Go to commentsRóżowe słonie
Text 1 of 6 from volume: Onirycznie
Author
Genreprose poetry
Formprose
Date added2022-02-14
Linguistic correctness
Text quality
Views586

Algernon budził się zawsze punktualnie. Dwie godziny i pięćdziesiąt pięć minut przed wyjściem do pracy.

Najpierw zaścielał dokładnie swoją, wysłużoną kanapę. Wygładzał starannie fałdki na okryciu w różowe słoniki.

Następnie przechodził do toalety, gdzie wymuszał defekację.

Wolał nie korzystać z innych ubikacji. Własną muszlę klozetową lubił i dbał o nią.

Siedział na desce dokładnie przez pięć minut, jak każdego poranka.

Ablucja polegała na pięciominutowym szorowaniu rąk i spryskaniu twarzy zimną wodą.

Rytuał przyodziewku zajmował kolejne pięć minut.

Po kolei zdejmował, z ułożonego w kostkę stosiku, przygotowaną poprzedniego wieczoru, w specjalnej kolejności, garderobę.

Oblekał się w swoją zewnętrzną skórę. Wszystko w odcieniach szarości.


Tylko majtki, tak jak kapa na łóżku, były odstępstwem kolorystycznym.


Algernon był dumny z tej swojej ekstrawagancji. Dziś założył ulubione slipki, z czerwonymi serduszkami.


Przyszła kolej na ceremonię herbacianą.

Z pietyzmem wsypał do obszernego garnuszka trzy łyżeczki trzech różnych gatunkowo listków.

Dwie łyżeczki czarnej i jedna zielonej. Nie słodził. Cukier w herbacie uważał za barbarzyński dodatek.

Delektował się naparem przez następne dwadzieścia pięć minut. Pięć minut przed wyjściem,

przez pięć minut wgapiał się w spękania sufitu.

Nic się nie zmieniło od wczoraj.

Może tylko zaciek nieco się powiększył.



Do pracy miał pół godziny drogi, lecz wyszedł godzinę wcześniej. Drzwi zabezpieczył na trzy zamki.

Ciągle chodziło mu po głowie, że powinien zamontować jeszcze dwa. Mieszkanie miał na poddaszu.


Zszedł cztery piętra. O jedno za mało, jak dla niego, co było dosyć niekomfortowe.

Chwilę postał na parterze, po czym zwyczajowo zawrócił i znów pokonał cztery piętra.

Tym razem do góry.

Po odkluczeniu trzech zamków wkroczył do wnętrza i zasiadł na krześle,

aby przez kolejne pięć minut obserwować sufit.

Nic się nie zmieniło. Nawet zaciek pozostał tego samego kształtu. Z ulgą wstał i udał się do biura.


Na ulicy, jak zwykle, starał się nie patrzeć na przechodniów.

A już, broń boże, zerknąć komuś w oczy. Szedł ze spuszczoną głową, licząc płyty chodnikowe.

Pięćset pięćdziesiąta.


Przy pięćset pięćdziesiątej piątej zatrzymał się jak zwykle przy bezdomnej z aniołem.

Jest.

Z uporem pcha swój sklepowy wózek wypełniony rupieciami. I aureolą na dyszlu.


Stanął, obrócił się pięć razy wokół własnej osi. Spojrzał w lewo, potem w prawo.

Smętny anioł ze zwieszonymi skrzydłami skinął mu wyblakłym czymś.

Algernon nie miał własnego anioła stróża. Nie sądził, żeby był mu potrzebny,

bo sam był aniołem i potrafił zadbać o siebie. Odkłonił się i ruszył dalej.


Przed wejściem do... swojego miejsca pracy wykonał pięć głębokich wdechów na przemian z wydechami.


Pracował w biurze rzeczy znalezionych. Lubił swoje zajęcie. Kanciapka z okienkiem.

W głębi stelaże ze zgubami. Niby zwykłe przedmioty, ale dla Algernona były magiczne

przez swoją zwykłość i pośledniość.

