Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2022-02-12 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 830 |
Człowieku, ja już nie palę
Ciekawość zakazanego jest bardzo silna.
Ona drzemie w każdym człowieku, w najmniej oczekiwanej chwili stara się dojść do głosu.
To są proste prawdy, które mają wielki wpływ na postawę człowieka, na jego czyny.
Cichy płomień ciekawości biegnie za człowiekiem, starając się zdmuchnąć barierę,
za którą ukrywa się przedmiot pożądania. Zdawać się by mogło, że twoje życie niczym się nie różni od mojego.
Nie szukajmy w tym, o czym tutaj opowiem żadnej sensacji, ale dostrzec należy istniejący mechanizm, który uaktywnia nałóg. W wyzwoleniu zaś chodzi o szczęście ludzkie.
Tato, ja Ciebie kocham!
Nie ma drugiego człowieka na świecie, tak dobrego jak mój tata.
Był dla mnie wzorem, jedynym i wyjątkowym w swym rodzaju, całkowicie chciałem go naśladować. Nie mogłem wciąż zrozumieć, dlaczego mama mówiła, bym nie palił papierosów w swoim życiu. Wszak mój tata palił, a ja chciałem być jak on, przecież go tak bardzo kocham. Muszę się upodobnić do mojego tatusia.
Nadarzyła się wspaniała okazja – tak to wtedy odczuwałem. Kiedy nikogo nie było w domu, dostrzegłem tabakierę ojca, jakaś nieodparta siła ciągnęła, bym zrobił skręta takiego, jakiego palił tatuś. I tak się stało, przypaliłem od paleniska i zaciągnąłem się dumnie.
Dym dusił mnie niemiłosiernie. Papieros wypadł na podłogę, wywróciłem się na plecy, kichałem, parskałem, płakałem, wierzgałem nogami, myślałem, że nadszedł koniec świata. Wtem weszła do mieszkania mama i ujrzała, co się stało.
Dla niej musiał to być bardzo wielki cios, bo rzekła: ` A ja myślałam, że ty będziesz innym niż tatuś. Gdy przyjdzie z pracy, to mu powiem o twoim wyczynie`. Czekałem na powrót taty, nie wiedząc, jak mnie ukarze. Musiało to być ogromne przestępstwo. Przecież mogłem udusić się dymem - takie i inne myśli przychodziły do głowy. Jednak wolałbym, by mnie ukarała mama, ona zawsze była dla mnie łagodna i wyrozumiała, ale ona tego nie zrobiła. Nadszedł moment sądu ostatecznego, wrócił tatuś.
Co teraz będzie? Żeby dziecko jeszcze przed pójściem do pierwszej klasy szkoły podstawowej paliło już papierosy.
Chociaż wiedziałem, że inni moi rówieśnicy też już próbowali smaku paierosa. Jednak ten fakt mnie nie pocieszał. Postanowiłem ratować się! Uprzedzić fakty.
Rzuciłem się tacie na szyję i powiedziałem: Tato, ja Ciebie kocham . Tak bardzo kocham.
- Zdaje się, że coś nabroiłeś – odrzekł ojciec.
- Tak – wyszeptałem cicho. Nie umiałem powiedzieć, że paliłem papierosa.
- Coś zrobił?
- Zapaliłem skręta - wyszeptałem
- I co? Smakował?
- Myślałem, że się uduszę.
- Więcej już nie zrobisz tego błędu? – spytał się ojciec
- Nie! Już nigdy więcej! Tato wybaczysz?
- Wybaczam! – odrzekł. Wybaczam!
Radość ogarnęła moją duszę, byłem szczęśliwym, jakbym na nowo się narodził.
Jedyne lekarstwo
Matura nadeszła wraz z wiosną, która miała być kluczem do otrzymania świadectwa dojrzałości. Spełni się cząstka pragnienia, żeby móc robić, co się podoba, nie być z każdej rzeczy rozliczanym przez dorosłych. Dziś trwał egzamin, nerwówka i jeszcze raz nerwówka.
Wychodzę z sali egzaminacyjnej. Kolega Adam w uśmiechu proponuje:
- To co zapalmy? To jedyne lekarstwo na stres.
W geście przychylności poczęstował fajkami. Cząstka towarzyska zwyciężyła, zwyciężyło krążące powiedzenie: ` Cygan dla towarzystwa dał się powiesić!`
Tak było i ze mną! Choć w oczach stanęło dawne wydarzenie, które przez tyle lat było bastionem strzegącym przed paleniem papierosów, a dziś znów zwyciężyło towarzystwo. Po przyjściu do domu miałem wyrzuty sumienia. Przecież obiecałem tacie, że nie będę palił.
Pocieszała mnie myśl, że już jestem dorosły i mogę samodzielne podejmować decyzje. Ale czy to była samodzielna decyzja? Po zastanowieniu ponownie podjąłem decyzję, że nie będę palił.
Lecz po wyjściu z sali egzaminacyjnej, sytuacja powtórzyła się z wczorajszego dnia.
Papieros, dymek zaciągnięty całymi płucami. Nauka kolegów nie idzie w las, wypieranie się od papierosa nic nie daje, bo teraz łatwiej im przekonać do towarzystwa palącego, a to niebawem zapada w nawyk. Żeby tak szła mi nauka z przedmiotów obowiązkowych, zapewne byłbym geniuszem.
„Zjedzony cudzy chleb” – tak się mówi - domaga się zwrotu, tak też było z papierosami.
W tym samym towarzystwie, które tak mnie namawiało na palenie papierosów, dowiedziałem się o niepisanym prawie, że kto bierze ` cudzesy`, to musi poczuć się do obowiązku ` zwrotu `, czyli poczęstowania swoimi papierosami ` dobroczyńców`.
Byłem wzburzony takim obrotem sprawy, przecież mogłem od razu kupić swoje papierosy i palić bez czyjejś łaski. Nie chodziło w tym o pieniądze, ale o honor i przyjaźń.
Odtąd postanowiłem zawsze mieć swoje papierosy w kieszeni i nie dawać możliwości innym na zaskarbianie łask. Kto ma swoje, to po cudze nie wyciąga ręki.
Istnieją zbawienni ludzie, którzy mają wielki szacunku dla innego człowieka. Nie wszyscy, których spotykałem, po zdaniu matury proponowali mi palenie papierosów. Wiedzieli, że nie palę! Wobec nich, nie przyznawałem się do wyczynu w szkole. Nie było im wiadomo, że paliłem podczas egzaminów maturalnych. Ta nieświadomość była dla mnie zbawienna. Pozwoliła mi na zachowanie abstynencji papierosowej. Ponownie chciałem dotrzymać obietnicy danej tacie i nie ulegać nałogowi.
