Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2022-05-11 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 561 |
Połowa kwietnia, koło 17, niedziela. Jestem już od trzech godzin na nogach – przez dwie truchtałem, od 60 minut powłóczę przyciężkimi nogami, klnę na wszystko i wszystkich, ciężej mi na sercu. Sorry, że tak wszystko naraz, samemu nie jest mi z tym dobrze. Bo krótko mówiąc: nie tak to miało wyglądać. Zupełnie nie tak; uświadamiam to sobie, spoglądając na rozchełstaną, niebieską, zużytą bluzę, którą mam na sobie, dżinsy, nieco sprane, zmierzwione włosy, tenisówki z CCC ze sznurówkami rozwiązanymi, szalejącymi na zimnym wietrze w tę i we w tę. Nie tak miało być, miało być dzisiaj miło, ciepło, wygodnie i bezpiecznie. Mieliśmy siedzieć i leżeć na przemian, jeść, oglądać i gadać. Przesypywać Laysy z paczki do miski, przelewać litry Pepsi z butelki do szklanek, szperać po HBO i Netflixie, bingować seriale. Żartować, śmiać się. Ja pierdolę – teraz dochodzi do mnie ze zdwojoną siłą, jak miało być. A jak się skończyło – nawet trudno mi pomyśleć…
A więc jak wspomniałem, od godziny idę, wolniej, bez energii, bez pomysłu. Prześlizguję się właśnie między straganami na Placu Dębnickim, przed chwilą mijałem ładną kapliczkę. Widzę, jak w szkarłacie zanurza się słońce; zachodzi, powoli, ospale. Idę dalej, wciąż, jak mówiłem, nie wiem, gdzie dokładnie. Wchodzę na chodnik, rzucam okiem na wartko płynącą Wisłę. Z kieszeni bluzy wyławiam paczkę mentosów: ostatni przeciska się przez zmiętolony papier i wpada mi do paszczy. Rozgryzam, na chwilę ulga, otrzeźwienie, lubię to. Za mną idą dwie panie; maszerują dzielnie, choć stawy nie te, mięśnie powykręcane na wszystkie strony przez lata, kości słabe, pomarszczone twarze. Dyskutują o społeczeństwie – nie zgadzam się, trochę śmieję pod nosem, ale jestem cicho. „Sobą byś się zajął, do kurwy nędzy” – mityguję się w myślach.
Przebiegam na drugą stronę ulicy, zapinam bluzę. Zmęczenie daje o sobie znać: ziewam, mięśnie nóg napieprzają jak rzadko kiedy, chciałbym usiąść, a tak jakby nie mam gdzie. Wiążę mocniej buta, zbliża się 18. Rześki wiatr wpływa mi do uszu, dmucha w oczy. Nie myślę zbytnio; strzępki wątków pojawiają się w mojej głowie w jednej chwili, w drugiej umykają. Idę dalej, idę nie myśląc, idę nie wiedząc. Albo inaczej – idę, bo nie myślę i idę, bo nie wiem. Chętnie bym coś przekąsił, obiad jadłem kilka godzin temu. Najpierw rosół, potem kurczak z ziemniakami, surówka prawie zjeżdżająca z talerza, woda z sokiem malinowym. W sumie napić też bym się chciał. Wdrapać się na barierkę, stanąć na palcach, a potem sru do Wisły; popłynąć z nurtem, zachłysnąć się, trochę pobłądzić. Itd.
Ruszam dalej. Po chwili unoszę głowę – niebo mętnieje, rudawy wieczór przygasa na horyzoncie. Pod szarzejącą kopułą przelatują ptaki, nie wiem jakie dokładnie, na pewno czarne. Wtedy pierwszy raz dochodzę do wniosku, że może lepiej byłoby teraz zawrócić. Podać rękę na zgodę, przytulić się, spuentować żartem. Jutro poniedziałek, szkoła na siódmą rano. Kurczę, niedobrze: dreszcze przepełzają mi po plecach jak czereda pająków. Złapać, zaraz, za kilka minut, jakiś autobus, podjechać kilka przystanków, na 21 z powrotem w domu. Robi się coraz zimniej, głód dokucza coraz bardziej, nie zabrałem telefonu, nie mam portfela. Zaczynam rozważać, jakby to ugryźć: przepraszam, że znów zawiodłem, czy jakoś tak. Przepraszam, że nie wiem, jak to zrobić. Przepraszam, że nie wiem, jak z tym z kończyć. Przepraszam, że chcę, a nie mogę. Przepraszam. Proste i trudne jednocześnie, kosztuje wiele i nie kosztuje nic. Tabletki poleciały już pewnie przez balkon, co mi po nich. Strzykawa, jak mniemam, ugięła się pod klapkiem taty, prochy utonęły w odmętach kibla. I dobrze, trzeba było tak wcześniej. Bardzo chciałbym z tym zresztą skończyć, zapomnieć, że ktokolwiek coś podobnego kiedykolwiek i gdziekolwiek wymyślił. Że świat może się po tym odbić w kolorowych barwach, może opasać go tęcza, może bajecznie kołysać się w jedną i drugą stronę. A potem może być nieprzebrany mrok, brak oddechu, ulotne myśli, brak władz umysłowych, wyzbycie się uczuć, finalnie - ból, katorga. Kto na to wpadł – pierdolę cię, wynalazco!
