Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2022-02-03 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 585 |
Bracia
Znienacka nastał mrok, Nie całkiem jednak było ciemno, bo biały śnieg przykrył podłogę świata i wybielił kontury wszelkich kształtów wystających ponad równinę. Równo ze ściemnieniem tężał mróz. Duży dom naszego Marka na Północnej rozświetlał oknami kawał ulicy. Pomyślałem, że jeśli mam wracać do domu to jest już najwyższy czas.
- To jednak jedziesz? – spytał brat.
- Obiecałem, że dzisiaj wrócę do domu – odpowiedziałem.
Nie namawiał mnie na nocleg wiedząc, że będzie to nieskuteczne. Ilekroć zdarzyło mi się nocować w Woli spałem zawsze w domu rodziców.
Wyszliśmy na dwór. Mróz tężał, a mnie czekała 20-kilometrowa przejażdżka ciągnikiem. Odpaliłem Ruskiego, którego dla żartu nazywaliśmy też Breżniewem, bo podobnie był toporny jak przywódca państwa radzieckiego. Miał jednak jedną zaletę, która zapewniała mu wyższość nad krajowymi traktorami. Wyposażony był w przeszkloną, wygodną kabinę /prawdopodobnie czeskiej produkcji i co ważniejsze z dobrym ogrzewaniem.
-Nie boisz się jechać w taki mróz – próbował jeszcze Marek zniechęcić mnie do odjazdu. – No coś ty – rzuciłem krótko. Przecież to Rusek na mróz wytrzymały.
Breżniew z trudem bo z trudem, ale odpalił na mrozie. Ogrzewanie działało. Wsiadłem do kabiny i rura w stronę Jeżowa. Było widno prawie jak w dzień, ale przeraźliwie pusto na drodze. W mroźną noc mało komu chciało się wychylić nos za drzwi, a co dopiero tułać się traktorem po zaśnieżonej drodze.
- Silnik pracował równo. Za godzinę będę w domu pomyślałem. Ruski warcząc miarowo sunął do przodu przez zaśnieżony trakt. Przyszło mi na myśl jak ważna była dla mnie rodzina. Rodzice mieszkali już sami, ale bracia w promieniu kilkuset metrów od rodzinnego domu. Marek na pierwsze imię miał Ryszard, ale używał go tylko oficjalnie. Tuż po jego urodzeniu we Woli pojawił się milicjant, o tym samym imieniu. który wśród miejscowych uchodził za łajdaka i awanturnika. Nic więc dziwnego, że rodzice poczuli niechęć do tego imienia i Ryśka całkowicie zastąpił Marek. Po pewnym czasie nikt na wsi już o Ryśku nie pamiętał, a Marek miał się dobrze.
Jechałem przez wieś Jeżów-Parcelę i już zbliżałem się do przejazdu przez Gierkówkę, Tuż przed wjazdem na drogę do Kaliska silnik Ruska zakrztusił się, zacharczał i ucichł. Gdy próby ponownego odpalenia okazały się bezskuteczne na czoło wystąpił mi zimny pot. W mroźną noc szukanie pomocy w niewielkiej wiosce nie wchodziło w rachubę. Zamknąłem kabinę. W jednym momencie ogarnął mnie trzaskający mróz. Nie było na co czekać. Ruszyłem po skrzypiącym śniegu w stronę oświetlonej Woli. Trzy kilometry z okładem marszu po nierównej, nieźle oblodzonej drodze. Starałem utrzymać równy krok uważając na zdradliwe, śliskie podłoże.
Z każdą chwilą czułem coraz bardziej przenikający przez ubranie mróz. Im bardziej oddalałem się od pozostawionego na drodze ciągnika, tym więcej przychodziło mi na myśl opowiastek o samotnych ludziach przebijanych się w ekstremalnych warunkach z odległej pustki do ludzkich siedzib. W połowie drogi mróz zaczął dobierać się do mych stóp. Nasilające się zimno działało jednak jak bat na konia. Mimo rosnącego zmęczenia szedłem więc coraz szybciej. Przed oczami zamajaczyła mi sylweta oczyszczalni ścieków. To dodało mi sił i wzmocniło determinację. Dziś już nie pamiętam jak pokonałem ostatni kilometr i oszroniały jak radziecki Dziadek Mróz stanąłem w drzwiach domu mojego brata. Jego zdumienie było książkowe i nadawało się jako przykład kompletnego zaskoczenia.