Na dnie piekła
– Absurd! – mruknąłem pod nosem – Żeby przemycać papierosy do pracy w miejsce niedozwolone! Przecież istnieją takie miejsca pracy, gdzie istnieją zagrożenia utraty życia w przypadku nie przestrzegania przepisów bezpieczeństwa.
Zdziwili się wszyscy w brygadzie, kiedy jeden z pracowników wydobył z pochłaniacza ukrytą paczkę papierosów i zapałki. Na ten widok oczy jakby zajaśniały wielkim znakiem zapytania, a wykrzyknik wystrzelił w górę jasnym grzmotem, jakby wołając: – niebezpieczeństwo! Przecież to może zakończyć się tragedią.
Jak wybuch wulkanu, co nagłym ogniem, pozbawia człowieka życia w najmniej niespodziewanym momencie, nie dając możliwości ucieczki. Tak ten papieros, pyszny w płomieniu zapałki, włazi pod ściółkę chemikaliów w powietrzu i w wielkiej ciszy magazynu, kpi w oczy i śmiej się w ustach palacza.
Nie pomogły nawet ogłoszenia ostrzegające, by nie używać ognia na terenie zakładu. Przemycano papierosy, doznając przy tym uczucia bohaterstwa, ukazującego lekceważenie życia, na równi stawiającego na szali z papierosem. Współpracownicy palili. Solidarnie nie mogło być mowy o wymówce. Uważaliby za kapusia. Mówiąc prawdę: kpili i wymyślali różne epitety pod moim adresem. Zmuszali, bym zapalił choć raz! Zgodziłem się na pociągnięcie sztacha! Podali zapalony papieros, bym się zaciągnął, czuwali by to był głęboki wdech dymu papierosowego.. Patrzyli na mnie z wyczekiwaniem, zachęcali różnymi powiedzeniami… I stało się!
Zaciągnąłem się mocno - dym znikł w moim wnętrzu, w głowie zakręciło i nogi zaczęły robić się jakby z waty, wnet osunąłem się na podłogę
- Pociągnij jeszcze raz. Nie udawaj, że zaciągnąłeś się mocno ! - słyszałem kpiący głos kolegów z pracy.
Po chwili w żołądku wszystko się wywracało. Wyrwało resztki jedzenia! Za sobą słyszałem śmiechy i kpiny. Dziwiłem się tylko, gdzie podział się dym, który wciągnąłem do płuc. Po pewnym czasie dostrzegłem, że z ust wydobywa się ukradkiem jakby też zanosił się śmiechem wobec mojej postawy.. Trwało dość długo, nim całkowicie wydobył się z moich płuc. Wtedy znów zrodziło się nowe postanowienie, że już chyba nigdy nie wezmę papierosa do ust, a już na pewno tego nie uczynię w pracy narażając innych na nieszczęście. Kiedy o tym opowiedziałem jednemu z moich kolegów – tego prawdziwego, to usłyszałem od niego słowa:
- Dałeś się zniewolić! Dałeś się ogłupić!
Zawarta umowa
Myślałem, że nigdy nie pójdę do wojska. Nosiłem się z zamiarem odrobienia go w zakładzie pracy. Jednakże praca w tym zakładzie nie była moim marzeniem. Zaraz po maturze ubiegałem się o przyjęcie do uczelni technicznej. Okazało się, że moje starania zakończyły się sukcesem.. Byłem pełen szczęścia! A tu nagle grom z jasnego nieba! Wezwanie na komisję wojskową! Pocieszeniem była myśl i zaświadczenie z uczelni, że może uzyskam odroczenie ze względu na studia. Stawiłem się w wyznaczonym terminie, podczas rozmowy z pułkownikiem otrzymałem propozycję zawarcia umowy:
- Jeżeli pan odda krew, jako krwiodawca, to my darujemy służbę wojskową. Pan będzie mógł studiować Czy mogłem nie skorzystać z tej propozycji? Zgodziłem się!. Jednak po wyjściu z komisji poborowej pojawiły się wątpliwości: czy dotrzyma zawartej umowy? Pułkownik zawierał umowę w imieniu Rzeczypospolitej Polski Ludowej, ja zaś zgodziłem się w imieniu zaufania, prawdy jaka wyłania się u każdego człowieka wierzącego w Boga! Mojej sprawy mógł bronić tylko On – Bóg Wszechmocny. Moje obawy rozwiała myśl Fredry z Zemsty, którą często powtarzałem: „Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba!” Przecież każdy żołnierz ma honor, tym bardziej pułkownik - to przecież sprawa honorowa! Nie możliwe, żeby żołnierz zawodowy, do tego wyższy oficer nie dotrzymał umowy. On poświęca się i w razie konieczności oddaje życie w obronie Ojczyzny! Więc, jak mógłby nie dotrzymać danego słowa. Tym bardziej gdy czynił to w imieniu Ludowej Polski. Moim obrońcą i powiernikiem spraw był Bóg. Jakże szybko miałem się przekonać, że wiara w honor oficera jest rzeczą względną. Gdy wieczorem spokojnie oglądałem film w telewizji, ktoś zapuka do mieszkania. W drzwiach stanął żołnierz, Okazuje się, że przyniósł bilet wzywający do wojska. Miałem się udać do jednostki wojskowej. Rzeczywiście zapalił się w moim sercu żar ognia i myśl z Zemsty: „ Zgoda, a wtedy Bóg rękę poda”. Jednak w ręce tego pułkownika nie było Boga, była chytrość i przewrotność komunistyczna, a w słowie kłamstwo i oszustwo. Nie będę opisywać wirujących myśli jakie przesuwały się w umyśle. Mieszane uczucia wracały uporczywie, jednak nie mogłem nic zmienić . Nie mogłem pojąć tej zgody! Zawarta umowa, runęła jak domek z kart, bo po jednej stronie nie było rzetelnej Prawdy Słowa. Czego jednak można było się spodziewać po komunistycznym pułkowniku? Mimo to wciąż fantastą byłem – po cichu myślałem, że gdy przyjdzie czas wyjazdu do jednostki, to żołnierz przyniesie zawiadomienie odwołujące mój wyjazd i przeproszenie za pomyłkę, Jednak nic podobnego się nie zdarzyło. Wtedy pomyślałem o sobie, że jestem naiwniakiem - który nie ma pojęcia o istniejącej rzeczywistości. Marzyciel, który oddaje się marzeniom. Nadszedł czas wyjazdu.Poborowi na peronie z dziewczynami tańczą wokół butelek z wódką. Rodzice, którzy odprowadzają swoich pupili, też nie zwracają uwagi na istniejący rozgardiasz. Pożegnanie, przed przyjazdem pociągu, ma swoje uzasadnienie. Nikt nie zauważał samotnie siedzącego chłopaka na ławce w oczekiwaniu na pociąg. Podstawiano pociąg, z głośników rozlegała zapowiedź kierunku jazdy pociągu. Harmider trwał, zabawa też nie ustawała. Jeden z poborowych z grupy bawiących, zachwiał się i spadł z peronu pod koła ruszającego pociągu i stracił nogi. Pociąg pojechał dalej, nieczuły na tragedię człowieka. Wydawało się, że w tym wydarzeniu odnajduję swój wewnętrzny stan. Niebawem podstawiono mój pociąg jadący w kierunku istniejącej jednostki.Jednostka macierzysta kwalifikuje mnie do zdobywania kwalifikacji wojskowych. Skierowanie do szkoły dowódców plutonów. Po tygodniu pobycia w jednostce wyjazd do szkoły. A tutaj koszary i koszmar! Wszędzie biegiem! Istny małpi gaj! Na ćwiczeniach są przerwy. Kapral pozwala na palenie papierosów. Jest nas czterech, którzy nie palimy. Dostrzega to kapral. Wpada w gniewny szał. Pada rozkaz: - Koniec palenia! Co wojsko gniewa się na kaprala! Nie uszanuje czasu na papierosa!
