Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2021-12-15 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 651 |
Obaj chcieli o tym powiedzieć, lecz bali się gniewu komandora - no, i łudzili się, że Koźlewicz pójdzie po rozum do głowy i sam do nich wróci. Teraz jednak wszelkie nadzieje stracone; księża całkiem go opętali. Jeszcze nie dalej jak wczoraj stary goniec wraz z pełnomocnikiem d/s kopyt przypadkiem spotkali go w samochodzie na podjeździe kościoła. Nie zdążyli podejść, jak z kościoła wyszedł ksiądz Alojzy Moroszek z chłopczykiem w koronkowej komży.
- Pan rozumie, - powiedział Bałaganow, - wszyscy oni wsiedli do auta, biedaczek Koźlewicz zdjął czapkę, ministrant zadzwonił dzwoneczkami, i odjechali. Na naszego szofera aż żal było patrzeć. Już nigdy *Antylopy* nie ujrzymy.
Wielki Kombinator wsadził swoją kapitańską furażerkę z lakierowanym daszkiem i skierował się do wyjścia.
- Panie Funt, - powiedział. - Pan zostajesz w kantorze. Pod żadnym warunkiem proszę nie przyjmować ni rogów, ni kopyt. Jeśli przyjdzie poczta, od razu wszystko wyrzućcie do kosza! Sekretarka zajmie się nią później. Czy wszystko jasne?
Kiedy pełniący obowiązki przewodniczącego dziadek otworzył usta, by udzielić odpowiedzi, co zajęło mu jak zwykle trochę czasu, nasi trzej osieroceni antylopowcy byli już daleko. Na czele tej procesji, czyniąc gigantyczne kroki, zasuwał Ostap. Od czasu do czasu odwracał głowę i mamrotał: *Nie ustrzegli łagodnego jak baranek Koźlewicza, czarne charaktery! Obu was zdezawuuję! Och! Po uszy już mam wszystkich tych czarnych i białych duchownych!* Mechanik pokładowy szedł w milczeniu, udając, że te narzekania wcale nie do niego, zaś Panikowskij podskakiwał jak małpka, zagrzewając w sobie uczucie zemsty w stosunku do tych, którzy skradli im kierowcę, chociaż na sercu leżała mu wielka zimna żaba. Zawsze bał się czarnych księży, których podejrzewał o czarnoksięskie magiczne sztuczki.
W takim ordynku wszyscy trzej dotarli do podjazdu przed kościołem. Przed żelaznym ogrodzeniem splecionym ze spirali i z krzyży stała pusta *Antylopa*. Kościół był ogromny. Wcinał się w niebo ostrymi wieżyczkami, kolący i nastroszony jak rybie ości w gardle. Polerowana czerwona cegła, w kształcie czaszki spadziste dachy, blaszane flagi na szczycie, ślepe kontrforsy i piękne kamienne rzeźby, chowające się przed deszczem w niszach - cały ten na baczność po żołniersku prężący się gotyk natychmiast przytłoczył naszych trzech panów, którzy poczuli się jak nic nieważna pylinka. Bender wlazł do samochodu, powąchał powietrze i ze wstrętem powiedział:
- Fuj! Co za paskudztwo! Nasza *Antylopa* już cała przesiąkła kościelnymi świeczkami, skarbonkami na datki i księżowskimi zapaszkami. Ma się rozumieć, kolęda samochodem po parafii w sprawie zbiórki pieniężnej na remont kościółka wygodniejsza niż na chłopskiej furmance. I to w dodatku za darmo! No, nie, drodzy moi ojczulkowie! Nasze potrzeby są ważniejsze!
Z tymi słowy Ostap minął furtkę, wszedł na teren przy świątyni i, przeszedłszy między dziećmi, grającymi w klasy na pokreślonym kredą asfalcie, wszedł po granitowych schodach ku wrotom kościoła. Na grubych odrzwiach obitych kutym żelazem rozplasowane w kwadratach płaskorzeźby świętych przekazywały sobie wzajemnie ulotne pocałunki albo wskazywały dłońmi w różnych kierunkach, albo zajęte byli czytaniem grubaśnych ksiąg, na których pracowity snycerz wycyzelował nawet wyraźne łacińskie literki. Wielki Kombinator szarpnął za klamkę, lecz drzwi były zamknięte. Z wewnątrz dobiegały łagodne dźwięki fisharmonii.
- Nadal go tam szkolą! - zawołał, schodząc ze schodów. - Przekabacają go w najlepsze! Pod wtór słodkich brzdękań mandoliny.
- To może już pójdziemy? - zapytał Panikowskij, wiercąc w rękach swój kapelusz. - Mimo wszystko to boża świątynia. Nie wypada.
1931