Minęło może pół godziny. Wystarczający czas na dogrzanie przemarzniętego ciała i podjęcie decyzji o sprowadzeniu Ruskiego z Jeżowa. Brat nie pytając wiele napełnił gorącą wodą chłodnicę swojego Ursusa i tak zaczęła się druga część, tym razem wspólna małej, mroźnej odysei. Opatuleni w co się dało dosiedliśmy Ursusa. Marek za kierownicą, a ja na błotniku, bo konstruktor nie przewidział miejsca dla przymusowego pasażera. Siedzenie na blasze mimo podłożonej derki samo przez się nie jest przyjemne. Na dodatek trzeba było uważać, żeby nie spaść pod koło. Jedyną zaletą była możliwość odwrócenia się tyłem do kierunku jazdy. Marek siedział wygodniej, bo na siedzeniu, ale powiew mroźnego powietrza uderzał go prosto w twarz. W takiej opresji szybko traci się bojowy nastrój. Znika gdzieś zuchwałość i człowiek zaczyna żałować pochopnie podjętej decyzji o zapuszczeniu się w źle rokującą eskapadę.
Trudno mi było ocenić, co prędzej postępowało. Czy zbliżał się cel wyjazdu, czy przemieszczanie się dotkliwego zimna przez ubranie i buty? Nie wiedzieć czemu przypomniał mi się tekst piosenki:
- Nie ma jak u mamy ciepły piec, cichy kąt….
Głupio co? Stary chłop tęskni na matczyną opieką. No, ale w takich chwilach bywa, że jeszcze bardziej wstydliwe myśli chodzą człowiekowi po głowie. Wtedy właśnie w światłach Ursusa zobaczyłem Ruskiego, Stał opuszczony na środku drogi. Założyliśmy hol. Szyba Ruskiego pokryta była grubym szronem. Jazda na uwięzi wymaga czasem większej umiejętności niż samodzielna. Jednak utrzymanie się za holującym pojazdem przy całkowitym braku widoczności to już prawdziwa ekwilibrystyka. Siedziałem wychylony przez otwarte drzwi trzymając jedną ręką niesforną kierownicę. Uff.
Przemarznięty do szpiku kości długo nie mogłem zasnąć. Przed południem przyszedł brat Wojtek. Fachowym okiem spojrzał na Breżniewa i zabrał się do odmrażania pompy paliwowej. Była mroźna, słoneczna niedziela. Po śniadaniu ruszyłem w drogę. Tym razem Rusek nie zawiódł.
Ten epizod posłużył mi jako wstęp do krótkiego szkicu o moim młodszym bracie Marku. Zniknął on nagle z mojego życia. Zostawił mi szmat pustego miejsca. W moim otoczeniu, w miejscu brata stała się jakaś przeraźliwa wyrwa, jakaś dziura, nieznośna pustka. Nie mogłem pozwolić, żeby po tym niesłychanie dynamicznym człowieku nie pozostał żaden ślad. Nie mógł on tak sobie zniknąć raz na zawsze. Tym bardziej, że można by jego los uczynić kanwą niezwykle ciekawej opowieści. Nie podejmuję się zbudowania takiej narracji, ale chciałbym nakreślić choć kilka epizodów i rzucić trochę światła na tego wyjątkowego człowieka, w którym sąsiadowały cechy tak ze sobą sprzeczne, iż musiały stać się zaczynem i napędem burzliwego życia.
W piątek 10 grudnia zadzwonił do nas. Narzekał, że czuje się fatalnie. W jego głosie pobrzmiewało coś niezwykłego, jakiś niedobry ton. Prosił, żeby do niego przyjechać. Ta skaza w jego głosie mówiła mi, że tym razem nie jest to zwykłe skarżenie się człowieka ciężko doświadczonego przez los. Takie sobie zrzędzenie, jakby trochę na wyrost, jakby nieco przesadne. Byłem przekonany, że musimy mu pomóc mimo tego, że oboje z żoną też jesteśmy schorowani i często sami cudzej pomocy potrzebujemy.
