gadanina, ale te ostatnie zdanie, chociaż wypowiedział je identycznym tonem… Elfka zdała sobie sprawę, że powiedział to śmiertelnie poważnie, że naprawdę tak uważa.
- Dajcie już sobie spokój. - Amvida nachmurzyła się. - Mamy ważniejsze sprawy na głowie. Ekspansja demonów…
Wrota znów się uchyliły. Do środka wmaszerował niski, acz potężnie zbudowany mężczyzna, wypinający dumnie pierś do przodu. Przeczesał palcami gęstą brodę.
- Wybacz mi spóźnienie, Amvido. Niestety, Shuinck nie będzie w stanie do nas dołączyć. - Urwał, przypatrując się przez chwilę dwóm młodzieńcom. - Widziałem Iridię i złotego smoka na dziedzińcu, ale ciebie się nie spodziewałem, stary wyjadaczu! Kopę lat, Rox!
- Helmerel! Stary druhu! - Uścisnęli sobie mocno ręce. - Widzę, że i tobie koniec końców dostała się korona.
- A chędożyć koronę, jestem ci winny dużego kielicha krasnoludzkiego piwska za świetną robotę z Alhildem! - Krasnolud wyszczerzył się.
Rox rozejrzał się. Zdziwił się widząc, że Amvida, Iariel oraz Salhal wpatrują się w przybyłego krasnoluda, wytrzeszczając oczy.
- Powiedziałeś… złoty smok? - zapytała nagle Iariel.
- To dłuższa historia, więc opowiemy ją potem. - Rox wzruszył ramionami.
- Kim jest Shuinck? - zapytał Carthan.
- Generał Braam - wyjaśnił Helmerel. - Swój chłop, muszę przyznać.
Przez krótką chwilę zaległa cisza, potem Rox i Carthan wraz wybuchli śmiechem.
- PRZEPIŁ CIĘ?! - wykrzyknął wojownik między jednym atakiem śmiechu a drugim. Helmerel nikogo innego nie nazwałby `swoim chłopem`. Krasnolud nastroszył się.
- Spieprzajcie wy ode mnie - burknął.
- Żarty żartami, ale chyba nie jesteśmy na bieżąco. - Rox opanował się. Podszedł do mapy, zaraz potem dołączyli do niego wszyscy pozostali. - Co nas ominęło?
- Demony posuwają się na zachód - wyjaśniała spokojnie Amvida. - Wygraliśmy bitwę o Ausard. To znaczy, wygrały krasnoludy i Braam, ludzi i elfów wielu tam raczej nie uświadczono. W każdym razie, zwycięstwo było miażdżące, setki demonów poległo. Zatrzymaliśmy ich na długi czas. Ale wiecie, co to za kreatury. Przegrupują się, uzupełnią straty i jak gdyby nic się nie stało. Teraz znowu suną na zachód.
- Uważamy, że planują przenieść ogromną część swojej armii tutaj. - Iariel wskazała palcem punkt na mapie. - Wtedy, żeby ochronić Delluin, będziemy musieli wystawić przeciw nim własną armię złożoną z praktycznie wszystkich żołnierzy i wojowników w tej krainie. Ludzie, elfy, krasnoludy, Braam i kogo tylko się da. Żadnych fortyfikacji, przygotowań i wsparcia. Wtedy też reszta demonów zajmie bez problemów ogromny obszar, właśnie dotąd. Zapewne wiele czasu im to nie zajmie, więc nawet jeśli utrzymamy się wystarczająco długo, to po prostu nas okrążą. Zostaniemy zmiażdżeni.
- Czyli musimy uderzyć w ich najmocniejszy punkt - podsumował Rox, a Carthan potaknął.
- Chyba w najsłabszy - zdziwił się Helmerel.
- Najsłabszy punkt to wasza działka - odparł Carthan. - My zajmujemy się tym, kto demonicznymi paskudztwami dowodzi. Bez niego poczwary nie będą w stanie nawet szyku uformować. - Wojownik uśmiechnął się. - Najmocniejszy punkt ich obrony.
- Znając was, to nie jest to wcale takie niemożliwe na jakie wygląda. - Amvida uśmiechnęła się lekko. - Co konkretniej planujecie?
- Na początek jutro zawitamy do Taurdilu - wyjaśnił Rox. - Muszę odebrać stamtąd moją ukochaną i solidnie opieprzyć Melanis, ale mniejsza o to. A potem…
- Potem się zobaczy - dokończył Carthan.
- Wracając do tematu złotego smoka… - zaczął ostrożnie Salhal.
- A, Lasanwar. Zawarłem z nim pakt. - Rox wzruszył ramionami.
Zaległa niesamowita cisza.
- Jeśli to żart, to osobiście urwę ci jaja - zagroziła niesamowicie spokojnym głosem Iariel. Polak uśmiechnął się drwiąco.
- Chcecie się przywitać?