Na razie nie wiemy, o co mu chodzi? Jednak sytuacja powtórzy się drugi raz, potem trzeci... dociera do naszej świadomości, że to my niepalący jesteśmy winni zagniewania kaprala. Wszak on pierwszy po Bogu, co podkreśla za każdym razem, gdy na nas wrzeszczy. Żołnierze mają dla nas dobrą rady, byśmy wzięli się do palenia, bo przez nas muszą doświadczać dręczących ćwiczeń. Nie mogłem się zgodzić z ich twierdzeniem, że przez nas doświadczają prześladowania od kaprala. To raczej przez swój nałóg! Perswazja kolegów zaczęła przemieniać się w groźby: nocne „kocówki” dla opornych, którzy chcieli zostać przy abstynencji tytoniowej, mają swoją wymowę.
Nadszedł dzień, że wszyscy w przerwie od ćwiczeń wyciągnęli papierosy i „sztachnęli się”, jak starzy palacze. Optymiści, że udało się udobruchać kaprala, mieli szybko się przekonać o błędzie swojego mniemania. Otóż, on dostrzegł, że wszyscy przebywają już po ciemnej stronie unoszącego się dymu tytoniowego. Doznał optymistycznego wzburzenia:
- Co wojsko nie szanuje zdrowia. Wszyscy chcą zginąć od nałogu tytoniowego. Żołnierz ma bronić Ojczyznę, a nie być samobójcą!
Teraz na dobre nie wiedzieliśmy, o co mu właściwie chodzi ? Czego od nas chce?! I tak przez cały dzień. Za karę, że nie szanujemy zdrowia: Padnij!... Powstań!... Padnij!... Powstań!... Dziesięć pompek, czołganie... Opelotka… potem ścieżka przez małpi gaj…
Zapewne dziś przypomniał pouczenie rodzonej matki, aby być obrońcą życia.
Na jutro cały pluton zmówił się: Nikt nie pali! Jak troska o zdrowie, to troska!
Wierzymy, że znajdziemy uznanie w oczach tego, który jest pierwszym po Bogu – jak sam o sobie mówił. Jakież było nasze i jego zaskoczenie, gdy w przerwie od ćwiczeń dostrzegł, że nikt nie pali. Nagły wrzask, myśleliśmy, że nadszedł koniec świata, nic tylko koniec świata. Ryk rozległ się tak wielki, że zatrząsł każdym z nas: - Jasna cholera! Ojczyzna w niebezpieczeństwie!... Zginęło poświęcenie!... Nikt z miłości do Ojczyzny nie wykonał rozkazu.
O co mu chodzi?! Nikt z nas nie wiedział! Zrobił zbiórkę, rzucił nas na ziemię w czołganie. Cały pluton czołgał się i czołgał, a on wrzeszczał i wrzeszczał…
I tak dotarliśmy do rowu ze śmierdzącą wodą. Kapral krzyczał, byśmy nadal czołgali się przez rów. Nikt nie chciał wpaść w dwumetrową głębię zgnilizny z śmierdzącą wodą. Rozkaz jednak jest rozkazem. Trzeba go wykonać! Tutaj zrodził się nasz bunt. Nikt nie odważył się pierwszy wczołgać do rowu. Był zbyt szeroki nawet dla tego, kto by chciał go przeskoczyć.
Zrobił zbiórkę. Krzyczał, groził, i mówił, że jak policzy do trzech, to każdy ma być na drugim brzegu rowu, inaczej melduje o buncie oficerowi dyżurnemu, a nam było już wszystko jedno. Chcieliśmy postawić na swoim! Wśród żołnierzy biegnie szept: Nikt nie skacze przez rów. Kto przeskoczy, ten ma kocówę w nocy. Liczy; raz, dwa, trzy...
Wszyscy się rozbiegli wzdłuż rowu, pozorujemy szukanie miejsca do przeskoku. Kiedy pada: trzy! Jeden z żołnierzy - przezywany przez nas „betoniarą”, skoczył i znikł pod wodą. Przez chwilę zdaje się wszystkim, że się utopił. Ktoś krzyknął, że tonie. Pośpieszono z pomocą, kiedy wyłonił się z głową i rękami nad wodą, wyglądał jak chochoł wyłowiony z bagna śmierci. Wtedy kapral jakby zelżał w swoim gniewie, zarządził zbiórkę. „Betoniara” wygramolił się z pomocą innych żołnierzy, wybłocony w śmierdzącej mazi. Kapral miał problem: był czas obiadu i trzeba było zakończyć ćwiczenia, a tu jeszcze żołnierz, który wygląda jak upiór nocny.
Obiad na chybcika, komu udało się coś zjeść to się zjadło. A tu nagłe wezwanie do zbiórki przed blokiem- stołówką. Wpierw marsz krokiem defiladowym, a potem doświadczamy dalszy ciąg wydarzeń, który miał nas nauczyć miłości do Ojczyzny. Czołgaliśmy się na placu apelowym, gdzie żwir był tak ubity, że porwał nam mankiety u mundurów. Nie mogliśmy zrozumieć, jak niepalenie papierosów miało coś wspólnego z brakiem miłości do Ojczyzny. Zdobyłem jedno przeświadczenie: że ten kapral na pewno nie był pierwszym po Bogu. Najwyżej pierwszym po Stalinie.
