Author | |
Genre | horror / thriller |
Form | prose |
Date added | 2022-01-17 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 841 |
Cudowny rześki poranek. Jestem w siódmym niebie, kiedy siedzę z żoną i córeczką przy kuchennym stole. Co za wspaniałe cudowne chwile. Długo je później wspominam, gdy nie ma mnie w domu. Nie zawsze szybko wracam. Bywa różnie. Czasami praca przeciąga się do późnych godzin nocnych. Albo nawet przez wiele dni jestem zajęty. Wszystko zależy od częstotliwości. Chociaż statystycznie rzecz biorąc, nie mogę narzekać. Dobrze, że mam odłożone trochę grosza. To tajemnica. Nie mogę im powiedzieć.
Córeczka jest taka słodka. Bardzo ją kocham. To mój najdroższy skarb. W ogień bym za nią skoczył. Właśnie wcina bułkę z pomidorem. Wilgotny kawałek spadł na sukienkę. Żona chce to wytrzeć. Uprzedzam ją. Jestem schludny. Nie wyzywam córki, ale jest mi przykro, że tak pobrudziła swoje ubranko. Wycieram i wyrzucam chusteczkę do śmieci. Teraz tam jej miejsce.
Dzisiaj miałem kolejny wspaniały sen. Dziękuję Jemu, za właśnie takie. Byłem czarownikiem. Wypowiedziałem zaklęcie. Rozpłynęły się i ściekły do kanalizy. Tam gdzie pływają gówna i lęgną się szczury. Odnalazły swój dom. Właśnie takiej rodzinnej atmosfery im życzę. Obudziłem się, pełen wiary we własne siły. Może drzemią we mnie możliwości, o których jeszcze nie wiem, a które mogą być przydatne, w realizacji misji.
– Tatusiu! Wstawaj! Czas do pracy!
– Och ty mój skarbie. Tak cię kocham.
– Chyba wiesz, że spóźnienie może grozić nakrzyczeniem.
– Dziecko, twoje zamartwianie o tatusia, jest bezpodstawne. Nie nakrzyczą.
– To dobrze. Bo tak się o ciebie bałam.
Uderzam siekierą prosto w głowę. Słyszę rozkoszny trzask. Suchy i wyraźny. Balsam dla moich uszu. Poczwara upada na kamienistą drogę. Odgłosy takie, jakby drewniane pałeczki uderzały o nawierzchnię. Wycieram ostrze chusteczką higieniczną. Brzydzę się brudnymi resztkami. Lubię czystą schludną pracę. Jednej kreatury mniej. Jestem zadowolony. Dobrze mi idzie. Mam coraz większą wprawę. Uczę się. Wiem, gdzie je wypatrywać
Długi czas żyłem w cieniu swoich grzechów. Właziły nawet do mojego wnętrza i rozpalały ogień nienawiści, do wszystkiego i wszystkich. Nie mogę dopuścić do tego, by te maszkary nękały ludzi tak samo, jak ja kiedyś nękałem. Muszę ludzkość od nich uwolnić. Wiele się we mnie zmieniło na lepsze. Teraz pragnę pomagać innym. Odkupić swoje winy, dobrymi uczynkami. Jestem nawet gotowy poświęcić życie, dla tej ważnej sprawy. Zostawiłem w tyle własny cień, by inni mogli go podeptać. To się jemu oraz im ode mnie należy.
Siedzę z żoną i córeczką na zielonej łące. Bywamy tu raz po raz. W tym pięknym zakątku, błękitnej planety. Żona dość często mi powtarza, że mi odobija na tle zachodów słońca. Tłumaczy, że te obrazki stały się tym samym, co jeleń na rykowisku. Całuję ją w usta i mówię, że opowiada bzdury. To zawsze będzie piękny widok, gdyż daje nadzieję na powitanie poranka. Przekornie zaprzecza. Znowu ją przekonuję, że wschód psychicznie dołuje, kiedy człowiek myśli o końcu dnia, gdy słońce zajdzie za horyzont i nie wiadomo, czy powróci.
Wiem, że dla niektórych stworzeń na pewno nie.
– Tatusiu! Czy ty nas kochasz?
– Skarbie, słoneczko ty moje. Bardzo kocham.
