Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2012-02-07 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2967 |
Amvida wpatrywała się w alejkę między namiotami, do której skierował się Rox wraz z Elizą. Na jej twarzy widać było wyraz zatroskania.
- Podołają? - rzuciła w eter.
- Chyba nie widziałaś Roksa, gdy wkraczał do Coronith - mruknęła Iridia. - Dwie doby z Carthanem przeżyli bez żadnego snu, wcinając korzonki. Nie muszę mówić, jaki Rox był wściekły, a wyglądał trzy razy gorzej. Pochorowali się i potem musieli walczyć z Alhildem, bo gonił ich czas.
- Nie przypominaj mi. - Carthan położył rękę na brzuchu. - Jeszcze trochę, a zaczęlibyśmy wymiotować krwią. Osłabiła nas też moja magia, gdy utrzymywałem nas przytomnych.
- Słowem, jesteście nie do zdarcia - podsumował Lasanwar. Zwrócił się do Amvidy. - Wygramy tę wojnę. Wszyscy razem.
- Na dwie godziny przed bitwą zbierzemy się wszyscy - zadecydował Carthan. - Włącznie z Iariel, Helmerelem i wodzem Braam, kimkolwiek by nie był. Stworzę łącze mentalne. Poza tym, trzeba poinstruować Braam o naszych planach bitewnych. Wkrótce do nich polecę, może mnie nie zabiją na dzień dobry za to, że nie jestem Roksem.
Smoki popatrzyły na niego, potem na Amvidę i znów wróciły do Carthana. Królowa machnęła ręką.
- Niech będzie, jak mówisz. Do Braam lecę z tobą.
Carthana lekko zatkało, gdy uświadomił sobie, że przypadkiem podważył nieco autorytet swej władczyni. Tyle dobrze, że ona jest naprawdę w porządku i nie zwraca na to uwagi, przynajmniej w gronie bliskich przyjaciół.
- Jak sobie życzysz, pani - odpowiedział jej.
Musiał przyznać, że jego potrójna przysięga bolała go jak cholera. Pojawił się oficjalny ton u osób, które uważał - niech to, wciąż uważa - za bliskich przyjaciół. Nie lubił tego, ale był gwarantem pokoju między ludźmi, elfami i krasnoludami. Przez dwa lata została mu tylko Iridia, która nie opuściłaby go absolutnie nigdy. Teraz jest jeszcze Rox, znowu. Przyprowadził ze sobą Elizę, dołączył do nich Lasanwar... Znaleźli się w końcu jego przyjaciele, z którymi mógł pogadać i pożartować. Poza tym...
Cholera, jakże zazdrościł Roksowi jego podejścia. Mówił wszystkim po imieniu, nie bał się ich wpływów, nie kłaniał się im. Wszyscy błędnie twierdzą, że nie zna etykiety dwornej, a on ją zwyczajnie z premedytacją ignorował. Był lubiany i to właściwie dokładnie przez ten jego luz i fakt, że mimo to był serdeczny i przyjacielski. Trafił do Delluin gdy nie chciał, elfy go rolują jak chcą, wciąż postrzegają go jako `tego drugiego`. Jest wściekły, można nawet uznać, że ogarnia go zimna furia, ale nie widać tego po nim. Dla przyjaciół stał się starym, dobrym Roksem. Carthan zazdrościł mu jego charakteru i niezłomności ducha. Nie, nie można powiedzieć, że jest tym słabszym z dwóch delluinskich bohaterów. Pod wieloma względami przewyższał Carthana. Dopasowywali się znakomicie. Tak, zdecydował w końcu, nie będzie mu niczego żałował i niczego nie ukrywał. Rox naprawdę zasługuje na to, co Delluin ma najlepszego. Bogactwa, chwała, sława... Dlaczego tego nie otrzymał po tym, co zdołali uczynić podczas krucjaty przeciw Alhildowi, kiedy wypruwał sobie dla nich wszystkich żyły, robił wszystko, byle podołać, a nienawidził tej roboty? Dostał tylko głupi tytuł od Amvidy i `dzięki` od Helmerela. Ludzie o nim zapomnieli, jego twarz zniknęła z myśli mieszkańców Delluin, nie dostał za to nic. Nawet uznania, jako że tylko towarzyszył Carthanowi, a nie zabił Alhilda własnoręcznie.
Carthan postanowił, że zrobi co w jego mocy, by Rox nie poczuł się nigdy więcej niepotrzebny lub niedoceniony.
Rox tymczasem wraz z Elizą wsunął się do wskazanego im przez milczącego kaprala. Nie był wielki, ale w środku znajdował się mały stolik zastawiony żołnierskimi smakołykami - dwoma bochnami lekko czerstwawego chleba, kilkoma owocami, jakimś smalczykiem i dzbanem wina - a także dwa polowe łóżka. Wspominając wojnę sprzed dwóch lat Rox uznał to za pełen luksus.
- Mimo wszystko spodziewałam się czegoś więcej - mruknęła Eliza, siadając przy stoliku.
- Żołnierze jadają gównopodobną i tak też smakującą papkę, a śpią na ziemi. Jeśli mają kawałek trawy, to są szczęśliwi jak diabli. Sami przez to przechodziliśmy. Ktokolwiek przemycił tu te żarcie i nam je, zapewne przymusowo, oddał zasługuje na naszą największą wdzięczność. Jedz i nie gadaj, Carthan miał rację, musimy się wyspać.
- Kto tu gada najwięcej? - mruknęła dziewczyna, wgryzając się w chleb.
Zjedzenie tego wszystkiego zajęło im niespełna kwadrans. Potem oboje położyli się na łóżkach. Co prawda wyglądali o wiele gorzej, niż się czuli, ale mimo to zasnęli w ciągu sekund.
Rox nie pamiętał, co mu się śniło, ale gdy otworzył oczy i zobaczył nad sobą mordę Carthana z uniesionymi brwiami, miał początkowo ochotę dać mu w zęby, ale prędko się opamiętał. Wojownik powiedział do niego coś w stylu `Budź Elizę i chodźcie`, a sam zniknął z oczu Polaka i wyszedł z namiotu.
Bał się czegoś? Takie Rox odniósł wrażenie. Coś szło nie tak?
Słońce znikało już za horyzontem. Chłopak przygryzł wargę. Walka w ciemności. Po prostu świetnie. Boże, żeby księżyc stał dziś wysoko...
Podszedł do śpiącej jeszcze Elizy. Zastanawiał się chwilę, w jaki sposób najlepiej ją obudzić. Szybko zrezygnował z pocałunku, chociaż złą metodą przecież nie był, i został przy klasycznym szeptaniu do ucha i szturchnięciu w ramię. Gdy dziewczyna się obudziła, wtedy pozwolił sobie na powitalnego całusa.
