Go to commentsTruskawkowe Pola na Zawsze pod Psem cz. I
Text 3 of 6 from volume: Onirycznie
Author
Genreprose poetry
Formprose
Date added2022-05-30
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views563

Truskawkowe Pola Na Zawsze

pod Psem


https://www.youtube.com/watch?v=HtUH9z_Oey8


Rzeka przelewała się jak to rzeka nurtem zmiennym, raz wartkim, raz leniwym, niczym...Och! Leniwe pierogi. Zgłodniałem. Sitowie muskało laminatowe, smukłe burty, bądź spoglądało z oddali oczami łypiącymi ze łba czapli, na długiej szyi dla dekoracji, albo zwiększenia zasięgu obserwacji. W oddali przemykał bór, meandrując wraz z rzeką. Za mną siedział niewydarzony, krępy balast. Nie będę nazywał po imieniu. Ja zaś, co chwila spoglądałem w stronę kajaka płomiennowłosej i piegowatej Oleńki, Aleksandry, Oli, oraz jej wnerwiającego przydupasa, Zbycha. Nie będę nazywał po imieniu. I tak siedziałem, robiłem wiosłem leniwie (znowuż te pierogi) i milczałem, milczałem, milczałem. A gdy się milczy, milczy, milczy, to apetyt rośnie wilczy na poezję... W jednej chwili uświadomiłem sobie, że mój głód wcale nie jest tak do końca fizyczny i choć wynika skądeś z trzewi, to jednak bardziej z innych okolic niż z żołądka. Wskazałbym na serce, ale to nie ono mnie właśnie uwierało. Więc może jednak fizyczny. Zagapiłem się, bo nurt tak sobie pluszczał, pluszczył, a nawet pluskał srebrną rybką, przecinającą powierzchnię. Zagapiłem się. Ale, to chyba nie tylko ja.

- Cholera, pierogi! Tfu! Progi!!!

Zawirowało dośrodkowo, ustawiając kajak burtą do niewielkiej katarakty. U Oleńki i jej przydupasa, Zbycha, nie będę nazywał po imieniu, sytuacja miała się podobnie. Fajt, fajt, plum, plum i dwa kajaczne, pokraczne kapotaże. Zdążyłem jeszcze pomyśleć głupio, że na tamtej łodzi sprzęty i ubrania są pieczołowicie upakowane w hermetycznej, plastykowej beczce, staraniem przydupasa, Zbycha. Nie będę nazywał po imieniu. A ja cóż? Plecak w foliowym worku.

Wynurzyłem się, parskając bez otrząsania. Z niewydarzoną pomocą krępego balastu odwróciłem kajak, bo płytko było. A potem stałem wmurowany stopami w dno, po kolana w opływającej wodzie.

Zastygam, wpatrując się w osłonecznioną i rozognioną sylwetkę. Wyprostowana, poddana lekko do przodu. Posąg sylfidy, rusałki jakiej. W białym gieźle lekko rozpiętym, przezroczystym teraz, jak na paradzie mokrego podkoszulka. I już nie w utajeniu kwitnące te dwie, unoszone gorąco, unisono dyszące... A jakby tego jeszcze było mało, za nią tęcza z rozbryzgów kipieli schwytanych w słoneczne zajączki. Magia, cholera. No i deser przed obiadem. Warto było się zamoczyć.

- Warto byłoby zamoczyć...

Płyniemy dalej, już widać ujście do jeziora. A ja zaczynam myśleć o magii. Wczoraj. Na ryneczku jednej z mijanych miejscowości. Fałszywa, farbowana cyganka.

- Daj rękę, panie, powróżę, powróżę. - Gwałtownie cofam dłoń, za którą mnie chwyta. - Tanio powróżę, panie.

Po kilku krokach znów podbiega do mnie.

- Za darmo powróżę. To los przemawia przeze mnie.

Nie wierzę w takie bzdety, ale jak za darmo, to mogę się zabawić, wysłuchując paru mętnych przepowiedni. Nie spogląda mi nawet w oczy, unika wzroku, tylko patrzy w kurczowo ściskaną dłoń.