– To dlaczego rozgniotłeś pasikonika, skoro siedział tu z nami i cię nawet nie ugryzł?
– Przepraszam... nie zauważyłem. Myślałem o czymś.
Dostrzegam następną. A właściwie słyszę stukanie. Ciekawe, że trudno je dojrzeć w skupiskach ludzkich. Już wiem! Wstydzą się wyglądu. W parku jest ciemnawo i w zasadzie pusto. Nic dziwnego, że tutaj spaceruje, myśląc że nic jej nie grozi. Owe rozważania są błędne. Już ja tego dopilnuję. Jeżeli w ogóle coś myśli tą swoją szkaradną buzią. Siedzę w krzakach. Czekam na sposobność. Dziwaczna maska z kołdunami kłaków. Gładkie ciało przyozdobione jakimiś szmatkami. Na dodatek te drewniane odgłosy, gdy uderza butami o twardą nawierzchnię. Przeguby rąk skręcone na śruby. Do gęby przylepiony głupawy szmaciany uśmiech. Skąd takie dziwadła na tym świecie? Jak takie coś może chodzić wśród ludzi. O przepraszam. One ich unikają. Myślą, że w ten sposób są bezpieczne. Nic z tego, pokrako! Jestem ja.
Uwolnię świat od takiego szkaradziejstwa.
Akurat przechodzi obok. Czekam chwilę. Podchodzę od tyłu. Zakładam na tą wredną drewnianą szyjkę, linkę od hamulca. Linki są dobre. Wchodzą szybko i głęboko. To dobrze, że drewno jest takie miękkie właśnie w chwili, kiedy jest to przydatne. Coś tam jęczy, gdy miażdżę tą cholerną wieżyczkę z doczepioną główką. Kiedy czuję, że linka opiera się na kręgach szyjnych, doznaję prawdziwej ekstazy. Czuję zapach świeżego drewna i ciepłą ciecz, której nie dostrzegam. Najlepsza zaleta w tej mojej pracy. Ten ładny zapach. Ale przyznać muszę, że eliminacja kolejnych szkarad bardzo mnie podnieca, w sensie różnych doznań. Bywają też inne popaprańce. Chyba z jakiegoś tworzywa. Są też szmaciane. Ale trudno je spotkać. Te wystarczy rozerwać w newralgicznym punkcie, nacinając uprzednio ostrym nożem.
Przestaje ją trzymać. Upada na ziemię. Znowu słyszę odgłosy drewnianych pałeczek, uderzających o siebie nawzajem.
Wracam późno do domu. Całuję żonę. Jeszcze nie śpi. Czekała na mnie. Pyta jak tam w pracy. Mówię, że wszystko zgodnie z planem, ale musiałem dłużej zostać. Jest przyzwyczajona do takich odpowiedzi. Wie, że jej nie zdradzam. Nie mógł bym. To przecież straszny grzech. Córka zbiega po schodach. Rzuca się w moje ramiona. Przytulam ją najlepiej jak potrafię. Głaszczę czule po główce. Wchodzimy wszyscy na piętro. Żona idzie do sypialni. Mówię jej, że za chwilę przyjdę, ale najpierw zaśpiewam małej kołysankę. Kiedy zasypia, wychodzę z pokoju. Myć się nie muszę. Mam to inaczej zorganizowane. Wchodzę do sypialni. Po tych wszystkich rozkoszach zasługuję na piękne sny. Żona szepce, że mnie pragnie. Mówię jej, że dzisiaj jestem bardzo zmęczony. Obraca się plecami do mnie, a ja przeżywam jeszcze raz to wszystko. Żeby więcej ludzi czyniło tyle dobra, to świat byłby lepszy i bardziej znośniejszy.
Rano wstajemy rześcy i wypoczęci. Jest sobota. Postanawiam, że zrobię sobie przerwę w wypełnianiu misji, gdyż wczoraj był prawdziwy urodzaj, więc mogę sobie jeden dzień odpuścić. Może przez ten czas więcej ich powyłazi. Po co czekać na próżno w różnych zaułkach i marnować czas. Czyż nie lepiej spędzić go z kochającą rodziną. Zawsze ja robię śniadanie. Dzisiaj żona się uparła, że to ona przygotuje. A że pogoda jest tak samo ładna jak ona, wynosimy stół na zewnątrz. Córka podskakuje z radości. Cieszy się, że będzie jadła wśród kwiatów i pasikoników.