W ciągu kolejnych dziesięciu minut stali już w namiocie Amvidy, gdzie czekali na nich nawet Helmerel i Iariel. W kącie stał Urg. Nikt z obecnych nie miał zadowolonej miny. Rox rozumiał, że przed nimi wielka bitwa i szczęśliwi nie mogą być, ale takie grobowe miny też chyba były przesadą. Nawet Urg, wódz istot, które przecież z wojną były za pan brat.
- Boję się pytać, co zaszło - mruknął Rox na powitanie. - Ale niech będzie: Co zaszło?
- Serce Ciemności - mruknął tylko Carthan.
Serce Ciemności... Zaraz, czy to nie był ten gość, co mu demoniczne kreatury służyły?
- Jest tu? - Rox gwizdnął. - No to będzie ciekawiej. Czemu macie takie miny? Że niby nie podołamy? Jesteśmy nie do pokonania, ludzie i nieludziska! Nie my!
- Alhild też tak mówił, wiesz? - warknął na niego Helmerel. - I lepiej wstrzymaj się z tymi `nieludziskami`, niemoto!
Aż tak źle, że Helmerel się gniewa za głupie słowo, do którego nikt normalnie by się nie przyczepił? Znaczy, wiadomo, normalny gość oberwałby za to w zęby, ale to przecież Rox, on ma pewne, nazwijmy to, przywileje. Chłopak spuścił więc wzrok.
- Przepraszam - szepnął. Nie było mu wcale przykro, ale wolał nie drażnić swoich przyjaciół.
- Co właściwie się dzieje? Serce Ciemności i w ogóle... - powiedziała Eliza.
- Aby zdobyć miasto demonów muszą być tysiące, dziesiątki tysięcy - zaczął ponurym głosem Carthan. - Pamiętacie Hederarth? Tam było ich sześćdziesiąt. Początkowo myśleliśmy, że może demony są niesamowicie mocne albo też te konkretne były jakieś specjalne. Ale nie, po prostu tam było Serce Ciemności, Władca Demonów. Hederarth to była forteca, a one nic sobie z tego nie zrobiły.
- Jak jest potężny? - zapytał Rox. - Jak Alhild?
- Nie, ale skoro potrafi w taki niebywały sposób wzmocnić demony, to jest równie, a może nawet i bardziej groźny.
- No to bierzemy go na siebie - powiedziała Eliza. - Ja, Rox, Carthan, Las i Iridia.
- Dorośliśmy przez te dwa lata. Staliśmy się silniejsi. - Rox patrzył na twarze przyjaciół. - Do cholery, gdybym nie wierzył w naszą wygraną, nie byłoby mnie tu. Jeśli wy nie macie już nadziei...
- ...to my będziemy ją mieć za nas wszystkich - dokończyła Eliza. Rox wyciągnął przed siebie otwartą dłoń. Eliza momentalnie położyła na niej swoją. Carthan również długo się nie wahał. Położył swoją dłoń na rękę Elizy, potem uśmiechnął się do Roksa, który odpowiedział tym samym. Potem Amvida, następnie Iariel, Urg też się złamał i w końcu Helmerel. Pojawiły się nawet złote i czarne, wielkie i pokryte łuską smocze łapy.
- Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego - powiedziała Iridia.
- Za Delluin - dodał Carthan.
- Za Delluin! - wrzasnęli wszyscy wraz, obdarzeni nowymi siłami. Nie są przecież sami. Są silni, potężni, mają cel. A Carthan tymczasem ustanowił łącze mentalne.
- Do roboty, przyjaciele! - powiedziała Iariel. - Skopmy tym piekielnym pokrakom dupska!
- Aye! - odparł Helmerel
Rox podszedł do Urga, stojącego ze skrzyżowanymi ramionami.
- Co uważasz? - zapytał go. Wódz Braam uśmiechnął się krzywo.
- Razem podołamy. Nikt nawet nie powiedział o nas złego słowa. Zadziwiacie mnie.
- Nie jesteśmy tacy źli, jak nas postrzegacie. Tylko Alhild i jego poplecznicy zbudowali nam taki wizerunek. Gotujmy się do bitwy, przyjaciele - powiedział Rox do okolicznych osób.
Gwar szybko przeobraził się w hałas, który ciężko było przekrzyczeć. Dowódcy ustawiali swe wojska, żołnierze biegali w tę i we w tę. Carthan wskoczył na Iridię i wzleciał w niebo. Obserwował. Rox tymczasem wrócił do Elizy rozmawiającej z Lasanwarem. Złoty smok popatrzył na chłopaka swymi bystrymi oczami.
- Lasanwarze, chcę cię uprzedzić, że idziemy praktycznie na pewną śmierć. Jeszcze możesz się wycofać.
- Wycofać? Zabrałeś mnie tutaj z powodu tej właśnie batalii. Zawarliśmy pakt i jestem cholernie pewien, że to nie był błąd. Nie, Rox. Nigdzie się nie wybieram. Jeśli iść na śmierć, to razem. Nie opuszczę cię, ani teraz, ani nigdy.
Rox zdał sobie nagle sprawę, że to, co powiedział teraz Las to prawdziwe zawarcie paktu. Przysięga. Uśmiechnął się.
- Więc zniszczmy ich. Pokażmy, gdzie ich miejsce, zniszczmy Serce Ciemności, wybijmy do ostatniej sztuki! - Rox wskoczył na grzbiet smoka i pomógł Elizie się nań wdrapać i usadowić.
- Są. Przybyły, synowie i córy piekieł - powiedział przez łącze mentalne Helmerel.
Faktycznie, gdy Lasanwar wzleciał w górę, dało się widzieć szeroką, czarną smugę zamiast horyzontu. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć widać było demony.
- Okrążyły nas! - powiedziała z paniką Iariel. Rox rozejrzał się. Pas demonów obiegał ich z każdej strony. Nie spodziewał się tego. A jednak roześmiał się jak szaleniec.
- Więc możemy atakować w każdym kierunku! Przybyliśmy tu, by wygrać i wygramy!
- Podoba mi się twoje podejście, człowieku - powiedział Urg. Rox uśmiechnął się lekko.
- Las, Eliza, wypatrujemy Serca Ciemności - powiedział, potem przekazał polecenie Carthanowi i Iridii. - Być może jeśli zlikwidujemy tego drania, to demony skapitulują.
- Dołączać się do walki jedynie w ostateczności. Władca Demonów ma priorytet - rzekła Iridia.
Fala demonów powoli sunęła w stronę wojsk zjednoczonych. Błyskawicznie też armia uformowała się w okrąg, by odpierać czarną nawałę.
- Rox! Patrz na północ! - rzucił Lasanwar, zataczając szeroki łuk. - Te demony wyglądają na większe!
Smok się nie mylił. Najwidoczniej demony dzielą się na jakieś podgatunki czy diabli wiedzą, co.
