Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2022-06-23 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 562 |
Powiedzieli - Porwać prezydenta.
Porwać to znaczy co? Uprowadzić, czy definitywnie porwać? Bo wiem, że prezydent tego miasta lubi chodzić na ryby. I jakby te udrapowane pudełka, w których to niby się nosi maliny, a jeden koszyk podobny do drugiego, co malin nie uświadczysz, puste są, chciały się machnąć na prezydenta, to może właśnie porwać ale w tym znaczeniu że - potargać? Potargać na amen?
Mogły by wpuścić aligatora do jeziora. I on, w imieniu Nowego Porządku, mógłby się potężnie zamachnąć. A Prezydent nie nosi do wyciągania ryb w sensie, nie zakłada krawata. I nie mógłby się tym krawatem obronić. Bo zwierz ogromny, co jest aligator, też ma swoje słabe strony. Jakby go tak krawatem dobrze ściągnąć, to, kto wie? Może by i się Prezydent sam obronił.
Tak sobie myślałem idąc przez dzielnicę. Piastów, to najbliżej jeziora. Oraz mostu.
Za rzeką jest już inna administracja.
Byłem już niedaleko domu, w którym to prosperujący sklep. Można kupić piwo i udać się na ogródek. Skąd to wiem? Od emerytowanego urzędnika, co ciągnął wóz ze złomem i dziwił się że nie wiem takich prostych rzeczy, że piwo się kupuje w sklepie, potem się idzie na ogródek, a tam służby nie mają dostępu, i mozna pić całkiem legalnie.
Nazywali to `Biały dom`.
Biały dom rzeczywiście prosperował. Od rana ciągnęły tam tłumy. Zasiadali przy stolikach - giganci konwersacji i ci co nie znoszą globalnego ocieplenia. Tutaj rodziły się pomysły, jak poradzić sobie z zagrożeniami cywilizacji. Następnie przychodziła faza wzruszeń, czasem emocji. A następnego dnia rodziły się znowu.
Ale to znałem skądinąd. Z mojego miasta. Ponieważ pochodziłem z tego samego kręgu kulturowego.
Ominąłem dom. A potem znalazłem się na moście. Tym samym z którego zabrał mnie skafander.
Maliny nie było. Widocznie powlokła się już do swojego projekta.
Poczłapałem do jeziora. Poczułem zapach ryb i tataraków. Brzeg wydawał się niewinny i pozostawiony samemu sobie. Po tafli wlekła się chłodna mgła. Odezwały się kaczki.
Nie widziałem ich, skryte w sitowiu. Ale gdzieś tam zamajaczyła mi postać z wędką. Ani chybi - Prezydent.
Podszedłem.
- Witam pana, panie Prezydencie - przywitałem się grzecznie.
- A, witam - Odparł Prezydent, nie przenosząc wzroku na mnie, widocznie oczekiwał brania.
- Te skaraluchy z opozycji nastają na pana i przyszedłem pana ostrzec.
- Ale z jakiej opozycji, ja tutaj jestem opozycja - Odpowiedział.
- No ci, co w rządzie warszawskim, oraz światowym mają się za regulatorów moralności, a sami snują plany jakby tu kogo porwać.
- To mówisz pan, że co? - Coś mu tam szarpnęło za wędkę. Dosyć mocno, myślałem że aligator. Ale nie. Duży okoń wysunął łeb z wody.
- Słyszałem, chociaż nie lubię podsłuchiwać. O panu prawili - Nie mogłem mu zdradzić o skafandrze i szczegółowych okolicznościach.
- Paparuchy są wszędzie - nawijał okonia a potem sprawnym ruchem wrzucił go do wiaderka.