- Trzeba jechać do naszego Marka – powiedziałem do żony. Pół godziny później byliśmy już w Woli. Do domu weszliśmy przez suterenę. Brat siedział na fotelu w chłodnym pokoju, ogrzanym co nieco gazowym piecykiem. Zabraliśmy się do rozpalania ognia w kominku. Czyściłem palenisko, a żona walczyła z grubą warstwą sadzy na szybie, W mieszkaniu poweselało kiedy rozpaliłem ogień.
Marek skarżył się na nieznane dotąd dolegliwości. Mówił o zmniejszeniu pola widzenia i o trudnoścachi w czytaniu. Obaj byliśmy zgodni co do tego, że mogą to być objawy związane z udarem, który przeszedł kilka lat temu, albo może doznał nowego, tym razem lekkiego. Wyglądał nieźle, lepiej niż to wcześniej bywało. Poprosiłem go, żeby niezwłocznie udał się do lekarza rodzinnego i dokładnie mu opowiedział to samo co mnie. Podczas naszej rozmowy żona sprzątała łazienkę, a tam była po prostu lodowania. Raz jeden jedyny nocowałem w tym domu. Właśnie wtedy, kiedy wybrałem się w tę niefortunną podróż ciągnikiem. Od tego epizodu minęło już trzydzieści kilka lat, a był to wtedy zupełnie inny dom.
Markowi się wiodło dzięki mocnemu wsparciu ojca, inwencji połączonej z ambicją i ciężkiej pracy. Wysoka sprawność fizyczna szła u niego w parze z intelektem. Ukończył renomowane Liceum Chrobrego i zdobył tytuł inżyniera w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Ojciec przekazał mu ziemię po dziadkach, a on drugie tyle dokupił. Jak na tamte czasy osiągał duże dochody z pola i chowu trzody, a później owiec. Do pracy fizycznej był wdrożony od małości. Już w wieku 7 lat pomagał wraz ze mną ojcu zrywać bruk na dawnym majdanie Śpilfogla z przeznaczeniem na fundament budowanego przez rodziców domu.
Należał do ludzi wykształconych, a wbrew złym obyczajom pracy fizycznej się nie wstydził. Wyniósł to z domu za przykładem ojca, któremu wysokie stanowiska w lokalnej społeczności nie przeszkadzały w poszukiwaniu dodatkowych biznesów i pracy fizycznej w gospodarstwie. Mając tak realny i zdrowy pogląd na życie brat nie potrafił jednak tego modelu przenieść do własnej rodziny. To niepojęte jak ten twardy człowiek chorobliwie reagujący na jakiekolwiek przytyki wobec swoich bliskich był uległy wobec ich zachcianek. Nie unikający konfrontacji na zewnątrz swego, rodzinnego gniazda, dla żony i córek był niczym plastelina. Dobrodusznie dawał się ulepić zgodnie z ich potrzebami, nie zawsze racjonalnymi. Tak było na co dzień i aż do czasu kiedy zaczął ulegać sile nałogu, ale o tym później.
Tymczasem imponowała mu rola hojnego męża i ojca. Umiejętności zdobyte na uczelni pomagały mu uzyskać wyższe plony. Resztę dopełniała ciężka praca w gospodarstwie i kierownicze etaty w rolniczych jednostkach uspołecznionych. Ojciec cieszył się jego sukcesami, ale też niepokoił zwiastunami pojawiającego się nałogu. Na początku lat dziewięćdziesiątych wobec nowych trendów w gospodarce szczęśliwie zlikwidował chów owiec zanim branża owczarska całkowicie upadla. Kapitał zainwestował w handel rybami. Wejście w środowisko ułatwił mu szwagier szef produkcji świnoujskiej firmy połowowo-przetwórczej „Odra”, Początki kapitalizmu były dla Marka prawdziwym Eldorado. Właściciele masowo powstających sklepów ubiegali się u niego o rybę, Dowoził ją osobiście własnymi samochodami chłodniami znad morza. Firma Dajmor rosła, zatrudniała kolejnych ludzi. Na tej bezprzykładnej prosperity zaczął się jednak kłaść cień. Za wzrostem obrotów nie poszło skrupulatne rozliczenie dochodów i kosztów.