- Urg, potrzebne wsparcie dla krasnoludów! Jest ich trochę za mało na falę silniejszych demonów - rzekł Rox. Demony były tuż-tuż. Braam powinny wbić się w nie od tyłu, gdy już rozpocznie się walka.
- To tylko kwestia kilku minut – mruknęła Eliza. – Też czujecie takie napięcie?
- Gdy zależą od ciebie losy świata, to napięcie czujesz zawsze i wszędzie – odparł filozoficznym tonem Lasanwar.
- Nie pieprz. Jak masz okazję zginąć, to się boisz. Proste i logiczne – zgasił go momentalnie Rox. – Ludzie uważają, że nie znamy strachu. A to my mamy ochotę srać w gacie. Kretyni.
- Jeśli się nie boisz, to masz nierówno pod sufitem – uśmiechnęła się Eliza.
- Albo nie żyjesz – zgodził się Rox. – Mniejsza o to. Las, co powiesz na sprezentowanie demonicznym nieco inferno? Czemu mamy im oddawać inicjatywę?
- A więc niech się zacznie! – ryknął Lasanwar i runął w dół. Wtedy też dało się usłyszeć pierwsze szczęknięcia kling o pazury mrocznych kreatur. W ciągu kilku następnych sekund hałas był już nie do zniesienia. Złoty smok spadł z nieba od strony księżyca, zatapiając w morzu ognia dziesiątki demonów.
Nadszedł dzień chwały dla Delluin!
Równina pokryła się walczącymi. W świetle księżyca dostrzec można było zjednoczoną armię, niemożliwie małą w porównaniu do czarnego morza. W powietrzu unosił się zapach krwi, potu i śmierci. Zupełnie, jak kiedyś.
- Carthan, walnij jakąś kulę światła nad polem bitwy! – polecił mu jego przyjaciel.
Po krótkiej chwili samotny świetlik zapłonął białym ogniem, oblewając równinę światłem. Dało się słyszeć ryk demonów. Ludzie też byli oślepieni przez magiczną kulę, ale ich to przecież nie bolało. Rox uśmiechnął się lekko. Zanotować: Demony w nocy są wrażliwe na silne światło.
- Wszyscy magowie mają zrobić świetlistą kulę, jak Carthan! - polecił. - To rani demony. Może i nie zabije, ale da przewagę!
- Rox, potrzebne wsparcie! Nie zdołamy utrzymać się tu bez pomocy, są stanowczo za silni - zaraportował Urg.
- Nasi też nie wytrzymują - dodała Iariel.
- My i ludzie jakoś sobie radzimy - powiedział Helmerel.
- Carthan, leć do elfów. Urg, jesteśmy w drodze!
Lasanwar zatoczył łuk i zanurkował od strony demonów, znów pławiąc je w inferno. Eliza mimowolnie chwyciła mocniej rękę swojego ukochanego, który przytrzymywał ją dla bezpieczeństwa. Oboje wyciągnęli miecze.
- Las, ląduj tutaj! - nakazał mu Rox. Smok upadł ciężko na ziemię, przewracając okoliczne demony. Braam były nieopodal, zaraz się do nic przebiją. Rox i Eliza zsunęli się na ziemię, atakując oszołomione przez chwilę demony, oblewając ich i siebie czarną, parującą, śmierdzącą posoką. Braam zaraz pojawili się za nimi. Wystarczył jeden rzut oka na walczących ludzi i jednego smoka, którzy wirowali w dzikim, nie mniej demonicznym niż ich przeciwnicy krwawym tańcu, by znacząco podnieść ich morale. Potem dostrzegli wyraz ich obłąkanych oczu, zatopionych w wirze walki. Rox machnął mieczem w stronę demonów rycząc coś, co najprawdopodobniej brzmiało: `Do boju!`. Braam zawyły, podzielając jego bitewne szaleństwo.
To było niesamowite, jak bardzo potrafił się zmienić przez tak krótki czas. Nie golił się i nie strzygł, przez co miał teraz gęstą brodę i długie włosy. Zaplótł je w warkocz. Jednak nie to było tak zdumiewające. Nim tu trafił po raz drugi, przyzwyczaił się do bezpieczeństwa, które oferowała mu Ziemia dwudziestego pierwszego wieku. Nie był w stanie używać magii i nie miał stosownej broni, z którą mógłby ćwiczyć. Mimo tego, że wziął się za siebie porządnie, to nie było to przystosowane do prawdziwych warunków zagrożenia w nieprzyjaznym świecie. Był wściekły, gdy Carthan go porwał - inaczej nazwać tego nie można - do Delluin, a Melanis podstępem zmusiła do tej samobójczej misji. Owszem, wiedział, że królowa elfów coś knuje i nie mówi mu całej prawdy, ale, do cholery, chyba jednak przegięła. Miał dość, chciał wrócić, a potem okazało się, że mógł w każdej chwili. Jak miał im ufać, gdy go okłamywali?
Ale jednak stał tutaj, machając mieczem i uderzając magicznymi ciosami, obok swojej ukochanej i złotego smoka, którzy pławili się w czarnej krwi od stóp do głów, jak on sam. Zmienił się z powrotem. Stał się tym, kim powinien być.
Wojownikiem i zarazem mordercą.
Obrońcą i agresorem.
Sprawiedliwym i oszustem.
Sobą.
Światło nad ich głowami raz nikło, raz pojawiało się ponownie. Magowie mieli ciężką przeprawę, musząc jednocześnie utrzymywać białe kule w powietrzu i walczyć. Mimo wszystko, nie dało się jednoznacznie powiedzieć, kto wygrywał. Zjednoczone siły zdecydowanie były na przegranej pozycji, otoczone przez gigantyczną falę demonów, ale z drugiej strony opierały się, spychały ich i zadawały im wielkie straty. Szło im więc dobrze, ale dowódcy obawiali się, że to nie wystarczy przeciwko miażdżącym siłom przeciwnika. Priorytetem było znalezienie Serca Ciemności, ale jak na razie nie było go widać. A przecież wywiad donosił, że jest tutaj z pewnością.
- Rox, armia na wschodzie! – zaraportował Carthan. – Ciężko mi rozpoznać z tej odległości, ale to chyba… Melanis i więcej elfów. Przybyły posiłki!
Melanis chce im pomóc? To się chyba wykluczało.
- To dobrze, każda ręka się przyda – ucieszyła się Amvida.
- Mam nadzieję, że się postarają, bo i tak czarno to widzę – mruknął Helmerel. – Żeby było śmieszniej, całkiem dosłownie.
Elfów wbrew początkowych przypuszczeń Roksa było mnóstwo – prawie drugie tyle, co w obecnej zjednoczonej armii. Gdy więc demony zostały zaatakowane przez nie od tyłu, szybko zostawały miażdżone przez znaczne siły. Zdobyli przewagę, ale im głębiej wchodziły posiłki, tym szybciej fala demonów zamykała się za nimi i w końcu nie zmieniło to wcale ich położenia.