Ścieżka zdrowia
Gniew kaprala nie został zaspokojony wczorajszymi wydarzeniami. Dotrzymał słowa! Zameldował oficerowi! O poranku, po śniadaniu zarządzono apel na dworze z pełnym wyposażeniem: plecak załadowany, karabin, maska przeciwgazowa, trzy magazynki bez naboi – dobrze, że bez naboi, bo jeszcze ktoś mógłby kaprala zastrzelić. Po sprawdzeniu, że każdy żołnierz ma pełny ekwipunek zarządzono bieg na dwadzieścia pięć kilometrów. Zaraz po dwóch kilometrach ogłoszono pogotowie przeciwgazowe - niejako nieprzyjaciel zrzucił gaz trujący, który zagraża naszemu życiu. Obok biegnący żołnierz doznał wylewu krwi przez gardło do maski. Dostrzegam maskę wypełnioną krwią od wewnątrz. Zrywam błyskawicznie mu ją z twarzy. Podbiega kapral i krzyczy, że nie było rozkazu, aby zdjąć maskę. Twierdzi, że pójdę pod sąd wojskowy! Zobaczymy kto? Oj swędziała dłoń, aby chwycić za lufę karabinu i przez ramię zdzielić kaprala - tak jak nas uczył na ćwiczeniach, jak bić wroga. Trzeba wiedzieć, że jest lipiec, słońce daje się we znaki, a tu jeszcze jakiś przemądrzały „ zupak” wymyślił, że my żołnierze mamy w lato chodzić w sukiennych mundurach - stare mundury wyjściowe dano nam, byśmy je dodarli, temperatura tego dnia była powyżej 350C. Wzburzenie mija! Wzburzenie, emocje to jednak zły doradca. Chmura zawisła ciężka nad nami, tak ciężka jakby była z ołowiu. Kapral przyobiecał ostre konsekwencje. Ja nie poczuwałem się do żadnej winy. Musiałem bronić życia! Biegniemy!.. Pot zalewa oczy, piana wychodzi na plecach, poprzez sukienny mundur. To wszystko ma nas nauczyć miłości - choć mi się wydawało, że skutek był całkiem odmienny. Bo gdyby teraz ogłoszono wojnę i dano ostrą amunicję to pierwszym i zasadniczym wrogiem byłby kapral i nie widomo czy nie byłby wtedy na celowniku. Skutki biegu są fatalne: jeszcze nie dobiegliśmy do półmetku, a już mamy czterech wycieńczonych, których pluton musi dźwigać na ramionach. Ludzie w mijanych miejscowościach - a przebiegaliśmy przez trzy - widząc nasz bieg krzyczeli na kaprala: ` Hitlerowiec! Oprawca!`. Półmetek stał się chwilą wytchnienia i piciem wody z hełmów, polewaniem wodą ubrania dla ochłody. Dziwna sprawa: kapral naszego plutonu i tym biegiem nie zmusił nas do palenia papierosów. To uważaliśmy także za nasze małe zwycięstwo. Nikt na półmetku nie zapalił papierosa, nikt nie miał ochoty na rozmowy . Istniała odmienna siła, która nawiedzała nas, gdy zbytnio starano złamać naszą wolę i gdy chciano nam udowodnić, że oni są panami życia i śmierci W nas wzmagała się odporność na zło, chciano w nas zaszczepić nienawiść, byśmy zaślepieni umieli innym dać w kości, gdy rozjedziemy się do swoich macierzystych jednostek, żebyśmy zatracili rozeznanie prawdy i miłości bliźniego.
Zaczyna się powrót do koszar, jakież ciężkie jest wstanie spod drzewa i jak wracać, gdy źle mają się koledzy. W tym cierpieniu, istniała droga Krzyżowa Syna Bożego, który zsyłał nam nadzieję wytrwania i tyle cudownych rzeczy zdarzyło się wśród nas. Kto z nas mógł się spodziewać, że udręczeni koledzy będą jeden drugiego pchać za plecy, by zesłabnięci mogli robić kroki do przodu, kto mógł przypuszczać, że kapral widząc wycieńczenie żołnierza pobiegnie za jadącym ciągnikiem, zatrzyma i podwiezie nas trzy kilometry, kto mógł przypuszczać, że w koszarach na trzecie piętro będziemy schody pokonywać w dziwny sposób, na rękach unosząc tyłek na kolejny poziom i tak tyłem do przodu z powodu zesztywnienia nóg, że nawet wtedy wszyscy byli zatroskani o siebie nawzajem i chętnie pomoc nieśli. Kapral o incydencie nie zameldował dowództwu. Wszystko ucichło!
Nałóg
Od poniedziałku, przez cały tydzień na ćwiczeniach. Wszystko się zmieniło względem palenia papierosów. Żołnierze staraja się nie palić na ćwiczeniach w chwilach wolnych choć otrzymują zezwolenie od kapral. Mieli dość jak to się mówi: po dziurki w nosie, wąchania słów kaprala i ukradkiem dymu papierosowego. Wzburzenie znajduje swoje ujście, że w trakcie ćwiczeń nie palą papierosów, tylko po obiedzie. Żołnierze mają wolną godzinę. Zbierają się w palarni, czyli wokół ogromnego pnia i siadają na klockach wokół prozaicznego stołu.. Wyciągają ` fajki `, kładą przed sobą i rozpoczyna się uczta zwana przez nas: ` Napalić się na czerwono `. Polega to na tym, że papieros przypala się od papierosa i tak, aż język sztywnieje w gardle i staje kołkiem. Wtedy już więcej nie można wypalić żadnego. Dopiero teraz stał się dla nas jasny slogan starego wojska: - Kaprale was umalują na czerwono!
Tak dorastaliśmy do nałogu. Powoli i systematycznie potęgowało się w nas pragnienie palenia papierosów. Palenie stało się jak kochanka, która dawała znać, że istnieje: nie można było się jej pozbyć, głód został zaszczepiony w organizmie. Teraz nałóg prześladuje człowieka od samego rana. Jeżeli raz pozwolisz złu z ciekawości użyczając swojego ` pola ` niewinności i czystości, to nałóg w swej zachłanności zabierze wszystko, nawet może pozbawić godności ludzkiej.
Odzyskać utraconą niewinność nie jest łatwo, ona zjawi się tylko wówczas, gdy stoczy się wielki bój, aby odzyskać utracony teren, który przedtem przez ciekawość oddaliśmy błędnej wartości.
Wyjeżdżamy na poligon. Nasza drużyna została wytypowana do szczególnych ćwiczeń. Trwa przygotowanie naszego zespołu do wyjazdu na ogólnopolskie zawody artyleryjskie. W międzyczasie mieszkańcy namiotu wynoszą na kocu znaleziony niedopałek papierosa. Wszyscy mają swój udział w pochodzie pogrzebowym - zakopaliśmy go w ziemi. Gdy zbadaliśmy sprawę, okazało się, że żaden z żołnierzy nie palił w namiocie: kapral podrzucił niedopałek, aby mieć pretekst do zaplanowanych ćwiczeń. Karny bieg miał nas nauczyć, że lekceważące obchodzenie się ogniem może wyprowadzić na manowce, bezdroża i przepaście.