Kasa domowa była jednocześnie kasą firmy. Zadufanie we własne możliwości i osiągnięty sukces uodporniły brata na wszelkie sugestie życzliwych mu osób. Liczył się tylko z ojcem, który nawet na potrzeby domowe prowadził szczegółowe zapisy wydatków, a wszelkie marnotrawstwo wzbudzało jego gniew. Kiedyś wrócił z domu syna mocno poruszony, kiedy przypadkowo otworzył drzwi jednego z pokojów i zdumiał się na widok szeregu pluszowych miśków ustawionych na półkach segmentu. Zastałem tam przyczepę niedźwiedzi – mówił z charakterystycznym dla siebie sarkazmem. Były rożnej wielkości, a jeden równał do mojej wysokości – dodał strapiony beznadziejną jego zdaniem rozrzutnością. Przykładów marnotrawienia owoców ciężkiej pracy było aż nadto. Stały dopływ gotówki łagodził rodzinne konflikty. Kiedy ktoś daje pieniądze nie tylko na realne potrzeby, ale też na czcze zachcianki można mu wybaczyć nawet to, że co jakiś czas się upija, a nawet wtedy, kiedy zdarzy mu się czasem po pijaku zrobić awanturę, żeby odreagować nadmierną, codzienną tolerancję dla dziwactw i fanaberii.
Żona zamiast w pobliskim Piotrkowie jeździła uzupełniać wykształcenie do Łodzi, a starsza córka próbowała bez powodzenia studiować we Wrocławiu i Katowicach, aż ukończyła w Piotrkowie. Przywiozła nawet do domu Murzynkę, co ulica złośliwie komentowała, że Dajczowie mają czarną służącą. Przyszedł czas, że za to wszystko trzeba było zapłacić. Brat był swego czasu rodzinie swojej żony aż nadto oddany. Na Wszystkich Świętych jechali zawsze do Bełchatowa. Ku zmartwieniu rodziców cmentarz wolski przychodzili dopiero nocą. Kiedy siostra żony Basia sprowadziła narzeczonego Szweda Marek w towarzystwie rodziny obwoził ich „nysą” po całej Polsce. Baśka popełniła potem w Szwecji samobójstwo, a Marek na własny koszt pojechał po jej prochy i sprowadził do kraju.
Niestety zabrakło w jego domu i firmie rzetelnego rachunku ekonomicznego. Żona i starsza córka bujały w obłokach. Córka dostała jednak dobrego chłopaka za męża. Tata dał piętro domu, a teść wyposażył we wszystko. Wesele było hej, że hej. Po weselu wychowana na damę nie z tego świata córka miała prowadzić sklepy. Efekt był taki, że przed sklepem koło piekarni leżał na schodach jej duży, groźnie wyglądający pies, mimo woli odstraszając potencjalnych klientów. Po śmierci naszego ojca zniknął ktoś, kto trzymał rękę nad interesami Marka, a część współpracujących z nim ludzi bezczelnie go okradała.
. Potoczyło się więc szybko to co musiało. Spadały dochody, rosły koszty, pojawiły się trudne do spłacenia długi. Nieodwołalnie kończyła się idylla. Dopóki była kasa było też przebaczenie dla trudnego charakteru Marka, jego częstych złośliwości, skłonności do kłótni, przeplatanych dobrocią i troskliwością ze skłonnościami do nadmiernej egzaltacji. Jednak coraz częściej pokazywała swe wredne oblicze przemoc domowa, przemoc wobec słabszej kobiety. Zaczęła się spirala upadku nakręcana nałogiem, podsycana postępującą, organizacyjną niemocą i skutkami notorycznych zaniedbań. Degrengolada i utrata majątku przebiegła jak z bata strzelił. Rozpad rodziny stał się faktem
. Bogate życie mojego brata z dnia na dzień przeradzało się w nędzną wegetację pod ciężarem niedostatku, długów i popełnionych niegodziwości. Przyszło się Markowi zmierzyć ze strasznymi skutkami materialnego i moralnego upadku. Latami dźwigał ten ciężar, będąc przy tym mocno osłabiony przez fizyczne kalectwo, po przebytym, ciężkim udarze mózgu, Próbował walczyć z nałogami metodą ich ograniczania. Wierzył, że w ten sposób dojdzie do normalności, ale to było tylko złudzenie alkoholika. Przez wybuchy agresji w pijanym widzie niszczył uznanie dla swoich dokonań. Gdyby nie to miałby się czym pochwalić. Był przez jedną kadencję bardzo kreatywnym radnym w gminie, Z pomocą kilku osób reaktywował i rozwinął klub sportowy we Woli. Czego się dotknął, robił to z zapałem i umiejętnością. Nie na długo jednak. Demon niszczący wolę i rozum podstępnie robił swoje .Nam rodzeństwu było żal brata, człowieka niezwykle zdolnego, o dużych intelektualnych możliwościach, oczytanego z ponad przeciętną wiedzą w wielu dziedzinach. Obdarzonego także znakomitą sprawnością fizyczną. Pomagaliśmy mu w zakresie naszych możliwości. Skutki tej pomocy były jednak tylko doraźne.