- Się popisali… - mruknął Rox. - Carthan, trzeba ustanowić połączenie mentalne z Melanis. Zajmij się tym, migiem! - A ja ją sobie solidnie ochrzanię, dodał już w myślach, a na jego ustach wykwitł lekki uśmieszek.
Istnieją trzy stopnie komunikacji magicznej. Pierwszy - spontaniczny - polega na dostaniu się do umysłu innej osoby i w ten sposób można było rozmawiać. Drugi - łącze mentalne - działa podobnie do pierwszego, ale dla wielu osób. Jeśli jedna mówiła, wszyscy słyszeli. W końcu trzeci - brutalny atak - mag wbija się do umysłu nieszczęśnika i czyta jego myśli, co normalnie jest niemożliwe.
Jakąż Rox miał teraz ochotę skorzystać z tego trzeciego.
- Orientuj się, człowieku! - wrzasnął na niego jakiś Braam, ratując mu życie. - Martwy się nam nie przydasz!
- Dzięki - odparł, pewniej chwytając za rękojeść i tnąc. Co go tak nagle zebrało na mechanizmy magiczne w środku bitwy? W dodatku na takie, którymi sam nie mógł się posługiwać? Był chyba jedynym magiem na tym świecie, który nie korzystał z Szarych Słów.
Machnął dłonią, odpychając kilka demonów, potem uderzył pięścią w powietrze, a te z przodu pokładły się z popękanymi kościami. Męczyło go to diabelnie. Patrząc z perspektywy czasu na akcję z syrenami, nie miał zielonego pojęcia, jak mu się to udało. Taki myk jak bieganie po wodzie był o wiele bardziej męczący, a on już teraz nie miał siły po kilku ciosach.
- Meldować o stratach! - zarządziła królowa elfów, gdy Carthan ją połączył.
- Ludzie stracili około 15% sił. Odpieramy atak, jak na razie jest na plus - zaraportowała Amvida.
- Krasnoludy stracili 20% wojowników, ale dzięki współpracy z Braam demony biją przed nami pokłony - dodał Helmerel.
- Elfy straciły 10%. Idzie doskonale. Plan Roksa jest świetny - stwierdziła Iariel.
- Braam zabijają więcej demonów, niż demony ich. Pomioty nie mają z nami szans. - rzekł Urg.
- Wybrani i smoki bez strat własnych. Miło, że wpadłaś, Melanis, jak podróż? Bo wpieprzanie się w centrum otoczonego przez demony pola bitwy było kretynizmem, czyli zachowujesz się jak zwykle. – Rox uśmiechnął się pod nosem, biorąc jednocześnie zamach i chlastając kilka demonów.
- Też cię kocham, Rox – odparła. Polak zaśmiał się w głos.
- Poczucie humoru! Kim jesteś i co zrobiłaś z Melanis?
Nie dostał już żadnej odpowiedzi. Zerknął na niebo, migoczące światełkami raz po raz. Carthan i Iridia krążyli wysoko, widać ich było. Braam w końcu ominęli ich i sami zaczęli mordować demony i pławić się w ich krwi. Rox gwizdnął głośno na palcach i wskoczył na grzbiet Lasanwara. Eliza wdrapała się przed niego. Smok wyskoczył w rozjaśnione magicznym światłem niebo i rozłożył swe wielkie skrzydła. Obserwowali bitwę, która nie była wcale przegrana. Wszyscy uważali, że nie mają szans, a tu proszę. Może i demonów było mnóstwo, ale jednak nie stanowili wyzwania. Nie potrafili nawet wykorzystać swej ogromnej przewagi liczebnej i manewru okrążenia.
Coś jednak zaczęło się psuć.
- Demony wydają się silniejsze! – wykrzyknęła Amvida. – Coś się dzieje… O, bogowie. To ona!
…ona?
- Kto?! – zapytał momentalnie Carthan.
- Serce Ciemności!
- To ona? – mruknął Lasanwar.
- Widzisz ją? – dopytywał się Rox.
- Tak! Ona wygląda jak człowiek… Ale to nie może być człowiek, nie może być ludzkiej rasy…!
- Wiej stamtąd! – nakazał jej Rox. – Carthan, lecimy tam! Jazda!
Lasanwar pomknął w dół jak pocisk. Demony rozstąpiły się, tworząc duże, puste koło. To zaproszenie, przeleciało przez myśl Roksowi. I pułapka jednocześnie. Zabiją nas, mają na nas haka!
Nie dowiesz się, jeśli tego nie sprawdzisz, prawda?
Lasanwar uderzył w ziemię, zaraz potem Iridia obok niego. Carthan ześlizgnął się z siodła tuż przy Elizie i Roksie. Zaraz potem pojawiła się ona. Serce Ciemności.
Rox przełknął ślinę, wytrzeszczył oczy. Faktycznie, wyglądała jak człowiek. Była najpiękniejszą kobietą, jaką widział kiedykolwiek w swoim życiu, miała piękne, długie blond włosy, wysoka, z idealną figurą i twarzą, ubrana w czarny, idealnie przylegający do niej jednoczęściowy strój. Musiał przyznać, że jakkolwiek nie było dla niego piękniejszej kobiety nad Elizę, z nią jego ukochana nie miała nawet szans się równać.
Sukkub. Dlaczego, dlaczego to musiał być sukkub? Szanse, że go pokonają są naprawdę małe. Miał nadzieję, że jej urok magiczny polegnie w konfrontacji z Wybranymi.
- Rox, Carthan. Naprawdę długo czekałam na to spotkanie – powiedziała równie ładnym głosem, jak ona sama, uśmiechając się. – W końcu przybyliście. Niech się stanie.
Ich prawdziwa bitwa rozpocznie się dopiero teraz.
- Dobre wychowanie nakazuje się przedstawić – powiedział Carthan, dzierżąc już w dłoniach miecz. Wiedzieli dobrze, że demony ich nie zaatakują. Sukkub był ich przeciwnikiem.
- Mortia. – Demonica uśmiechnęła się szeroko. Rox musiał powtarzać sobie wielokrotnie, że nie może się rozpraszać. Jeśli ich omami, wszyscy zginą. – No, na co czekacie? Wiecie chyba, że jestem w stanie zniszczyć waszą armię bez trudności. – Rozłożyła ręce. – Zabijcie mnie więc!
Rox popatrzył na Carthana, który nawet nie zwrócił na niego uwagi, potem na Elizę. Ta popatrzyła na niego ze strachem w oczach.
- Pamiętaj, że cię kocham. Cokolwiek by się miało stać – powiedział, potem ruszył naprzód, na równi z Carthanem.