Przewrotna dobroć kaprala wobec nas była zadziwiająco wyczuwalna. W nocy spadł deszcz. Obecnie woda stała na powierzchni piasku zmielonego przez czołgi. Woda nie wsiąkała w zmielony piach, tworzyła jakby płaszcz dla piasku, który okazał się być głęboki bo żołnierze brodzili w nim po pas. Kiedy rozlegał się krzyk kaprala, padnij i czołgaj się, pluton znikał z widoku, tylko nagle wybuchały gejzery kurzu i wody. Żołnierze znikali pod ziemią. Dusili się i trwali w pozycji kretów. Kto nie wytrzymał, ten wyskakiwał z gejzerem do góry, ale krzyk kaprala, padnij, znów go zniewalał do ukrycia. Szczęściem w nieszczęściu było to, że kapral nie mógł rozpoznać poszczególnych żołnierzy: wszyscy byli zamaskowani błotem powstałym z ciągłego mieszania pyłu piaskowego i wody. I tak na odcinku dwóch kilometrów podążamy ku stojącym czołgowym wrakom z drugiej wojny światowej. Przy jednym z wraków kapral zarządza zbiórkę. Nie może rozpoznać twarzy żołnierzy, pyta; kto kim jest? Teraz nie możemy wracać do bazy. Wyglądamy jak potwory: karabiny całe w błocie, mundury i my też. Kapral zarządza bieg przez las. W końcu dobiegamy nad jezioro: tutaj pozwala wymyć się w wodzie, wyprać mundury , rozwiesić na drzewach, by wyschły w promieniach słońca. Próbujemy czyścić broń: ale nie można usunąć brudu, dostał się w każdy zakamarek - dosłownie wszędzie. Nieopodal kapral dostrzegł zabudowania - chyba to była leśniczówka i udał się, aby zaspokoić swoje pragnienie, gdyż słońce dogrzewało solidnie. My tymczasem postanowiliśmy wedle własnego pomysłu wymyć karabiny w wodzie. A niech ich szlak trafi, byle tylko były czyste.
Karabiny rozłożone na części schły na kamieniach. My zaś zadowoleni, że kaprala oko nas nie widzi, że mamy z kłopot czyszczenia broni za sobą, możemy wygrzewać się w słońcu i dowoli korzystać z wody.
Promienie słońca nastrajały optymistycznie, nawet oburzenia i jakieś tam urazy odlatywały z promieniami słońca, woda też miała swój udział w poprawie naszego nastroju. Zdawało się, że to co było, to już nie jest, chciało się zapomnieć, tylko dobro triumfowało w sielankowym zdarzeniu. Ktoś rzekł głośno: ‘Niech się dzieje wola nieba, z nią się zgodzić trzeba” i ruszył pędem do wody, a inni z okrzykami za nim. I jakby na potwierdzenie tego faktu na horyzoncie pojawia się dziewczyna z kapralem, który dźwigał wiadro z wodą. Pomimo wszystko, gdzieś tam w głębinach duszy odezwała się postawa dżentelmeńska, a może pomyślał też i o nas, że możemy być spragnieni wody. Choć trzeba przyznać, że myśmy już dawno napili się wody z jeziora, nawet hełmy już wyschły po spełnieniu funkcji kubka.
To on rzucił generała na ziemię
Dziś kolejny dzień poligonu, słońce dogrzewa solidnie, a ćwiczenia również dają się we znaki. Mamy chwilę odpoczynku po strzelaniu do makiet czołgowych. Zza zasłony działa widać rozciągający się poligon, zaś z boku ustawione działa różnego kalibru, samochody z rakietami, umieszczone są pod lasem. Żołnierze obsługi naszego działa palą papierosy. Siedzą zmęczeni. Dziś panika. Przyjechał generał: przygląda się ćwiczeniom. Mogliśmy chwilę odpocząć, bo porucznik z kapralem poszli do trzeciej baterii, by się zorientować, co się dzieje. Mieliśmy jakby wolną rękę. Zaledwie zdążyliśmy wyparować pot z mundurów, gdy zostaliśmy poderwani z lawety działa do zbiórki. Dowiedzieliśmy się, że trzecia bateria słabo strzela. Stąd nasza drużyna ma wszystkim zaprezentować: jak trafia się do ruchomego celu. Krzyk komendy zrywa nas do biegu, by jak najszybciej dotrzeć do wyznaczonego działa, przy którym, nieopodal stał generał. Dopadłszy celownika słucham lecącej komendy. W oddali widzę przesuwający się cel, ustawiam celownik według wyuczonej sztuki celowania. Wiem, że teraz trafię w sam środek - odpalam. Padnij! - krzyczy generał na całe gardło i całe wojsko, chyba z tysiąc chłopa, wraz z generałem pada na ziemię. Dostrzegam to kątem oka. Nie wiem , co się stało?! Błyskawicznym ruchem chwytam się osłony działa i wyglądam. Widzę lufę spuszczoną w dół, wycelowaną nieopodal w ziemię. Dostrzegam jeszcze jak pocisk rykoszetuje po ziemi, podrywa się w górę i wybucha. Na szczęście jest już dość daleko, by odłamki mogły kogoś ranić. Generał zrywa się z ziemi, podbiega do mnie i krzyczy: Areszt! Do aresztu z nim! Nie odpowiadam, że to kara. Odchodzę, wyciągam spokojnie papieros i zapalam! Kapral chwyta mnie za mundur i odciąga na bok, zauważa szokującą sytuację, tłumaczy, nakazuje wyrzucić papieros. Rozkaz to nakazy.
Żyję przez chwilę za niewidzialną barierą, nie wiem, ile dni mam aresztu, gdzie mnie wywiozą, czy będę nadal na poligonie, lecz nie jestem szczęśliwy z powodu zaistniałego wydarzenia. Mogło się skończyć śmiercią kilku żołnierzy. Motorem tego czynu było odsunięcie mnie od udziału w zawodach ogólnopolskich i wyznaczenie do noszenia pocisków na plecach z lasu do poszczególnych dział. Miałem nasycić głód metalowych luf, które ciągle połykały pocisk za pociskiem, przypominające swym wyglądem cygaro. Współkoledzy, którzy dźwigali również ciężar śmieli się: „Zapalmy papierosa i zanieśmy cygara dla generała niech sobie zapali z działa”. A mnie przedstawiali sobie nawzajem innym powiedzeniem: ` To on rzucił generała na ziemię!`
Muszę powiedzieć szczerze, że chwilami czułem się dumny, słysząc ten slogan!
Drugiego dnia mojego aresztu zdarzył się wypadek. Szedłem wtedy za żołnierzem, widziałem na własne oczy, jak żołnierz dźwigający pocisk nogą zaczepia o sznur od hałbicy 220 mm. Idzie, idzie zaplątany i ciągnie linkę. Żołnierz z obsługi działa trzymający linkę od spustu nie puszcza jej, gdyż nie było rozkazu. Widzę bezsensowność postępowania żołnierza trzymającego linkę! Krzyczę: Puść! Nic nie pomogło! Znów wrzeszczę: Puść linkę! Ryzykuję i krzyczę: Na mój rozkaż: Puść linkę! Spojrzał na mnie, jakby nie wiedział o co chodzi! Ale już było za późno.