Lubił chodzić między półkami, dotykać, gładzić.


Za stelażami z telefonami komórkowymi i smartfonami, znajdowały się tajemnicze,

zamknięte teczki i torby.


Zwykł wyobrażać sobie ich zawartość i to dodawało smaczku jego zajęciu.

Ostatnio coraz częściej zatrzymywał się przy pewnej aktówce. Nie wyróżniała się niczym szczególnym.

Ot, zwykła, podniszczona teczka na dokumenty.

Bura skóra kolorystycznie odpowiadała jego zmysłowi estetycznemu.


Nie wiedział, jak to się stało.

Uległ jakiemuś impulsowi, a to było zupełnie niepodobne do niego.

Zamiast sobie powyobrażać, nagle sięgnął, otworzył i począł wpatrywać się w zawartość.

Kilka arkuszy kartek w formacie A4.

Przyjrzał się bliżej.

Wiersze.

Trochę go zemdliło, kiedy próbował je odczytać. Odłożył z powrotem.

W drugiej przegródce znajdowało się coś pstrokatego, zmiętego, o nieokreślonym kształcie.

Wyciągnął, rozprostował, strzepując pięciokrotnie.

Coś, jakby pelerynka z kapturem.

W kolejnym odruchu przywdział.


Stelaże wokół zawirowały. Telefony poczęły wydzwaniać melodyjki.

Wdzianko przylgnęło do niego i wtopiło się w wątłe ciało.

Poczuł przypływ sił i zrozumienia.

Następne przyszło natchnienie.


- Ha, jestem złodziejem. Przywłaszczyłem sobie duszę poety. I co ja tutaj robię, do cholery?


Gówno, jestem Alchemikiem!


Z lubością posmakował słowo cholera, gówno i Alchemik.

A potem, nie namyślając się, opuścił swoje ulubione miejsce pracy.


Na ulicy dumnie podniósł głowę, starając się uporczywie zaglądać w oczy przechodniom.

Ci odwracali wzrok i gubili krok, potykając się o własne stopy. Z oddali spostrzegł szmaciarę,

toczącą swoje rupiecie.

Kiedy się zrównał, z całej siły kopnął w wózek.

- Jaki jestem powściągliwy - pomyślał - przecież mogłem ją kopnąć w dupę.


Z kolejną lubością smakował słowo dupa. Kątem oka spostrzegł przerażonego anioła.

Nastroszone skrzydła. We wzroku podziw lub pogarda. Nie był pewny co, ale miał to gdzieś.

Tuż obok spostrzegł szyld z zieloną żabką.

Zakupił pół litra. Nie znał się na alkoholach, ale miał pewność, że to musi być czysta.

Czysta jak łzy poety.

Na skwerku przysiadł na ławeczce i bez krępacji pociągnął z gwinta.

Ktoś dosiadł się do niego.


- Kopsnąłbyś łyka, koleżko. Suszy mnie od rana.

Koleżka? Co za śmierdzący żul.

- A spierdalaj mi pod Biedronkę, boża krówko.

Daj, żesz ty, poecie pokontemplować Wszechświat z jego cudami natury.

A właśnie kolejny cud przechodził w drodze do pobliskiej szkoły, kręcąc kształtnym tyłeczkiem.

- Lala, bucik ci się rozwala – zarechotał w ślad za oddalającymi się pośladkami.

Algernon nie przypuszczał, że potrafi tak pięknie przeklinać i rymować. Poczuł przypływ dumy.

Wydudlił flaszkę do dna i chwiejnym krokiem poszedł po następną.


Do wejścia na swoją klatkę schodową dotarł, nie licząc ani jednej płyty chodnikowej.

- Kurwa, dlaczego mieszkam tak wysoko?

Przed drzwiami mieszkania zatrzymał się na długo.

Już trafienie kluczem do jednej dziurki zakrawało na cud.

- Ta jedna dziurka, jedynaaaa... - zanucił - moooja dziewczyynaa!!!