- Jesteś jak nocny motyl, panie, jak ćma, która zmierza ku płomieniom. Owoce odmienią twój los. Na zawsze. Odrzucisz miłość niemego stworzenia i wpadniesz w objęcia ognia. Jeszcze możesz to zmienić. Odstąp, panie.

Wyrywam się i udaję na przystań.

Na jeziorze musieliśmy się trochę pogimnastykować z wiosłami, bo pod wiatr, chłodzący twarz, marszczący gładź skórzastymi refleksami. W końcu, trawiastą plażą nadpływa brzeg, odsłaniając żółty, brudnawy piasek w niewielkiej zatoczce, ku której zmierzamy. Tu rozbijemy obóz. Na dwa dni najwyżej, nie dłużej.

Dogasające ognisko. Wokół poustawiane byle jak namioty, a poza kręgiem, coraz słabszej poświaty żaru, ćma. Zalegający mrok. Las zagarniający nas podkową cieni. Żywych i ospale ruchomych, coś gaworzących po ichniemu.

Jaki tam las? Ścieżką, przesieką można go przejść w dziesięć minut, wychodząc na drogę prowadzącą do wsi. Ale kto by tam chodził po nocy? A jednak wtapiam się w czerń, jakby kryła się w niej jakaś tajemnica niezgłębiona.

Dziewczyny posprzątały już walające się butelki, ustawiając je w równych rzędach wokół namiotów, niczym jakieś miniaturowe palisady z ciemnego szkła. Spoglądam jeszcze w stronę, gdzie ma spocząć do snu Ola, Aleksandra, Oleńka. Niestety, widzę tylko przydupasa, Zbycha, pieczołowicie pakującego swoją gitarę w pokrowiec. Jego smętne zawodzenie uleciało, na szczęście, do gwiazd, które rozpanoszyły się niebywale na czystym, nocnym niebie. Może tylko zbladły odrobinę wobec zdecydowanej konkurencji księżycowej tarczy.

- Pełnia, czas wilkołaków.

I ten zapach znad jeziora. I przeczucie innych smaków, barw, aromatów. Prządki księżycowe mają nowy motek do splatania losów ludzkich żywotów. Kwadra po kwadrze.

Jestem cały zesztywniały, napięty i spięty z powodu bliskości Aleksandry przy ognisku. Niemal ocierała się o mnie ramieniem. A ja czułem tylko jej zapach. Miałem wrażenie, że to słodki aromat dojrzałych truskawek. Z trudem zapanowałem nad odruchem, żeby nie wgryźć się jej w szyję.

Zapadam w objęcia niewygodnej karimaty i chyba zasypiam. Tego akurat nie jestem pewien, bo wciąż czuję pod plecami, a szczególnie w okolicach krzyża, nierówności, nieusunięte kamienie, gdy srebrna mgła wnika przez cienkie płótno namiotu, falując i wypierając mrok do kątów. Z najgłębszej ciemności, z miejsca, gdzie zwykle chowam buty, dochodzi mnie głos.

- Jesteś jak ta ćma, panie, nocny motyl zmierzający wprost w ogień.

Próbuję wymamrotać - Paszła won! - próbuję, ale usta mam zlepione srebrną przędzą

- Wstań i idź! Za potrzebą, za głosem serca.

Faktycznie, czuję potrzebę. Rozpiera mi pęcherz, napiera na ... Jak to po kilku piwach. Narzucam coś na siebie, bo trochę się ochłodziło. Wyciągam z kącika buty. Delikatnie, z obawą czy nie kryje się tam jakaś profetyczna wiedźma. Wszystko to automatycznie, niczym somnambulik. Jeżeli wciąż śpię, tuląc się do nieprzytulnej karimaty, to moja złocista fontanna, co to niby pod drzewkiem, może się skończyć tragicznie. Otrząsam ostatnie kropelki, które w poświacie księżyca zamieniają się w maleńkie gwiazdy, z sykiem wypalające dziurki w mchu. Smużki dymu unoszą się, zmieniają w srebrne nici, splatające się z księżycowymi promieniami.

- Na bogów impresjonistów, co za szmirowaty landszaft!