Działo odpala! Lufa cofając uderza jednego żołnierza z obsługi w pierś i wylatuje wysoko w górę i leci przez plecy do tyłu tuż obok trzymającego linkę, drugiemu celownik wbił się w oko, trzeci połamane ma kości. Tragedia! Alarm. Rozkazy wirują w powietrzu. Pojawia się helikopter, załadunek poszkodowanych i odlot.
Widziany wypadek miał także dla mnie bolesne skutki! Częściej sięgam po papieros, rozmyślam, dlaczego tak się stało. Nie dawał mi spokoju nawet we śnie. Koszmar! Czekam końca kary. Niebawem, podczas wieczornego apelu i czytania rozkazu, dowiaduję się że otrzymałem list pochwalny do zakładu pracy i do rodziców. Skończył się areszt. Okazało się, że celownik miał urwaną śrubę sprzęgającą z lufą. Nie moja wina! Jednakże straciłem wyjazd na zawody, dziesięć dni urlopu, który zdobyli moi koledzy, już nie mówiąc o nagrodach. A co najważniejsze, że nikt nie zwrócił dni, które straciłem targając ` ciężkie cygara dla generała ` na plecach. Niebawem otrzymujemy świadectwa ukończenia szkoły podoficerskiej i mamy rozjechać się do swoich jednostek macierzystych. Jeżeli jest czas, który wyciska niezatarte piętno, to takim był nas pobyt w szkole, który zrodził odwrotny skutek od zamierzonego. Kapral ciągle nam powtarzał, że jeżeli my tutaj dostaniemy ` w kości, to mniej będzie krwi na polu walki`, to po powrocie do jednostek będziemy innym dawać ` wycisk `, co ma wyrobić karność i ślepe posłuszeństwo. Przed rozjazdem powzięliśmy postanowienie ,że nikt z nas po powrocie do jednostki, nie będzie się znęcał za to, co tutaj na szkółce oberwał w kość. Nie będzie się wyżywał na niewinnych żołnierzach, których otrzymamy pod swoją komendę Czuliśmy ogromną satysfakcję. Nasze człowieczeństwo oparło się na podłożu miłości bliźniego, a nie na nienawiści, jaką chciał zaszczepić nam kapral. Wiedzieliśmy, że przegrał! Gdy się dowiedział, poszedł i upił się. Po apelu wieczornym, gdy położyliśmy się spać, przyszedł do Sali, skopał nam ubrania ułożone w kostkę i zrobił apel o dwunastej w nocy na placu. Ćwiczył i ćwiczył nas do rana. Błagał nas o jedną pieśń dobrze zaśpiewaną, a wtedy nam wszystko daruje! Ale my chcieliśmy doprowadzić go do bezradności i bezsilności Każdy śpiewał dowolną piosenkę i szedł dowolnym krokiem wbrew woli kaprala. W końcu kapral usiadł na kamieniu i zapłakał! Niebawem nadszedł czas rozstania i opuszczenia szkoły. Z dyplomami i z intencjami dobrymi rozjechaliśmy się w różne strony Ludowej Polski.
W szponach wroga
Po powrocie do jednostki mam ogromną gorączkę, trafiam do lazaretu. Podobno mam tutaj odzyskać zdrowie. Po dwóch dniach pobytu przyszedł dowódca, aby mnie wypisać, gdyż wyjeżdża na poligon i potrzebuje ` swojego pisarza `. Lekarz się nie zgadza. Wtedy dowódca wydaje rozkaz: ` Dziś jeszcze chcę go widzieć w mojej jednostce!` Lekarz mówił dowódcy coś o odpowiedzialności, że naraża zdrowie, a nawet życie. No cóż, ja nie miałem nic tutaj do powiedzenia! Opór lekarza zdał się nieskuteczny. Wypis i wyjazd na poligon faktem dokonanym.
Tutaj któregoś dnia ćwiczeń dowiadujemy się, że kuchnia została zdobyta przez wroga i nie będzie posiłku, czyli ciepłego obiadu. Już trzeci dzień nie mamy obiadu. Jesteśmy bez ciepłego jedzenia. Czas wypełniony ćwiczeniami, bywa urozmaicany spalonym papierosem. Z biegiem czasu zaczyna brakować papierosów, nie dojechało również zaopatrzenie. Bez obiadu można wytrzymać. Pierwszy dzień nie dał się jeszcze nam we znaki; przecież mamy suchy prowiant, mamy papierosy. Jak nie swoje to ` cudzesy `, jakoś da się wytrzymać. Drugi dzień już jest gorszy, nie każdy chętnie udziela ze swoich zapasów. Odczuwa się brak! Zaopatrzenie i kuchnia znów nie dotarli. Teraz dopiero - na trzeci dzień - doprawdy odczuwamy brak papierosów. Nawet jedzenie nie tyle się liczy, co papieros: oddało by się nawet cenną rzecz byle go mieć. Mamy już doprawdy dość. Nigdzie nie daje się nawet znaleźć niedopałka. Mając chwilę wytchnienia - a jest zima - wypatroszyliśmy łuski z woreczków ` krajanego makaronu `, w takiej postaci był proch wypełniający gilzy . Ułożone ognisko podpalamy. Ktoś wpadł na pomysł zebrania suchej trawy spod drzew i skrojenia w ` tabakę`. Mając ten `obrok` robimy skręty w gazecie. Pierwsze pociągnięcie ma piorunujący smak. Ale palimy! Nikt nie wyrzuca! Po chwili przychodzi porucznik i widząc jakie palimy papierosy; częstuje jednym cały pluton. Więcej nie ma! Trwa uczta! Każdy ma prawo do jednego zaciągnięcia tzw. sztacha i to nie całymi płucami, bo nie wystarczy dla wszystkich. Jeszcze nigdy tak nie smakował papieros i już nigdy potem nie będzie dawał takiej satysfakcji.
Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego mamy tak długo być bez jedzenia i zaopatrzenia? Na te pytania odpowiedź mieliśmy udzielić sami. Doniesiono nam o wykryciu ` nieprzyjaciela `, który zagarnął nasz tabor. Skradamy się! Chyłkiem podchodzimy do wroga. Karabiny rozszczekały się jazgotem ujadania. Jeden uparty żołnierz – wróg ćwiczebny oparł się o drzewo i wali z ciężkiego karabinu maszynowego i krzyczy, że się nigdy nie podda. Pada komenda, nie zbliżać się zbyt blisko, odłamki ślepych pocisków mogą też zranić. Pozwalamy mu się wystrzelać! Brak amunicji. Związanego odprowadzamy na tyły. Tabory zdobyte! Ktoś mówi: Daj zapalić! Nie masz swego? Mam, ale cudzy zawsze lepiej smakuje. Wybuchamy śmiechem.