Atakowali we dwóch. Cięcie, cięcie, cios, kopniak, cięcie, odskok, blok… Mieli już lekką zadyszkę po walce z demonami, a Mortia nie wyciągnęła jeszcze przypasanego miecza. Sprawnie unikała ich ataków lub blokowała je gołymi rękami. Atakowała ostrymi jak brzytwy pazurami, których długość nie przekraczała kilku centymetrów i wymalowane były krwią. Rox wolał nie wiedzieć, co musiało jej posłużyć jako źródło tego „lakieru”.
Carthan uniósł miecz wysoko, Rox atakował od dołu. Cięli wraz i ich klingi zatrzymały się. Sukkub w końcu wyciągnął swój miecz. Kobieta uśmiechała się – tym razem przerażająco. Aż obu przeszły dreszcze. Odepchnęła ich raz, a porządnie. Przewrócili się, ale wstali błyskawicznie. Rzucili się na nią raz jeszcze, wrzeszcząc wniebogłosy.
Eliza chciała rzucić się im na pomoc, trzymała miecz w rękach… Ale nie, Lasanwar przytrzymał ją swoją monstrualną łapą.
- Muszę mu pomóc! – wykrzykiwała dziewczyna. – On umrze… Obaj umrą!
- Jeśli ruszysz im na pomoc, zaatakują nas demony – wyjaśniła Iridia. – Ona je kontroluje, są niesamowicie silne. Nie możemy ryzykować tego, że ich okrążą, inaczej zginą z pewnością. A my wraz z nimi.
- Ale… - Eliza dała za wygraną.
- Wiem, że ci się to nie podoba, ale musimy im zaufać. – Lasanwar popatrzył na nią. – Pozostaje tylko modlić się do bogów, by im się udało.
Rox nagle wylądował na jego pysku, a potem zsunął się i upadł na ziemię. Warknął coś pod nosem, otarł rękawem cieknącą z wargi krew.
- Wybacz, Las – rzucił na odchodnym. Znów rzucił się w wir walki.
- Lepiej, żeby ci bogowie naprawdę istnieli – mruknęła Iridia. – I naprawdę zechcieli nas wysłuchać.
To wszystko tak cholernie przypominało walkę z Alhildem. Obaj usiłowali trafić przeciwnika mieczem. Carthan atakował za pomocą Szarych Słów, Rox wspomagał go swoją magią, ale przeciwnik nic sobie z tego nie robił. Wcześniej wygrali tylko szczęśliwym zrządzeniem losu, ale teraz może nie być tak łatwo.
Problemem była także obecność Elizy i smoków. Rox uświadomił to sobie w chwili, gdy Mortia podeszła do jego ukochanej.
- Ona też jest Wybraną, Rox? – zapytała. Eliza nie wiedziała, co zrobić. Sukkub podniósł swój miecz na wysokość jej klatki piersiowej. Celował w serce. – Nierozsądnie było ją tutaj przyprowadzić.
Rozległ się huk. To Lasanwar uderzył ją swoją smoczą łapą, posyłając na drugi koniec kręgu.
- Pieprzyć te demony – warknął.
Rox uśmiechnął się w odpowiedzi, a potem znów ruszył na spotkanie z przeciwnikiem.
- Jedyne, czego potrzebuję… - zaczęła Mortia. – To krew Wybranego.
Cięła ukośnie, omijając obronę Polaka, aczkolwiek nie głęboko. Mimo to Rox sapnął, gdy miecz rozorał mu cały tors, od prawego ramienia do lewego biodra. Będę żył, zdał sobie sprawę. Ale jak długo?
Upadł na kolana i obserwował bezradnie. Mortia uniosła swój zakrwawiony miecz w stronę czerwieniących się niebios. Chmury wyglądały, jakby tworzyły wir. Coś czerwonego błysnęło.
Portal. To był portal! Nie, nie, NIE!
Mortia miała zamiar dobić go jednym dźgnięciem, ale ani Carthan, ani Eliza nie byli w ciemię bici. Oboje wraz skoczyli, podpierając się na ramionach Roksa i trafiając z buta w pysk sukkuba. Było jednak za późno na odwrócenie sytuacji. Demony całymi tabunami wchodziły do portalu. Carthan błyskawicznie wyszeptał formuły lecznicze i przyłożył ręce do rozoranego torsu swojego przyjaciela. Rox sapnął, potem odetchnął głęboko.
Mortia uśmiechała się przerażająco, jak wcześniej. Polak chwycił za rękojeść swojego miecza i rzucił się w jej stronę. Kątem oka dostrzegł, że portal zaczyna się powiększać i przerzucać na drugą stronę wiele walczących na terenie bitwy, nie tylko demonów, ale i sił zrzeszonych. Zdążył chwycić się sukkuba na sekundę przed tym, jak rzuciło ich na drugą stronę.
Wystarczył mu jeden rzut oka. Rozpoznał teren.
Kraków. Jego dom.
Portal szybko wypluł z siebie resztę jego przyjaciół. Demony rozproszyły się po znacznym obszarze, mordując napotkanych ludzi. Tyle dobrze, że była noc. Źle, że to jednak centrum miasta, a tutaj życie toczy się nawet po zmroku.
Zaraz pojawi się policja i wojsko. Mają broń palną, może uda im się coś z tym zrobić. Albo i nie.
- Rox! – wrzasnął Carthan. – WON!
Nie zdołał nawet drgnąć. Mortia cisnęła nim o bruk. Chłopak jęknął, jednak tym razem na pomoc przybyły smoki. Oba rzuciły się na demonicę, odganiając ją od chłopaka, wtedy podbiegła do niego Eliza i odciągnęła kawałek dalej, by mógł złapać oddech.
Poza tym czuł w sobie bezsilność i uświadomił sobie jeszcze coś, co wcale nie polepszyło jego humoru. Nie był w stanie używać tutaj swojej magii. Popatrzył w niebo.
Śnieg, zdał sobie nagle sprawę. Białe płatki sypały się z nieba, gruba warstwa puchu pokrywała wszystko dookoła. Był przecież grudzień, zapewne wkrótce Święta. W Delluin jednak było cieplej, śnieg padał naprawdę rzadko i nie zapowiadało się na to, by pojawił się w tym roku.
Elizie pewnie jest zimno, pomyślał chłopak patrząc na ukochaną. Był niesamowicie obolały i trudno było mu wstać. Zastanowił się, jak mógłby się jej odwdzięczyć za to wszystko, a także wynagrodzić jej pół roku niedogodności.
Na początek, musisz wstać, Rox.
