Author | |
Genre | fairy tales |
Form | prose |
Date added | 2021-08-06 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 902 |
Był razu pewnego w bezkresnej, czarnej dżungli, uroczy słonik. Życie upływało mu na beztroskich zabawach z innymi zwierzątkami. Jego najlepszą przyjaciółką była czarna pantera.
Ach - ileż dni, godzin, miesięcy upłynęło im na radosnym dokazywaniu!
Ale czas nie stoi w miejscu. Oboje zaczęli dorastać i o ile panterka stawała się coraz zwinniejsza, bardziej sprytna, potrafiąca skradać się naprawdę bezszelestnie (nie bez kozery nazywano ją ,,ninja dżungli), o tyle słonik zmieniał się w kompletną niezgrabotę. Istnieje przecież powiedzenie o takim stworzonku jak on w składzie porcelany, co nie?
Więc był z miesiaca na miesiąc bardziej ociężały, gruby, pokraczny. Podczas zabawy męczył się szybko, łapał zadyszkę, w końcu- skapcaniał zupełnie. Od czasu do czasu pohuśtał panterkę na trąbie, to wszystko, na co mógł sobie pozwolić gargantuiczny łasuch.
Nie pomagały diety, rozpaczliwe próby jedzenia mniej. Zaraz pojawiał się niemiłosierny głód i wszystkie plany brały w łeb, nasz bohater łamiąc narzucone sobie ograniczenia, nadrabiał zaległości i pałaszował za dwóch.
Lecz pewnego dnia - posłuchawszy rady wszystkowiedzącego lwa, króla zwierząt, uwierzył, że chcieć to móc, że jeśli będzie odpowiednio długo i wytrwale ćwiczyć podchody, stąpanie na paluszkach - uzyska porównywalne do panterzych ,,kocie ruchy`.
Dał się nabrać, głuptas, na może żart, może pseudo- mądrość, która w tym przypadku nie miała zupełnie zastosowania, mogła uczynić więcej szkody, niż pożytku.
No i uczyniła.
Zakradał się, dorosły już słoń, do pobliskiego miasta i ćwiczył skradanie się po dachach.
Bam, bam, bam!- dudniły nogi - słupy bez poduszeczek na palcach, łup, łup, łup!- pękały płaskie dachy, kruszyły się stropy. Biegł wielkozwierz, zostawiając za sobą gruzowisko. Ludzie o zielonkawej skórze i oczach bez tęczówek ginęli w rumowiskach.
Szybko słoń stał się największym przekleństwem miasteczka. Stawiano mury, zasieki, rozciągano kolczasty drut, kopano fosy. Adept ,,panteryzmu` forsował jednak wszystkie zabezpieczenia, by doskonalić umiejętność, która miała nigdy nie być mu dana.
Sterroryzowani ludzie już po pierwszej wizycie nieproszonego gościa chcieli organizować polowania, odstrzelić mordercę ich sąsiadów, matek, braci.
Sytuacja jednak rozwiązała się sama. Pewnego wieczoru, najbardziej bezmyślne zwierzę świata jak zwykle wgramoliło się na dach, by pobiegać, możliwie jak najciszej. Niestety, trafiło na jedyny w miasteczku dom o dachu pokrytym blachą. Była to od dawna niezamieszkana rudera w fatalnym stanie technicznym.
I - szybciej niż wlazł - runął w dół nasz słoń, a zardzewiała blacha poderżnęła mu gardło.
Ach, jakąż fetę urządzili mieszkańcy nad broczącymi juchą zwłokami gamoniowatego, nieumyślnego mordercy! Szybciutko - bo upał- pokrojono je na kawałki.
Przeszczęśliwi ludzie powyciągali z pawlaczy grille, przynieśli sztućce i przyprawy.
Wyżerka trwała dwa dni. Każdy - od małego do starego - najadł się do syta.
Czaszkę naszego bohatera umieszczono na ołtarzu w świątyni.
Z czasem została przystrojona kośćmi wybitych, co do łapy panter.
Dziś nie ma już tamtej dżungli. Kult zrządzenia losu, które ocaliło miasto od barbarzyńskiego nieudacznika trwa nadal, rokrocznie organizowana jest wielka impreza, podczas której okoliczni dziękują antybogowi za śmierć mordercy. Czysty przypadek jest czczony, jak najświętsze z bóstw.
Tańce, hulanki, libacje ciągną się przez ponad miesiąc.
W tym czasie orgiastom wyrastają szablaste ciosy, ich twarze zmieniają się w czaszki słoni.
Arcykapłanka, ubrana w skórę pantery, kocha się na stole ofiarnym z każdym mężczyzną w mieście.
Mają oni obowiązek oddać w ten sposób hołd najważniejszemu, bo jedynemu przykazaniu- ,,Don`t try`.
Parę razy w tygodniu odbywa się procesja, burmistrz z namaszczeniem obnosi ,,świętą` czachę po ulicach.
Tłum maszeruje gęsiego. Świece płoną w oczodołach.
Każdy z pół - ludzi , pół - zdechłych zwierząt wie, że należy robić wszystko na poważnie, wytrwale, albo w ogóle. Najlepiej wcale.
Nad miastem płonie bursztynowe słońce ze szkieletem lwa w środku. Tu kończą się filozofie, dobre rady, złote myśli.
Mędrcy najęli się do pracy w charakterze szambiarzy, zamknęły się wszystkie czakry poza jedną, najmniejszą.
Nie wiedzą o niej nawet najbieglejsi w ezoteryce wróżbici.
Nawet ja nie mam pojęcia, gdzie się znajduje.
Horoskopy zredukowano do dwóch znaków zodiaku - czerni i szarości.
Ty, który tego słuchasz - pewnie jesteś półcieniem, twoja dusza nocami wchodzi na dach. Stąpa bezszelestnie.
Nie łudź się - prędzej, czy później spadnie. I rozbije się szklane, ślepe zwierzę, na tyle kawałków, że życia ci nie starczy, by posklejać je do jako - takiej kupy.
Zostaw, niech leży. Niedługo przyjedzie śmieciarka.
ratings: perfect / excellent