Dostrzegam na parapecie ślimaka. Zostawia za sobą wstrętny śluz. Wyrzucam go na zewnątrz. Powierzchnię wycieram czystą szmatką.
Siedzimy przy stole. Gdzieś tam w górze śpiewa skowronek. Jestem taki szczęśliwy. Patrzę na żonę, spoglądam na dziecko i aż mi się serce kraje od wzruszenia. Za co spotkało mnie takie szczęście? A może właśnie za to, że jestem wolontariuszem? Skąd się one wzięły? Dlaczego tylko ja to wszystko widzę? O nic nikogo nie pytam, bo zrobię zamieszanie i wejdą w jakieś niedostępne kąty.
Córka się do mnie uśmiecha. Jest taka urocza. Podobna do matki. Znowu wcina bułkę z pomidorem. Co ona tak lubi te pomidory? Tym razem nie brudzi sukienki. Jestem przez to spokojniejszy. Bardziej zrelaksowany. Nic nie zakłóca tej szczęśliwej sielanki.
Wchodzę na chwilę do domu, żeby znowu się wysikać. Może za dużo wypiłem soku pomarańczowego. Uwielbiam ten napój. Od razu mam skojarzenia z palmami i słoneczną plażą w krainie mórz południowych oraz sentymentalną romantyczną muzyką, płynącą jak rześki strumyk z czeluści hawajskich gitar. Nie wspomnę o zachodach Słońca, gdyż nie chce denerwować żony. Wódki nie pije. Muszę mieć trzeźwy umysł, żeby je odróżniać od normalnych ludzi.
Stoję w progu i doznaję szoku. Nie ma żony ani córki. Na ratanowych fotelach siedzą te wstrętne maszkary. Jedna duża druga mała. Ta mniejsza jest bardziej ohydna od tej drugiej. Znowu widzę te gładkie twarze, przyklejone uśmiechy z byle czego, a z przegubów w rękach i nogach, wystają śruby. Resztki ubrań mają dziwnie sztywne. Ruszają się jak zwykle: wstrętnie, poklatkowo. To małe trzyma w sztywnych palcach coś czerwonego i kładzie do ust. Ale prawdziwych nie ma. Wszystko ścieka po bokach. Ohyda. Rzygam na trawę. Jestem przerażony, smutny i cholernie wnerwiony. Tego jeszcze nie było. Zaatakowały moją rodzinę. Zabiły żonę i córkę, a ciała wywlekły nie wiadomo gdzie. A teraz sobie spokojnie siedzą, jakby nigdy nic. Coś tam skrzeczą, ale mam to gdzieś.
Wbiegam do domu. Schodzę do piwnicy. Biorę siekierę. Wybiegam na zewnątrz. Wstały z miejsca. Chyba chcą uciekać. Ta mała poczwarka, głośno się wdziera. Duża bierze ją na sztywne kikuty i mają zamiar zwiać. To przecież śmieszne. Czyżby naprawdę myślały, że mnie przechytrzą? Że im wybaczę i daruję to, co mi zrobiły. I tak bym je zabił. Ale teraz to już na pewno. Doganiam je z łatwością. Rozbijam siekierą obydwie głowy. Najpierw mniejszej a później dużej. Przed uderzeniem dziwnie na mnie spojrzała, namalowanym okiem. Aż jej się uśmiech odkleił.
Nie chcę tu zostać. Bez mojej żony i dziecka, jestem zbyteczny. Miałbym za dużo różnych skojarzeń. Spoglądam za siebie. Nasz drewniany dom się zapada. Słyszę znajome odgłosy. A byłem pewien, że był murowany. Przysięgam sobie w myślach, że teraz dopiero mnie popamiętają . Do tego czasu byłem litościwy. Zabijałem sprawnie i szybko. To się niebawem skończy. Czas na tortury.