Bombowe leczenie
Szpital garnizonowy stał się na kilka miesięcy domem, oddalonym od rodzinnego o setki kilometrów. Codziennie roznoszę dokumenty, wędrując z ordynatorem na obchodzie. Nie wiedziałem nawet, jak to się stało, że zostałem szpitalnym ` piórogryzikiem`. Musiałem do dokumentów chorych wnosić diagnozy doktora, wpisywać rodzaje lekarstw itd. Poznałem wszystkich chorych na naszym oddziale; wiedziałem, kto i jaki stan posiadał choroby. Czy to mnie przerażało? Raczej nie! Lecz na życie zacząłem patrzeć trochę inaczej. Głęboka refleksja kazała mi pytać się Boga: Co mnie czeka? Doznałem osobistego spotkania z NIM w szpitalu - tak miałem silne pragnienie! Jakim katolikiem byłem to wiem: dostrzegłem całokształt swego grzesznego życia. Zdziwiłem się jednym faktem: że wpierw popełniałem zło, a dopiero potem dostrzegałem ten problem i zastanawiałem się nad nim. Skwitowałem to stwierdzeniem: Że każdy Polak mądry po szkodzie! Ze mną też nie było inaczej! Widziałem winę innych, ale nie mogłem za wszelkie zło, jakie popełniłem w swoim życiu winić kogoś innego. Musiałem uderzyć się we własną pierś! Szczęście, jakiego doznałem trwało przez kilka dni. Chodziłem w aureoli światła - czułem się wyśmienicie. Ale nadal nie rzuciłem papierosów - palę! Salowa mówi, że w sąsiedniej sali umiera człowiek. Idę zobaczyć. Wokół łóżka stoją osoby ubrane w kitle lekarskie, wśród nich połyskuje flaga polska i czerwona.
Chory jęczy, coś papla pod nosem, gdy nagle woła: Ratunku! Diabeł się zbliża… Ratunku… Nikt się nie rusza z delegacji. Ktoś z stających pochyla się mówi: To tylko przewidzenie! To złuda. Żadnego diabła nie ma. W głowie mi krąży myśl, czemu nikt nie zawoła księdza… Jak tak można człowieka zostawić bez pomocy… Wracam do sali chorych i mówię o tym pani sprzątającej nasza salę chorych. Słyszę odpowiedź, że to dygnitarz partyjny i to wysokiej rangi. I po chwili dodała: A oni nie wierzą a Boga. Rzekłem: To kto ma go ratować od złego ducha? Na tym rozmowa się skończyła, rzuciłem się na łóżko i zanurzyłem się w rozmyślanie. Dziś już do końca dnia nie wziąłem papierosa do ust.
Leczony przeciw zapaleniu płuc i wrzodowi na dwunastnicy przyjmuję codziennie zastrzyk w pośladek, garść tabletek i to ponoć ma przywrócić zdrowie.. Siły moje się kruszyły, coraz słabszym się staje. Nie potrafię sam wejść na piętro, na trzecim schodu mam zawroty głowy, nogi z waty i przysiad, by się nie wywrócić. Mówię o tym lekarzowi! Kuracja się nie zmienia! Otrzymujemy list od kolegi - pacjenta, który tydzień temu wyszedł ze szpitala. Matka żołnierza pisze, że oślepł! Pyta się doktora, co ma robić? Za trzy dni otrzymaliśmy podobny. Nas ogarnia lęk! Niektórzy zaczynają lekarstwa wrzucać do zlewu. Leczyć się po swojemu. Nikt nie chce być ślepym. Lepiej jest już umrzeć niż zostać kaleką na całe życie. Nawet córka generała kupiła kilka win i przyniosła na teren szpitala. Też jest chora – ale jest na oddziale dla kobiet. Przy szpitalu jest piękny ogród, tutaj odbywają się spacery kuracjuszy, tutaj ukradkiem, też wypija się „szklaneczkę” mocniejszego napoju. Przyglądałem się - nie piłem. Namawiali! Chociaż przyznawali, że wino na wrzód dwunastnicy to niedobry trunek. Nad szpitalem często lata samolot, myśliwiec
przedwojenny, bardzo nisko, tuż, tuż nad dachem. Śmiejemy się! Że mógłby wylądować na dachu i nas zabrać do domu. Na szczęście nie spadał. Nie lądował. Nie było tutaj żądnej możliwości, wszelka próba mogłaby zakończyć się nieszczęściem. Zdrowie szlachetne nie chciało wrócić do naszych organizmów chorych. Na dodatek kuracja lecznicza mojej persony przyniosła fatalne skutki, ` bombowe leczenie ` - tak stwierdził lekarz, mogło przynieść fatalne skutki. Straciłem przytomność, osunąłem się na ziemię. Kiedy otworzyłem oczy, jakież było moje zdziwienie, rodziło się mnóstwo pytań: Gdzie jestem, co się ze mną stało?
Na wojennej ścieżce
Służba w Wojsku Ludowej Polski się kończy i wracam do domu. Nałóg pozostał; dwie paczki papierosów nie wystarczały na dzień. W życiu już tak jest; trzeba coś z tym zrobić. Wyrzucony poza margines niepalących, muszę się zdobyć na zastanowienie nad swoim życiem. Wola innego człowieka, w tym przypadku kaprala miała swoje skutki - według schematu ćwiczeń swego wyobrażenia. I według niego – zaszczepione schematy nawet poprzez gwałt żołnierskiego sumienia powinny przynosić owoce. Jednakże ten obraz zaszczepiony miał w sobie farsę, która wewnątrz wciąż naśmiewała się z mięczaków. Kpina jaka towarzyszyła na co dzień była tym czynnikiem, który wystarczył, by zastanowić się i podjąć myśl wyzwolenia się z niewoli nikotyny. Niestety nie przychodzi to automatycznie, stoi na tym ogromna przeszkoda, jaką jest nałóg. Podejmuję wojenne wezwanie. Pierwszy raz rzucam papierosy: trzy dni zaledwie wytrzymałem. I teraz gdy nałóg znów zwyciężył postanowienie, narzekam na siebie, jakim byłem głupcem, że wrzuciłem do paleniska paczkę z papierosami. Był późny wieczór, kiedy obudziło się nieodparte pragnienie zapalenia papierosa. W mieszkaniu nie było żadnego papierosa, obszukałem każdy zakamarek, nie było innego wyjścia, jak wyjść na ulicę i poszukać wyrzuconego niedopałka. I tak stałem się żebrakiem ulicznym! Prawdziwa hańba, żeby tak upaść nisko. Na jutro znów podejmuję walkę i znów po trzech dniach identyczna sytuacja. Tylko z tą różnicą, że w zapasie mam papierosy. Zirytowany słabością woli znów wyrzucam papierosy do paleniska. Z mocnym postanowieniem, że teraz nic już mnie nie pokona. Po dwóch dniach miałem znów przekonać się o niesłuszności mojej decyzji, gdyż nałóg odniósł zwycięstwo. Oparło się o poszukanie niedopałka na ulicy, , aby nikt tego nie widział. Czas poszukać rady u byłych palaczy! Jeden polecił mi brać cukierki, kiedy pojawi się pociąg do papierosów. Nadeszła chwila, kiedy skorzystałem z rady! A niech to szlag trafi! Jeszcze silniejsze odczuwanie pragnienia potrzeby palenia. Widocznie, każdy organizm inaczej działa. Nie da się tego w pełni wyrazić słowami, tych tortur moralnych, jakie trzeba przeżyć, aby przeżyć choć jeden dzień bez papierosa. Apetyt wzrósł niepomiernie. Z chłopaka szczupłego, który wyszedł z wojska, a teraz , stał się grubasem nie mieszczącym się żadnych spodniach. Walka trzyrundowa trwa przez cały rok. Doprowadziło to mnie do zniechęcenia.