Chłopak zebrał się w sobie, zacisnął zęby i wstał, podpierając się mieczem. Już słychać było syreny, chyba zewsząd, a także helikopter. Ten akurat należał do wiadomości. Będzie w telewizji! Szkoda, że wcale go to nie cieszyło. Dostrzegł Amvidę i Helmerela, walczących z demonami, a w przerwie rozglądających się ciekawie. Gdzieś tam mignęły mu Melanis i Iariel. Urg ostentacyjnie ryczał, chlastając piekielne pomioty i ratując tym samym ludzi, którzy już sami nie wiedzieli, czy powinni się bać, czy wiać, byle dalej. Carthan usiłował stawiać sukkubowi jakiś opór, ale nie szło mu to najlepiej, bo Mortia korzystała ze swojego uroku. Nie paraliżowało go to, ale z pewnością rozpraszało. W mgnieniu oka Carthan wisiał metr nad ziemią, duszony przez jej demoniczną magię. Pojawiły się pierwsze radiowozy. Rox jednak zignorował je całkowicie i rzucił się na demonicę. Przewrócił się wraz z nią, jednak przeturlał się i stanął na nogach. Carthan upadł i łapczywie łapał oddech. Jego przyjaciel unosił już miecz, by zakończyć to szaleństwo.
- Rox! - usłyszał czyjś paniczny wrzask.
Polak rozglądnął się. To Melanis, która nie miała jak obronić się przed demonem. Jeśli natychmiast jej nie pomoże - zginie. Ale wtedy nie zdoła tego zakończyć jednym, precyzyjnym cięciem. Decyzję podjął błyskawicznie.
Rox cisnął mieczem, bezbłędnie trafiając niedoszłego mordercę królowej elfów w okolice serca. To wystarczyło, by go zdezorientować i pozwolić Melanis dokończyć dzieła. Polak sięgnął jednocześnie po nóż na łydce. Nie zdążył, oczywiście, dobić Mortii. Demonica rzuciła nim w dal. Raz jeszcze zajął się nią Carthan, tym razem wraz z Elizą.
Rox przeklął szpetnie, wstając. Ratując Melanis stracił swój miecz. Miał nadzieję, że królowa elfów przynajmniej za to będzie mu wdzięczna. Mógł to zakończyć, ale nie był w stanie zostawić ją na pewną śmierć. Mimo wszystko… Mimo tego, co o niej uważał i w co go wpakowała, to jednak wciąż była jego przyjaciółką, jak Amvida, czy Helmerel. Nie był w stanie patrzyć na jej śmierć. No, na szczęście wciąż miał w ręku nóż, czyli nie jest bezbronny. Melanis ma jego broń, jeśli zdoła się do niej dostać…
Osamotniony, przerażony młody policjant celował do niego ze swojego służbowego pistoletu. Drżał wyraźnie, nie wiedział, czy ma strzelać, czy też nie.
- Nie celuj we mnie! – wrzasnął Rox. – Celuj w tamtego! – wskazał podążającego w stronę nieszczęśnika demona. Policjant był na szczęście na tyle mądry, żeby nacisnąć spust, widząc takiego przeciwnika. Demon zginął od razu. A Rox wpadł na coś. – Daj mi swoją broń.
- Co…? – zdziwił się policjant.
Rox popatrzył na Mortię, zajętą walką z Carthanem i Elizą. Pchnął chłopaka w wąską uliczkę, by sukkub nie zdołał ich dojrzeć.
- Proszę cię o twoją broń. Musimy zabić tę blond sukę, albo ona zabije wszystkich ludzi na tym świecie. Ona i te cholerne demony.
- A co ze mną będzie? – zapytał trzeźwo. – Tych tutaj jest znacznie więcej, w końcu mnie dorwą.
- Widzisz te dwie elfki? – Rox wskazał na siekające nieopodal nich Iariel i Melanis. – Pójdziesz do nich i powiesz im, że przysłał cię Wybrany. Nie pozwolą cię skrzywdzić. To jak, pomożesz mi ocalić świat? Jak masz na imię?
Policjant zastanowił się chwilę. Mogą być konsekwencje tego czynu, nawet jeśli Roksowi się powiedzie. Wzruszył jednak ramionami i podał mu pistolet, kolbą do przodu.
- Sławek – przedstawił się.
- Miło mi cię poznać. Jestem Rox i z pewnością nie zapomnę, co uczyniłeś dla tego świata. – Chłopak uśmiechnął się lekko, potem odwrócił się i pomknął w stronę Mortii, uprzednio chowając pistolet za paskiem na plecach.
- Powodzenia – odrzekł tylko policjant, potem podbiegł do walczących elfek i powiedział im nakazaną formułkę.
Programy nadawane w telewizji urwały się. Wszystkie, co do jednego. Teraz włączyły się jakieś „Wiadomości specjalne”. Fakt faktem, co pokazywali w centrum ich miasta było przerażające, ale…
Kiedy pokazali tego zarośniętego faceta w dziwnym ubraniu, siostrę zaginionego chłopaka coś tknęło. Spauzowała momentalnie scenę i przyglądnęła się mu, jego twarzy. Wrzasnęła na cały głos, zwołując rodzinę.
- To on! – wykrzyknęła. – On żyje, jest tu, wrócił!
- To naprawdę on! – ucieszyła się jego matka. – A tutaj… To Eliza! Ale co oni tutaj wyprawiają…?
- Chłopaki, widzieliście wiadomości? – Ewelina wparowała do klubu młodzieżowego, gdzie siedziały już cztery osoby z jej bandy.
- Właśnie oglądamy – odparł Adrian, popijając jakiś napój. – Jakbym skądś kojarzył tego zarośniętego gościa.
- No. – Ewelina uśmiechnęła się lekko, patrząc na całą czwórkę podnoszącą do ust swoje szklanki. – To Rox.
I wszyscy wraz wypluli to, co mieli w ustach, ku wielkim niezadowoleniu właściciela lokalu.
- Co on tu, kuźwa, robi?! – wykrzyknął Filip.
- Chyba ratuje świat – mruknął Paweł. – Patrzcie, tłucze się z tą laską, która chyba kieruje tymi czarnymi. Pomożemy mu?
- Pogięło cię? – odparł Artur. – Wyzabijają nas. Siedzimy i podziwiamy. – Wypił trochę swojego napoju. – Nie będziemy im przeszkadzać. Trzymamy kciuki, przyjacielu.
Melanis dostrzegła Roksa. Ten popatrzył na nią i gestem pokazał, żeby rzuciła mu jego miecz. Cisnęła nim więc w jego stronę, mocniej ściskając swój. Nim chłopak zdołał jednak go chwycić, Mortia wbiła się w niego barkiem. Polak syknął, ledwie chwytając równowagę. Zakręcił młynka nożem i rzucił się na demonicę. Ta jednak była szybsza. Jednym ruchem odepchnęła Carthana, a Roksa chwyciła swoją demoniczną magią za szyję i uniosła wysoko. Chłopak upuścił swój nóż, odruchowo usiłując zdjąć nacisk swoimi dłońmi, jednak na nic się to nie zdało. Charknął obawiając się, że zaraz pęknie mu kark. I wtedy też szybkim ruchem wyciągnął pistolet zza pasa i nacisnął spust, trafiając oniemiałego sukkuba w głowę.