W każdym razie – fajnie, że zrównali to gówno z ziemią i że tego już nie ma. Niefajnie, że w ogóle znaleźli. Obiecałem przecież, że odstawię. Obiecałem kilka razy – i ze łzami w oczach, i z ręką na sercu i żeby dali ostatnią szansę przed odwykiem. I dali. I się powtórzyło.
Wybiegłem z mieszkania od razu, wziąłem bluzę, założyłem buty, zawiązałem przed blokiem i w nogi. Szukają, na pewno szukają. Dzwonią, pytają. Choć kto wie – całkiem możliwe, że już opadły im ręce, że nie mają sił, wyczerpały im się pomysły, w baku skończyło paliwo. Stoją pewnie teraz w salonie i nie wiedzą: czy próbować, czy to w ogóle ma jeszcze jakikolwiek sens, czy też nie. Ścigać, wierzyć, ufać? Pozwolić się wykończyć, dobiec do mety? Cholernie trudne. Cholernie.
Kiedy tak myślę, łapię się na tym, że przyspieszyłem kroku. I dotarłem na jakąś cienistą uliczkę, kilka domów w rządku, w oddali majaczy BP. Zgaduję, że jest po 20. Wyprzedzają mnie pierwsze cienie, nade mną purpura miesza się z ciemnym niebieskim. Naprzeciwko z wózkiem idzie niewysoka kobieta, na pierwszy rzut oka w średnim wieku; lekko zgarbiona, w beżowym swetrze, ładna. Ma ciemnozielone oczy, zmęczoną twarz i ziewa. Dziecko w wózku wierzga się i popłakuje żałośnie. Przechodzi kilka metrów obok, dobiega mnie zapach jej perfum; lawendowe, sensualne, zmysłowe. Nie zatrzymuję się. Wymyśliłem sobie, że zajdę do BP. Z któregoś z domów skowyczy pies; widzę go za niskim ogrodzeniem, mały, białobrązowy, podskakuję jak potłuczony, merda przykrótkim ogonem. Z topoli podrywa się wrona, robi dwa piruety i leci na zachód, taplając się w bordowym wieczorze.
Dochodzę do stacji. Dwóch tankujących mężczyzn, jedna kobieta w środku. Włażę. Podchodzę do kasy, przebiegam wzrokiem po menu; parujący hotdog ze zdjęcia wygrywa w trymiga. Kobieta, korpulentna, w szarym T-shircie, spodniach w paski, wyciąga kartę z portfela, przykłada i płaci. Moja kolej. Poproszę z tym i tym, dużego. Młody, pogodny człowiek, z niezapiętym ostatnim guzkiem w pracowniczym uniformie, mówi, że już się robi. I rzeczywiście, minutę później mam to, czego chciałem: najpierw do bułki musztarda, potem w otworze sadowi się parówka. 6 zł. Nie mam, ja pierdzielę, łzy napływają mi do oczu. Nie wiem.
- Nie mam – bąkam, cichym głosem.
- To ja zapłacę – wtrąca się ta kobieta. Chyba czeka na kawę. – 6 zł, tak?
Kasjer przytakuje, zdziwiony, wciąż z uśmiechem na ustach, ale nieco przyćmionym, stłumionym, zmieszanym. Ponownie więc – karta z bocznej kieszonki portfela, zbliżeniowo, i mamy to. Skonfundowane „dziękuję” wypełza z moich ust.
- Nie ma sprawy – uśmiecha się kobieta.
Wychodzę, z hotdogiem idę kilkadziesiąt metrów. W końcu przysiadam na krawężniku na jakimś osiedlu; bloki nachodzą na siebie prawie, ludzie śpią już, ewentualnie wracają do mieszkań. Biorę pierwszy kęs – musztarda spływa z bułki cienkim strumieniem na dżinsy. Parówkowe mięso pęka, rozpływa się w ustach. Jak dobrze.
We mnie też coś pęka. Szlocham. Kurwa, szlocham. Ryczę. I dojadam bułkę, wylizuję musztardę. Z zewnątrz to na pewno wygląda żałośnie – siedemnastolatek, w niedzielny, późny wieczór, zagubiony, poplątany, popierdolony, z hotdogiem w ręku, gilami wiszącymi jak sople z obu dziurek w nosie, łzami zatkniętymi w rzęsy, spływającymi po policzkach. Naraz: chcę do domu, do łóżka, chcę znów obiecać, że skończę, chcę zrozumieć, że nie ma gorszego rozwiązania, że są same lepsze, chcę zauważyć…nie, wcale nie, docenić, też nie, nie wiem, wykorzystać? miłość. Bo mnie się kocha; wierzą, że wrócę, pewnie przyrządzili kolację, jajecznicę z trzema kromkami chleba, może włączyli coś na Neflixie.
- Późno już, młodzieży. Do domu trzeba wracać – rzuca jakaś staruszka, w ręku niosąc zieloną reklamówkę, w kieszeniach mając paczkę LM-ów.
Fajnie, tak też zamierzam. Tylko nie wiem, czy zdążę: drży już księżyc na ciemnej tafli, łososiowy wieczór rozpłynął się na wieki.
Czas się kurczy.