Otwarcie kolejnych zamków zajęło mu czas nieokreślony,

bo zliczał Dziewczyny, ich wpływ na Wszechświat, Wielki Wybuch, Boga Jedynego z Potomstwem

i Brać Anielską z Piekła i Nieba.

Zresztą, kto by tam zliczał czas?

W końcu wtoczył się do wnętrza. Spojrzał na kapę okrywającą łóżko.

- Ha ha, różowe słonie mają różowe podogonie – zapiał falsetem.

- Zaraz machnę wiersz, tylko się jeszcze napiję.


Różowe słonie mają różowe podogonie

i trąby różowe,

cudownie chujowe.

A gdy przez sawannę pędzą ,

to tymi chujami kręcą.


Algernon aż westchnął z podziwu i samouwielbienia dla swojej weny.

Poczem zwalił się na wspomniane powyżej różowiutkie trąbowce i głośno zachrapał.

Ale to nie był jedyny odgłos w pomieszczeniu.


Przywłaszczona dusza poety cichutko kwiliła.



Różowe słonie, hej hej wędrujemy

Na Madagaskar

Cudowną wyspę

pieprzymy Indie i Afrykę

Chcemy na Madagaskar

nie powstrzyma nas morze

czas i skretyniały poeta

chcemy na Madagaskar

* * * * * * * * *



  Contents of volume
Comments (7)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Przez te symboliczne "różowe słonie" posypała się kiedyś moja jedna forumowa przyjaźń :(
Ktoś bowiem włamawszy się na moje publiXowe konto powkładał w moje usta nigdy oraz nigdzie niewypowiedziane słowa, po czym zapodał temu, komu miał zapodać...
avatar
Zajebisty tekst/ ...
avatar
Witam , Carewno.
Jesteś wszędzie, więc nie dziwota że pojawiłaś się w mojej śpiączce po pokiereszowaniu i amputowaniu mnie przez pociąg. Pociąg do poezji i w ogóle do pisania pozostał, bo nie umieściłem go w lewej nodze, która odpadła pod kołami. Jestem poetą, a nawet ostatnio prozaikiem. Niepublikowanym, oczywiście, ponieważ świat kocha pieniądze, a ja to rozumiem, bo chociaż nie kocham, ale chciałbym trochę mieć. Jestem bardzo dobrym poetą.
W innych czasach miałbym nie tylko tomik.
Wolę nazywać Cię Carewną, choć nie lubię Ruskich.
To niewinny tytuł mocno bajkowy.
avatar
Też nie lubię kacapów, ale za rosyjską poezją przepadam :)))
avatar
Wymuszał i tylko 5 minut? Coś mi tu nie gra. Brakuje mi tutaj puenty. Taki szok kulturowy. Zdarza się. No i ta herbata, po jednym listku z każdej, niech będzie biała, czarna i zielona. Ale to za mało na porządny czaj. Toteż nie dziwota że sięgnął jeszcze po dopalacza. Taki jakiś symboliczny, być może nawet znaczący tekst, na czasie. Widać, że to amator. Prawdziwy żul nigdy nie kopnie wózka toczącego się po drodze. Uległ jakiemuś impulsowi. Jakiemu impulsowi. Trzeba by się zastanowić. Ale to nie jest zadanie dla mnie, tylko dla autora.
avatar
To inna wersja scenariusza "Dnia świra" Marka Koterskiego z 2002 r.

Tak naprawdę skamieniały /spetryfikowany/ świat wciąż jak ten słup stoi w miejscu, chociaż zmienia się i scena, i kolejni jej odleciani na haju bohaterowie.


Piosnka taka tycia:
Trzeba pić,
Żeby żyć,
Bo bez picia
Nie ma życia ;(
avatar
Różowe słonie!
Hej!Hej! Wędrujemy
Na Madagaskar!
Po fali*)
Jak Chrystus
Idziemy
W pijaków maskach!

....................

*) po fali - /z Afryki na wyspę Madagaskar/ przez Kanał Mozambicki
© 2010-2016 by Creative Media