Nacisk zelżał momentalnie, Mortia zachwiała się, wpatrując się pustym wzrokiem w niebo. Rox stanął pewnie na nogach, nie kończąc swojego krwawego combo. Strzelił jeszcze raz, nim demonica upadła, a potem stanął nad nią i, wrzeszcząc wniebogłosy, wystrzelał w jej głowę cały magazynek. Oddychał ciężko. Skończyło się. Zabił ją, naprawdę się skończyło!
- Ręce do góry, odłóż broń! – nakazał ktoś. Rox odwrócił się momentalnie i dostrzegł trzech policjantów, a także kilku towarzyszących im wojskowych. Chłopak wysunął magazynek z pistoletu, pozwalając mu wypaść na bruk, potem zarepetował broń dla pewności, chociaż i tak była pusta. Potem rzucił ją w bok i położył ręce na głowie. Był szczęśliwy. Udało mu się. Naprawdę mu się…
- Ustawiasz się plecami do przeciwnika? Niemądrze, Rox.
…udało?
Rox nie zdołał nawet się obrócić, gdy coś z niesamowitą siłą huknęło go w bok, z pewnością krusząc kilka żeber, a także posyłając go prosto na ścianę niedalekiego budynku. Uderzył go plecami i głową, wydając bardzo nieprzyjemny odgłos. Uzbrojeni ludzie zaczęli strzelać, ale jednym gestem sukkub ich omamił. Nie byli w stanie nawet drgnąć, gdy Mortia po kolei ich zabijała.
Ale tego Rox już nie widział, a jego przyjaciele jednoznacznie stwierdzili, załamując się całkowicie, że nie zdoła zobaczyć już niczego.
Nigdy.
Rox nie czuł nic, stojąc znów nad morzem bieli naprzeciwko swego sobowtóra.
- Nie żyję? – zapytał go. Ten się zaśmiał.
- Oczywiście, że żyjesz. Nie możesz zostawić przyjaciół na pastwę tego demoniszcza. Więc, Rox, wiesz już, kim jestem?
Chłopak przymknął oczy. Myślał nad tym długo. Jego sobowtór pomagał mu wielokrotnie. Najpierw z bandytami, którzy napadli dom, w którym się zatrzymali, potem ratując marynarza przed syrenami, aż w końcu ratując jego życie podczas walki na arenie, kiedy to ostrzeliwały go dziesiątki ludzi. Nie byłby w stanie zrobić tego sam z siebie, a także nie zdołał już tego powtórzyć.
- Jesteś tym, kim ja powinienem być – odrzekł w końcu. – Jesteś tym, kim byłem i tym, kim będę. Jesteś częścią mnie, moją mocą, nieodłącznym towarzyszem, gwarantem przeżycia i jedyną szansą dla mnie i moich przyjaciół.
Jego sobowtór zaśmiał się w głos.
- Dość precyzyjnie. Niech ci będzie. – Wyciągnął ku niemu rękę. Ja jestem tobą…
Rox nie wahał się nawet przez sekundę. Odwzajemnił uścisk.
- A ty mną – dokończył jego sobowtór.
Potem wszystko zniknęło, zastąpione przez ciemność i ciszę.
Otworzył oczy. Nie miał broni; nóż leżał tam, gdzie stała teraz Mortia, a miecz kawałek dalej. Pistolet leżał w pobliżu, ale był rozładowany. Sukkub zbliżał się do jego przyjaciół, a on nie był w stanie im w jakikolwiek sposób pomóc. Ale przecież demonica go nie widziała, jego towarzysze zresztą też nie zwrócili na niego uwagi. Byli pewni, że zaraz zginą. Może i mieliby rację, ale Rox nie był już tym słabym człowieczkiem, który chwilę temu trzasnął w ścianę, zostawiając na niej krwawy ślad, jak zdołał już się zorientować.
Wstał, powoli i ostrożnie. Pęknięte żebra bolały niemiłosiernie, potłuczone plecy zresztą nie mniej. Ma szczęście, że wciąż jego kręgosłup jest w całości. Rozejrzał się. Pobliska kamienica została zniszczona przez demony. Nada się. Rox uśmiechnął się lekko pod nosem, a potem ułożył dłońmi skomplikowany gest, chybcikiem podchodząc pod jeden z większych głazów.
Starczy. Rozwiązał gest, schylił się i podniósł głaz. Cisnął nim raz, a porządnie.
- Ustawiasz się plecami do przeciwnika, Mortia?! – wrzasnął. – Niemądrze!
Sukkub popatrzył w jego stronę ze zdziwieniem w oczach, a sekundę później został rozsmarowany na bruku przez głaz. To jej nie zabije, stwierdził momentalnie Rox. Ale chyba zaboli. Nie zważając na radosne okrzyki przyjaciół, chłopak stał w miejscu, nie zbierając nawet swojej broni. Mortia już zrzuciła z siebie jego pocisk, powarkując coś. Popatrzyła na niego z nienawiścią.
- Nie powinieneś już żyć, Rox! – wrzasnęła. Chłopak nie przejął się tym.
- Ty chyba też – odparł z lekkim uśmieszkiem. – Dalej, chodź tu, postaram się to naprawić!
- Wiesz, że nie jestem końcem? – Mortia zaśmiała się wrednie. – Jestem tylko początkiem. Nawet, jeśli mnie zabijesz, pojawi się ktoś silniejszy.
- Wtedy jego też zabiję.
Mortia nagle wyszeptała coś, jakieś zaklęcie. Ognista kula wielkości jego głowy pomknęła w jego kierunku. Nie miał czasu na zastanowienie się.
Po prostu machnął dłońmi. Kula poleciała w bok.
Miał wrażenie, że wszystko wokół ucichło momentalnie. Nawet twarz demonicy wyrażała zdumienie. Zaraz jednak się otrząsnęła.
- Wiesz, kim jesteś, Rox? – zapytała. Chłopak nie odpowiedział. – Na całym świecie nie istniał nikt zdolny użyć magii gestykulacji. Potrafi się nią manipulować czystą magią, samą jej esencją. A teraz pojawiłeś się ty. Jesteś dla nas autentycznym zagrożeniem. Jesteś najpotężniejszym człowiekiem obu światów.
Rox uśmiechnął się szeroko, słysząc te słowa. Carthan westchnął.
- Kiedyś to mnie można było tak nazwać. Czasy się zmieniają.
- Nie ględź – powiedział Rox. – Muszę zabić głupiego demona.
Mortia rzuciła się na niego z mieczem w dłoni. Chłopak schylił się, potem rzucił w bok, unikając kolejnego cięcia. Uderzył markowanym ciosem w brzuch przeciwniczki. Zadziwił ją niemożebnie fakt, że jednak cios dotarł na miejsce z takim impetem, że straciła dech w piersi. Potem kopniak – bynajmniej nie markowany – który rzucił ją w tył.