Bez zastanowienia nurkuję w ciemną ścianę lasu. Już po chwili tylko spojrzenie w niebo, skryte ponad konarami drzew, pozwala mi odnaleźć w zbitym gąszczu gwiaździstą przecinkę. Ręce mam wysunięte daleko przed siebie. I bardzo dobrze, bo co chwilę obmacuję jakiś szorstki pień. Za sobą słyszę, chyba, cichy szmer, na który nie zwracam uwagi, a właściwie udaję, że nie zwracam, bo musiałbym zawrócić, a szmer szmerzy się tuż za mną. Zaś przede mną, wpychając mi serce do gardła, coś przebiega w ciemności z tętentem i trzaskiem łamanych gałązek. Dzik, ani chybi. Zatrzymuję się gwałtownie, ale ledwo uchwytne uchem powarkiwanie od tyłu, pcha mnie jednak do przodu. Właściwie nie wiem, co mnie pcha, zmusza do tej nocnej wędrówki.

A jednak nie w dziesięć minut, tak na wyczucie w pół godziny, wyłaniam się ze szpaleru drzew. Jest i droga. Bita, tłuczniowa. Dosiadam polnego kamienia. To raczej niewielki głaz narzutowy na obrzeżu.

Siedzę i myślę, spowity w srebrną przędzę. Omotane zostało właściwie wszystko. Jest niemal jasno, na ten upiorny, zalegający nocnymi lękami sposób. Myślę, myślę, myślę, marszczę czoło, aby lepiej myśleć. Myślę sobie, zastanawiam się, czy śnię jeszcze, czy też nie. Żadnych nadnaturalnych ani onirycznych symptomów nie zauważam.

- Och! Nie, nie, to nie faerie, ani wróżki, tylko ćmy w księżycowym świetle.

Wypomyślałem chyba w złą godzinę. Głuche warknięcie i ktoś, coś trąca mnie silnie w plecy. Nie poleciałem na twarz, tylko dlatego że dosiadałem głazu mocno, okrakiem, dodatkowo oplatając go nogami. Struchlałem jednak, zesztywniałem, tworząc z polodowcowym piedestałem, kamienną figurę godną mistrza Rodina. Dwa kolejne, nieco słabsze szturchnięcia wyrywają mnie z katalepsji, katatonii, jak zwał... Ześlizguję się na ugięte nogi i odwracam powoli, powoli, bardzo powoli.

- O żesz, kurwa, za przeproszeniem, wilkołak!!! Cholerna pełnia!

Czarna bestia, o zmierzwionej, przetykanej srebrem sierści. Wlepione we mnie złotawe latarnie, w których również pełgają języczki srebra, a może rtęci, bo przelewają się chwilami wokół bezdennej źrenicy.

- Wilk! To raczej wilk. Chyba lepiej, że nie wilkołak!?

Kreatura, szeroko aż po gardziel, rozwiera paszczę, a ja mam nieodparte wrażenie, że uśmiecha się pogardliwie, prezentując imponujący garnitur kłów. Przysiada na zadzie, koniec ogona drga ironicznie.

- Czy to pies, czy to bies?!

Próbuję ruchu. Na razie na wstecznym. I tak wycofuję się rakiem, spoglądając w demoniczne ślepia, dopóki nie potykam się o miedzę, chyba. Oczywiście, padam w porośnięte jakimś zielskiem grządki. Wyraźnie czuję plecami, że to grządki.

Nosem zaś wyczuwam niepowtarzalny zapach dojrzałych, rozgniecionych truskawek.

- Ola, Oleńka, Aleksandra.

A kiedy tak leżę w tych aromatycznych słodkościach, coś śliskiego i zarazem szorstkiego przejeżdża mi kilkakrotnie po twarzy.

- Fuj! Brzydki pies.



  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Któż z nas nie lubi truskawek? (Pytanie retoryczne, bo nawet alergicy się do nich ślinią.)
Truskawki właśnie pojawiły się na straganach.
A` propos ślinienia się.
Psy oraz miłości.
I może The Beatles.
© 2010-2016 by Creative Media