Stoję na skraju lasu. Przede mną mała łąka. A po drugiej stronie, znowu las. Odczuwam wewnętrzny spokój. Być może oczekiwanie na zemstę, tak mnie dobrze nastraja. Poranek jest rześki. Klękam na kolana, kładąc dłonie na mokrej trawie. To takie przyjemne. Zielone źdźbła muskają delikatnie skórę. Dodają otuchy. Mała biedronka ląduje na palcu. Omija kropelkę rosy. Nie wiem skąd się wzięła na dłoni. Świat jest taki cudowny. Widzę żółty kwiatek. Nie zrywam go, bo za bardzo by cierpiał. Podobno rośliny też odczuwają ból. Patrzę w niebo i proszę Go o wsparcie. Żebym nie zwątpił, nie utracił wiary. Pytam się, czy słusznie czynię. Nie słyszę słów sprzeciwu.
Widzę poczwarę. Większą niż dotychczas. Bardzo dobrze. To i zemsta będzie większa. Mam przy sobie dwie siekiery. Jedną dużą, drugą małą. Mniejszą w torbie na pasku przerzuconym przez ramię. Zabrałem także piłkę do metalu. Żeby im pomalutku te pieprzone długaśne przegubowce poobcinać. Aż ręce mi się pocą jak sobie o tym pomyślę. Na plecach odczuwam gęsią skórkę. Zawsze tak mam, gdy odczuwam zadowolenie. Muszę jakoś do potwora podejść. Żeby nie wzbudzić podejrzeń, żeby nie spłoszyć. Niektóre żwawo uciekają, a mnie serducho nawala. Łykam tabletki, żeby mi sił starczyło i żebym nie stracił wiary. Nie może mi cholerstwo zwiać. Nigdy bym sobie tego nie darował. Przegapić choćby sekundę zemsty? To ponad moje siły.
Wtem doznaję kolejnego dowcipu mózgu. Dlaczego mi tego nie pokazał. Zachował dla siebie. Dopiero teraz to widzę? Tyle czasu likwiduję te łajdactwa i nigdy nie dostrzegłem, że coś się między rękami plącze. Lecz teraz widzę. Długaśne, pod same niebo sznurki. Jest ich naprawdę bardzo dużo. Jak mogę okiem sięgnąć. Na całym widocznym obszarze, rzucają długie, szare cienie. Teraz wiem, że są sterowane. Przez jakąś wielką siłę. Tam między chmurami, musi być jakaś ogromna ręka, która nimi kieruje. Porusza ich ciała. To tylko marionetki. Cholerne drewniane kukły.
Widzę, że wiązka grubych nitek, skupia się prawie w jednym punkcie, ginącym w przestworzach. Czyżby jeszcze ich tyle zostało? Mimo, że unicestwiłem taką ilość. Ta ogromna ręka musi do kogoś należeć. Jeszcze bardziej podłego od tego, czym kieruje. One tylko wykonują rozkazy. Chodzą jak sterowane figurki. Ile jest takich istot, które nimi zawiadują. A może tylko ta jedna, tak sobie cholernie dobrze radzi. Muszę zobaczyć jej twarz. Koniecznie. Natychmiast. Zemsta może w takiej sytuacji poczekać.
Sięgam po jeden sznurek. Jest bardzo gruby i dziwnie chropowaty. Drży w dłoniach, jakbym trzymał latawca. Wspominam czasy dzieciństwa. Najbardziej lubiłem bułkę z wątrobianką i ogórkiem. To wszystko minęło bezpowrotnie i już nigdy nie powróci. Kombinuję żeby siekierą poprzecinać i w ten sposób uniemożliwić sterowanie. Ale po pierwsze jest ich za dużo, a po drugie są cholernie mocne. Spoglądam w górę wzdłuż sznurka. Gdzieś tam niknie wysoko, cienki jak prawdziwa nitka. Ciągnę ze wszystkich sił. Szarpię mocno. Może wreszcie mi się uda i na końcu linki ujrzę wyjaśnienie. Jestem zdziwiony, że tak łatwo poszło. Dostrzegam wystającą dłoń. Za chwilę ukazuje się twarz. Nie widzę jej dokładnie, bo zasłaniają częściowo chmury. Musi być ogromna, skoro mogę rozpoznać jej zarysy. Nie wierzę własnym oczom. To nie może być prawdą!