- Patrz, nawet nie muszę mieć broni, żeby cię zabić. – Rox uśmiechnął się wrednie. – Dawaj, powtórka!
Zniknął nagle z jej pola widzenia, a pół sekundy później poczuła jego łokieć wbijający się w jej kręgosłup. Mortia jęknęła.
- Muszę ci podziękować – powiedział. – Gdyby nie ty i ten twój portal, zapewne nie zdołałbym nauczyć się przenoszenia między światami. – Zniknął raz jeszcze i pojawił się kawałek dalej, gdy demonica zamachnęła się na niego mieczem. – Dzięki temu mogę się teleportować. Błyskawiczne przeniesienie się na drugą stronę i powrót w innym miejscu. Takie proste, a takie genialne. – Tym razem pojawił się nad jej głową, wjeżdżając jej z potężnego kopniaka wbijającego ją w bruk. – Ale chyba nie będę tego nadużywał. Odbiera całą zabawę.
- Ty…
- Co ja? – zapytał, przykucając i podnosząc jej twarz dłonią, by patrzyła prosto w jego oczy. – Zdawało mi się, czy to ty nie grałaś według zasad? Ja tylko wyrównałem szanse. To źle?
Odszedł kilka metrów, pozwalając jej spokojnie wstać. Przy okazji podniósł swój nóż i wsunął go do pochwy na nodze. Do miecza wciąż się nie zbliżał.
- To jak, kończymy? – zapytał. Rozłożył szeroko ramiona. – Mi skończyła się ochota na zabawę.
- Ty! – wrzasnęła, rzucając się na niego. Czekał spokojnie. Gdy była wystarczająco blisko, lewą ręką machnął w bok – a miecz demonicy poszedł wraz z nią – a prawą przebił się przez jej klatkę piersiową na wylot. Poczuł jej kręgosłup pod palcami. Nie była nawet w stanie jęknąć, bo chłopak przedziurawił jej płuca. Nie zdobyła się na ten jeden, ostatni oddech. Rox chwycił jej kręgosłup i pociągnął w swoją stronę, praktycznie wyciągając go spomiędzy jej piersi. Potem raz jeszcze wbił w nią rękę, tym razem chwytając za serce i miażdżąc je dłonią, jednym, szybkim ruchem. Potem odskoczył od niej, ale był świadom, że to już koniec. Był cały w jej demonicznej, choć czerwonej krwi. Obserwował, jak upada na twarz w całkowitym bezruchu.
Rozległ się ryk setek demonów, które wciąż krążyły po mieście. Wszystkie wraz stanęły w miejscu, wrzeszcząc, potem chwyciły się za głowy i niknęły. Jednoznaczny dowód na śmierć ich dowódcy.
Rox dopiero teraz zdał sobie sprawę, jaki jest piekielnie zmęczony. Nogi miał jak z waty, obawiał się zrobić krok, by nie upaść. Rozejrzał się. W jego stronę biegł tabun dziennikarzy. Carthan i Eliza krążyli na niebie na Iridii i Lasanwarze. Policja i wojsko zabezpieczały teren i usiłowały pomagać poszkodowanym. Wygrał.
- Proszę państwa, oto pierwszy na świecie prawdziwy superbohater! – powiedziała do mikrofonu jakaś dziennikarka, wpatrując się w obiektyw kamery. Rox skrzywił się lekko. Nie uważał się za herosa. – On uratował całą Polskę, a być może i świat, przed tym, co wielu nazywa demonami. Czy powiesz nam, jak się nazywasz?
Zastanowił się chwilę. Uwiecznili jego twarz. Do końca swoich dni nie będzie już bezimienny. Niech więc wiedzą.
- Rox – powiedział z lekkim uśmieszkiem na twarzy.
Tymczasem w pewnym klubie młodzieżowym w Krakowie piątka nastolatków wrzeszczała z radością wniebogłosy. Gdzie indziej, w pewnym domu, można było dostrzec łzy radości i ulgi.
A obraz uśmiechniętego, zarośniętego Roksa obiegał cały świat.
Rox siedział na ławce, obserwując okoliczny chaos. Demony zdołały zamordować blisko siedemdziesiąt osób. To dużo, ale z drugiej strony gdyby nie on, z pewnością zabiłyby ponad sześć miliardów. Mógł być więc z siebie zadowolony.
Rodzice Elizy ściskali ubrudzoną, zakrwawioną córkę, nie chcąc jej puścić. Dziennikarze robili dziesiątki zdjęć Lasanwara i Iridii, a także ciał demonów, które – w przeciwieństwie do ich żywych kamratów – zostały na swoim miejscu. Policjant Sławek zdawał komuś raport, raz po raz zerkając w jego kierunku i uśmiechając się kątem ust. Carthan usiadł obok swojego przyjaciela, nie mówiąc jednak ani słowa. Uśmiechał się i to wystarczyło Polakowi za wszelki komentarz.
Spostrzegawczym reporterom nie uszły też pozostałości wojsk sprzymierzonych. Melanis i jej córka stały w miejscu, oślepione dziesiątkami fleszy. Urg wypiął dumnie swą pierś i Rox zdawał sobie sprawę, że znalazł w nim kolejnego przyjaciela. Amvida pojawiła się nagle obok nich i usiadła z drugiej strony Polaka. Klepnęła go przyjacielsko w ramię, po chwili zastanowienia objęła go przyjacielsko ręką. Helmerel błąkał się gdzieś w okolicy, w końcu też się do nich przysiadł.
- Porąbany ten twój świat, Rox – powiedział.
- Wiem – odparł chłopak. – Jednak to mój dom. Jak mogę go nie kochać?
- Mogę wasze zdjęcie? – zapytał jakiś dziennikarz, a potem bez czekania na odpowiedź strzelił fotkę. – Dzięki. – I znów poszedł dalej, szukając więcej materiału do tematu stulecia.
Rox zastanowił się, jak zareaguje jego rodzina na wieść, że będą mieli w ogródku smoka. No, o ile oczywiście Lasanwar postanowi tutaj zostać, w końcu nie może go do tego zmusić. Zobaczymy, co powie.
Pół roku spędził w Delluin, by w taki epokowy sposób zakończyć swoją wędrówkę praktycznie pod samym domem. Nie zastanawiał się jeszcze nad konsekwencjami, chociaż bez dwóch zdań będą ogromne. Demony, żyjąca fantastyka, dwa światy, smoki w Krakowie, magia… Z pewnością będzie się działo. Rox popatrzył w niebo. Mimo świecących świateł był w stanie dostrzec gwiazdy. Uśmiechnął się pod nosem.
Dzień dobry, Rox.