Niespodziewana pomoc
Kto mi pomoże?! Odpowiedź miała mi przyjść całkiem niespodziewanie. Pierwszego grudnia przypadała pierwsza niedziela adwentu, więc udałem się do kościoła, aby uczestniczyć we Mszy św. Po komunii św. klękam przed figurką JEZUSA Miłosiernego i powiedziałem: Panie Jezu, Ty wiesz, że już przez cały rok walczę z paleniem papierosów i po trzech dniach niepalenia ponoszę porażkę. Jeżeli chcesz ,bym nie palił, to daj mi potrzebną łaskę. Jeżeli w adwencie nie odniosę zwycięstwa nad nałogiem, to już więcej nie będę walczył. Nie mam już sił!
Po powrocie do domu obawiałem się czwartego dnia! Co to będzie, jak on nadejdzie? Takie moje nastawienie zapewne przynosiło negatywne skutki.. W następną niedzielę idąc do kościoła uświadomiłem sobie, że w tym tygodniu nie wziąłem do ust papierosa. To był cud! Starałem sobie przypomnieć czwarty dzień, by przeanalizować, jak to się stało, że nie zauważyłem ataku nałogu. Teraz pojawiała się wspaniała wizja, by wytrwać do świąt Bożego Narodzenia. Udało się! Odłożone pieniądze miały być na zakup jak najlepszych papierosów na święta. Kiedy one nadeszły, pojawiła się wizja, by nie palić do Nowego Roku, pieniądze wrzucam do puszki na jałmużnę, o jej realizację pomysłu proszę znów Pana Jezusa. Pomyślnie! Ale co dalej?
Sylwester, zabawa, koledzy, towarzystwo; czy można być odludkiem?! Jak to przeżyć? Jak im wyjaśnić, że nie palę! Większość moich kolegów pali! Może poszukać towarzystwa niepalącego! Dlaczego mam ja dostosować się do nich, może by oni dostosowali się do mnie! To była myśl! EUREKA! Wiem, będę ich przekonywał do nie palenia!
Nadszedł sylwester. Brat samochodem powiózł rodziców do siostry. Potem miał przyjechać po mnie. Oczekując w mieszkaniu nie zapalam światła. Wtem ktoś usiłuje wyważyć okno, czyżby pomylił okno z drzwiami. Złodzieje postanowili zająć się mieszkaniem pod nieobecność gospodarzy. Nagłe zapalenie światła i mój skok do okna, spowodowały ucieczkę włamywaczy, a mnie zmusiły do pogoni. Pogoń zajęła trochę czasu. Choć była nie skuteczna, to jednak przyczyniła się, że nie pojechałem na bal sylwestrowy i uniknąłem pokusy palenia papierosów.
Człowieku, ja już nie palę
Wydawać by się mogło, że jestem na dobrej drodze do wyzwolenia się od nałogu. Organizm się oczyszczał, narastało natężenie, by ulec rozładowaniu z chwilą wyrzucenia z wnętrza pewnej dozy „ żółtej mazi”. Minęło już dość sporo czasu, gdy udałem się niedzielnym zwyczajem do kościoła. Przed świątynią zebrane młode towarzystwo częstowało się papierosami. Częstowano także mnie. Jakże dumnie odrzekłem: Człowieku, ja już nie palę! Pojawiły się różne komentarze, a nawet dowcipy i śmiechy. Niech się śmieją. Cóż to mi szkodzi? Byłem zadowolony z faktu że już nie palę. W pewnym momencie dym z papierosa dopadł moich nozdrzy i wywołał piorunującą reakcję. Dłoń bezwiednie i błyskawicznie poleciała w kierunku ust najbliżej stojącego chłopaka – Ryśka i wyrwała mu z ust papierosa. Jakie było jego zdziwienie, ale chyba nie mniejsze do mego. Zacząłem przepraszać, zwracając mu papieros. On rzekł; Przecież przed chwilą cię częstowałem i nie potrzebujesz mi wyrywać. Weź i zapal! – wyciągnął paczkę z papierosami .
- Jeszcze raz przepraszam! Nie wiem jak to się stało? Wybacz!
- Nie ma o czym mówić – stwierdził Rysiek. Inni stojący obok nie zabierali głosu. Tylko spoglądając na siebie, znacząco się uśmiechali. Pełen wstydu odszedłem od grupy. Udałem się w kierunku świątyni. Jak trudno jest żyć wśród takich, co ciągle stwarzają sytuację kuszącą. Odtąd powziąłem postanowienie, że tam, gdzie będą palić papierosy, to nie przystaję z nimi.
Jeszcze długi czas unikałem sytuacji kuszącej. Organizm nadal oczyszczał się, aż w końcu nadszedł czas, gdy znikł `„czas rosnącego natężenia” i pojawił się zdrowy okres.
Jednak pewnej nocy miałem sen, w którym będąc na weselu sięgnąłem po papieros i po zaciągnięciu się nim zacząłem się dusić i krzyczeć, że nie chcę palić. Krzyczałem tak głośno: Nie!, że pobudziłem rodziców. Kopiąc i trzepocąc rękoma spadłem z łóżka na podłogę i nadal wrzeszczałem: Nie! Mama, która pochyliła się nade mną, rzekła: Nie wrzeszcz, tylko powiedz, o co ci chodzi. Co za: Nie!
- Nie chcę papierosów! Nie chcę palić!
- To nie pal. Nikt ci nie każe!
Obudziłem się! A więc to był tylko sen. O jak dobrze. Byłem cały mokry, spocony od wysiłku, jakiego doświadczyłem podczas szarpaniny. O jak dobrze, że to był tylko sen. Do dziś nie palę i cieszę się, że rankiem budzę się z czystym gardłem, bez zgagi i smaku nikotyny.