Opuszczony przez żonę i córki, obarczony niepełnosprawnością żył swoim życiem w świecie stwarzanych pozorów i urojeń.- Pozorant jestem – mówił do mnie w nielicznych chwilach szczerości. Zdawało mu się, że zdoła ukryć swój nałóg przed otoczeniem. Bywało tak, że przez jakiś czas nawet mnie nie wpuszczał do domu, żeby ukryć bałagan jaki tam był, a nie mogło być inaczej przy częściowo niewładnej ręce i nodze podnoszonej do góry przy pomocy sznurka. Odrzucał zdecydowanie sugestie o dopuszczeniu jakiej osoby z pomocy społecznej, a o pobycie w domu opieki w ogóle nie chciał słuchać.
Cieszył się odwiedzin wnuczka Mateusza. Jego odwiedziny były dla brata namiastką obcowania z najbliższą rodziną, z którą kontakt bezpowrotnie utracił. Nigdy nie przestał za nią tęsknić. – Wy rodzeństwo mi pomagacie, Doceniam to, ale i tak kocham swoje córki bardziej od was, chociaż ….. i tu zawiesił głos – oświadczył kiedyś w rozmowie ze mną. Rozumiałem go. Do końca swoich dni nosił w portfelu zdjęcie młodszej córki, choć już nie chwalił się nią, a nawet przestał ją wspominać w mojej obecności. Nigdy nie słyszałem, żeby powiedział coś złego o swoich córkach bądź wnukach.
Potrzebował pomocy. Bratankowie przygotowali go i zawieźli do szpitala w Piotrkowie. Od tego dnia straciłem kontakt z Markiem, bo zepsuł mu się telefon. Odwiedziny nie były możliwe. Pozostały mi tylko telefoniczne kontakty z lekarzami. Wieści ze szpitali były coraz gorsze. Przeddzień wigilii Bożego Narodzenia zadzwoniła lekarka ze szpitala Jonschera w Łodzi. Dostałem widomość, która zakończyła kolejny, długi okres mojego życia. Z głębokiego dzieciństwa po późną starość.
W kościele Serca Jezusowego, gdzie brat służył, jako dziecko do mszy świętej stałem nad urną z jego prochami , a potem nad otwartym grobem naszych rodziców. Ksiądz odczytał przygotowane przez rodzinę pożegnanie, z którego wykreśliły się jego córki mszcząc się w ten okrutny sposób za krzywdy, te doznane i te urojone. Nie było je stać na podziękowanie za dobro, które im uczynił i przebaczenie za zło z jego przyczyny doznane. Tylko wnuk kazał napisać na szarfie wieńca. – Kochanemu dziadkowi Mateusz. Starsza córka demonstracyjnie nie przyszła na pogrzeb. Dokonała w ten sposób aktu bezinteresownej nienawiści bojkotując rodzinę, od której otrzymała w dzieciństwie i młodości nadmierną na pewno ilość dobra i miłości. Nie wykluczone, że napawała się śmiercią swojego ojca i wymierzyła mu na pożegnanie zdalnego kopniaka.
ratings: perfect / excellent
W KAŻDYM DOMU KRZYŻ
...............................
Ps.
Po co chodzić na pogrzeb kogoś, kogo się nie kochało?
I kogo uszczęśliwi takie wymuszone obyczajem przebaczenie na pokaz??
Zmarłego??
Proza przez duże P