Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2022-03-03 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 663 |
Za stołem siedział se człek niewielki, wbity w to, na czym siedział, jak gwóźdź. Był nieco elastyczny, ale było by przesadą powiedzieć że wiercił się. To znaczy, siedział konkretnie, no nie wiem, może nie jak gwóźdź. Coś było w nim takiego, jakby jakaś lepa, co kazało się domyślać że on nieprędko wstanie. Po mojemu - był wbity jak gwóźdź. Ale może to nie jest najwłąściwsze porównanie.
Chudy był, co prychnięciem przyjęto na sali. Bo zwał się przecież Salceson. Okazało się że nikt sobie z nas nie robił jaj. Rzeczywiście się nazywał Salceson. Tak właśnie przedstawił się.
- Nazywam się Jan Salceson - Zaczął. Co za tym idzie to każdemu wiadomo, bo one, te alkocholiki zawsze z początku prawią tak samo.
- Jestem alkocholikiem.
Na nikim to nie zrobiło wrażenia. Na nim samym też nie. Powiedział to tak, jakby zamawiał herbatę w barze, swobodnie, bez zająknięcia, jakby do tego już przywykł, a ono spektrum przylgnęło do niego jak nazwisko.
Nie pamiętam kiedy ostatnio zamawiałem herbatę. Ale takie coś musiało być w moim życiorysie, skoro mi się przypomniało i uznałem że owa herbata coś mi tu daje do wyjaśnienia. Co innego jest nieść herbatę. Ale zamówić - pestka.
W fotelu se siedział. Teraz dopiero zauważyłem. Odchyliwszy się ujrzałem nogi. Wygięte, miedziane, jakby z innej sali. O fotelu jest mowa. A stół był płaski. Stała na nim szklanka na wodę. No i woda. W butelce.
Gość co siedział za mną, ten mój sąsiad co nosił cyklistówkę, przechylił się do mnie i powiedział - Teraz zacznie truć.
- Niekoniecznie - Odparłem i założyłem noga na nogę.
- Moi mili. Jak wam wiadomo, co przekazała wam oddziałowa, byłem pensjonariuszem tego zakładu. Aż dwa lata spędziłęm tu, ponieważ moje uzależnienie wymagało...
Jednak truł.
Spojrzałem se na sufit. Szukałem wzrokiem jakiegoś szczegółu, coś na czym można się zawiesić. Chociażby żyrandola. Ale na suficie była tylko neonówka, i, jak na złość, akurat nie brzęczała. Za oknem trochę przejaśniało. Z szaro - buro, stało się jakoś tak różowawo, jakby słoneczko na cepelii nieba kraśniało tuż tuż. Ksiądz się kołysał, trochę tylko, ale widziałem przecież że usypia. Mruknął, chrapnął, obudził się. Do przebudzenia mu jeszcze było daleko, przebudzić się oznacza wielką przemianę. A on tylko mrużył oko. Jak kot co najadł się i ze wspomnieniem spyrki kładzie się na parapecie.Cóż jeszcze mógłbym dodać? Salceson może i prawił mądrze, ale jakoś do nas nie trafiał i niewiele z tego co mówił zrozumiałem. Może za długo go tam trenowali, używał takich słów, co, jakbym się nawet napił alpagi, by mi nie przyszły do głowy. Ale wiadomo - On niepijący, a my - dopiero co pierwsze dni na odwyku. Toteż nie krytykuję. Tolerancja to jest coś, czego się nie można nauczyć na szkoleniu. To jest coś z czym człowiek się rodzi. W ogóle ludzi można podzielić na tych, co się rodzili w pocie czoła, i na tych, co przyszli na świat tak od niechcenia. Jak nie przymierzając - ja.
Salceson chyba nie był głupi. Gdzieś tam po kilku kwadransach wreszcie zauważył, że sala się nudzi. Przymknął się. Żeby chociaż zawołał - Alleluja! Ale tylko patrzył. Wzrokiem głębokim, pożądliwym, bowiem zrozumiałem że on tu nie jest dla nas, tylko dla samego siebie.
ratings: perfect / excellent
chociaż metrykalnie dorosłego
dziecka jest takim samym cudem, jak śniegi Kilimandżaro.
B E Z C E N N E