Widzę twarz córki. Czy to naprawdę ona? Ten cudowny skarb, dla którego każdej miłości za mało. Chmura odsłoniła ją całkowicie. Nie mam żadnych wątpliwości.
W mojej głowie słyszę głos:
– Tatusiu! Dlaczego zabiłeś mnie i mamę?
Co ona mówi? Że ich zabiłem? To naprawdę moja córka? Skoro tak, to jej się w głowie miesza. Przecież ich nie zabiłem. Tylko wstrętne maszkary.
– Tato! Odpowiedz!
– Nie zabiłem was. Przysięgam. Jakbym mógł. Nie możesz tak mówić.
Twarz zaczyna się zmieniać. Leci z niej krew. Krople są ogromne. Uderzają w ziemię. Rozbryzgując wokół gęstą czerwień. Ciemne chmury znowu zasłaniają widok. Po chwili ciemność ustępuję. Widzę wyraźnie swoją twarz.
Jak to moją twarz? To ja tym wszystkim steruję? To niemożliwe. Mam jakieś przewidzenia. Coś ze mną nie tak. Takimi maszkarami miałby zarządzać, skoro im wolę łby rozwalać? Prawdziwa ohyda. Chyba zaraz zwymiotuję. Byle nie na kwiatki, bo szkoda. Przecież jestem po to, żeby je niszczyć. Wyplenić ile się da. Nawet Ten, do którego się modliłem o wsparcie, nie powiedział mi, że źle postępuję. Jak tylko minie ta cała heca ze sznurkami, to biorę się porządnie do roboty. Już i tak mam zaległości. Tamta sobie poszła. Ale jeszcze ją dorwę. Jest wielka, to się wyróżnia.
Coś mnie tknęło i spoglądam za siebie. Ogromna twarz wisi nisko nad ziemią, niedaleko mnie. Rzeczywiście ma pokaźne rozmiary. Jak mały dom. I niewątpliwie to moja twarz. Myślę sobie, że jest tylko jedno radykalne wyjście z sytuacji. Biorę siekierę do ręki i zaczynam w nią uderzać. To nie mogę być ja. Nie ma takiej opcji. A może jednak? Wykluczone! Uderzam coraz mocniej i mocniej. Ze wszystkich sił jakie w sobie posiadam. Lecz twarz pozostaje niezmieniona. Uświadamiam sobie, że to jakiś pokręcony hologram lub coś podobnego.
Wchodzę do mojej twarzy. Ze środka widać mniej. Trochę jakby wszystko zamazane. Mam wrażenie, że otacza mnie ciemność, chociaż ciemno nie jest. Nagle jest mi przeraźliwie duszno. Jakby mnie coś przytłaczało. Chcę wyjść na zewnątrz, lecz słyszę dziwne odgłosy. Ze wszystkich stron nadchodzą pokręcone kukły, a przed nimi ich podłużne cienie. Dotykają mnie bezgłośnie. Przekraczają próg twarzy. Kukły są różnej wielkości. Uderzają o siebie. Stąd te parszywe dźwięki. Duże, małe ale niektóre ogromne. Tyle wytłukłem a ciągle ich pełno.
Trzymają w pokracznych przegubowcach jakieś dziwne narzędzia. Niektóre są trójpalczaste. Kiwają się poklatkowo na boki. Pionowe sznurki wiewają nad nimi jak anielskie włosy. Nie ustają w swoim marszu. Podchodzą ze wszystkich stron. Nie mam gdzie uciec. Niektóre nitki wpadają do środka. Owijają moją szyję, ściskając coraz mocniej. Mam trudności z oddychaniem. Słyszę klekotanie drewnianych cymbałków. Hałas się wzmaga i wiatr. Zaczyna padać krwawy deszcz. Mlaskające odgłosy padających kropel penetrują umysł. Poczwary wchodzą do środka. Do mojej głowy. Upadam na ziemię. Słyszę te dźwięki w sobie. Jestem nimi. Mam wrażenie, że wgryzają się do mózgu, do myśli, chcąc rozszarpać istotę mnie, od środka.
Spłoszona biedronka startuję z palca, rozbryzgując skrzydełkami kropelkę potu.
Dobrze, że chociaż ona się uratuje.
Nie lubię patrzeć, jak giną niewinne istoty.
To ponad moje siły.