Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2021-10-24 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 685 |
Jak mogli, tak dziadka uspokajali. Naprędce zjadłszy obiad, natychmiast wstał zza stołu, zebrał wszystkie swoje przez tydzień napisane łamigłówki, wdział słomiany do konnej jazdy kapelusz i rzekł:
- Ano, Zosieńko, pójdę do *Wiadomości dla Młodzieży*. Trochę jestem niespokojny o zagadkę algebraiczną, ale pieniądze mi dadzą na pewno.
Również w tym komsomolskim piśmie często odrzucano jego szarady, zarzucając mu skostniałość i zacofanie, jednak nigdy go tam nie krzywdzili, i periodyk ten był jedynym takim miejscem w mieście, skąd płynął w jego stronę wąski strumyczek pieniędzy. Sinickij wziął ze sobą zagadkę, zaczynającą się od słów: *Moja pierwsza sylaba leży na dnie morza*, dwa kołchozowe lotogryfy oraz jeden algebroid, w którym drogą bardzo skomplikowanego mnożenia i dzielenia dowodzono wyższości władzy sowieckiej nad wszystkimi innymi rodzajami władzy.
Kiedy staruszek sobie poszedł, Alieksandr Iwanowicz z mroczną miną zaczął przyglądać się Zosi. Stołował się tutaj początkowo dlatego, że ich obiady były tanie i smaczne. W dodatku podstawową zasadą w jego życiu była nieustanna pamięć o tym, że jest on tylko ostatnim szarym gryzipiórkiem. Lubił rozprawiać o trudach bytowania w dużym mieście za taką jak jego mizerną wypłatę. Niestety, od jakiegoś czasu cena i smak tych obiadów utraciły dla niego to abstrakcyjne znaczenie, jakie im kiedyś przydawał. Gdyby tego od niego zażądano - i mógł to robić oficjalnie, nie tając niczego - dzisiaj płaciłby za te posiłki nie 60 kopiejek, jak to czynił każdego dnia, a 3 a nawet 5 tysięcy rubli.
Alieksandr Iwanowicz, srogi asceta, świadomie dźwigający na sobie ołowiane łańcuchy oszczędnego żebraczego życia, ten, co wyrzekł się dosłownie wszystkiego, co było droższe od półrublówki - i przy tym człowiek maksymalnie wkurzony nieustanną bojaźnią, by nie utracić swych milionów tylko dlatego, że nie może przy ludziach ot, tak, otwarcie przehulać głupich stu rubli, zakochał się z całym impetem zdecydowania, do jakiego zdolny jest silny, surowy i doprowadzony do ostateczności nieustannym czekaniem mężczyzna w jego wieku.
Dzisiaj wreszcie postanowił wyznać Zosi swoje uczucia i zaproponować jej małżeństwo i swoją rękę, gdzie w nadgarstku tłukło się słabe i złe, jak tchórz, tętno - oraz swoje zaciśnięte okowami jak w baśni o Kościeju Żelaznym serce.
- Taaaak, - powiedział, - takie to sprawy, Zosiu Wiktorowna.
Powiedziawszy to, obywatel Koriejko wziął ze stołu popielniczkę, na której był przedrewolucyjny jeszcze napis: * Dobry mąż nigdy nie gniewa żony*, i zaczął uważnie się w nią wpatrywać.
W tym miejscu koniecznie należy wyjaśnić, że nie ma na świecie takiej panny, która by nie wiedziała co najmniej od tygodnia o tym, że zbliżają się oświadczyny. To dlatego nasza bohaterka, ciężko westchnąwszy, zatrzymała się przed lustrem. Miała sportową aparycję wszystkich pięknych młodych kobiet tamtych czasów. Upewniwszy się co do tego w zwierciadle, usiadła vis-a-vis Koriejki i przygotowała na to, by go wysłuchać. Niestety, ten nadal milczał. Znał jedynie dwie role: pośledniego urzędnika i nielegalnego milionera. Tej trzeciej roli jeszcze nie znał.
- Słyszał pan ostatnią nowinę? - zapytała Zosia. - Wyrzucili Pobiruchina.
- U nas też zaczęła się już czystka, - odparł Koriejko. - i wielu poleci. Na przykład Lapidus-Młodszy. A i ten Lapidus-Starszy też dobry...
W tej chwili spostrzegł, że zmierza wprost do przepaści ścieżką biednego kancelisty. Ciężka jak ołów zaduma zawładnęła nim ponownie.
1931