Go to commentsCybul cz.1
Text 1 of 6 from volume: Cybul
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2022-06-30
Linguistic correctness
Text quality
Views819

Wielu ludzi oczekuje pomocy z nieba, lecz czy to możliwe że w niebie oczekują pomocy z Ziemi? 

Rozdział 1 

Woda jest traktowana jak coś pospolitego, można ją przejrzeć nawet z daleka, lecz kiedy osiągnie temperaturę 4 stopni Celsjusza lub punkt potrójny dzieją się rzeczy zaskakujące. Niezależnie od temperatury, okoliczności i stanu skupienia woda bywa zwodnicza. Wszystko co się dzieje ma jakieś powody. A kiedy przybierze postać wody ognistej, zwanej też rozmowną, bywa różnie. 

Cybul patrzył na twarze współbiesiadników, szczere i wesołe, w ich oczach jednak brak było zrozumienia dla spraw niezwiązanych z wypiciem kolejnej butelki. Gdyby przyjąć, że bóg stworzył ich na swoje podobieństwo, można by było dojść do ciekawych wniosków. Coś zdecydowanie poszło nie tak, zresztą w mieście które nie daje szans to standard, ale okolica ładna. Było jeszcze sporo czasu, Cybul nie wiedział co się dokładnie wydarzy, ale wiedział gdzie i o której godzinie, wiedział też że to będzie coś ważnego. Wieczór rozkwitał w najlepsze, wesołe głosy dobiegały ze wszystkich stron, na radomskich Fontannach zawsze było gwarno, ich szum nadawał rozmowom właściwy rytm, no i przepojki nie trzeba było szukać jak ktoś popijał a sytuacja była awaryjna. W miejscu gdzie rozkwitały uczucia na spotkanie czekał ktoś, ale chyba niepotrzebnie. 

- Znowu popaprańce latają – oburzył się ten z lewej. 

Wszyscy spojrzeli do góry, faktycznie, widać było dziwne błyski na niebie, jakieś światła poruszające się pozbawionymi ładu i ziemskiej logiki zygzakami. Rzadko się nad Radom zapuszczali, zapewne obawiając się, że opary alkoholu uszkodzą im przyrządy sterownicze, ale w ostatnich dniach wyraźnie się przestali tym przejmować. 

- Może to jakaś reklama? – powiedział ten z prawej. 

- Więc jak reklama to znaczy że jest to dobry moment aby walnąć po lufie – wymyślił Cybul. 

Były 3 lufy. 

- Co trzech to pech – rzucił ktoś. 

A więc czwarta. Całkiem fajne wzory dziwne światła malowały na niebie, coś jakby… trzy nitki spaghetti splątane ze sobą.  Wirowały. 

- Się zaczną zderzać zaraz normalnie – rzucił ten z lewej. 

- Kto się zacznie zderzać? – zapytała przypadkowa koleżanka. 

- O tam, na niebie! 

- Nic nie widzę. 

- Co za krótkowzroczny gatunek! 

Świetlny trójramienny wzór wyraźnie zainteresował Cybula. 

- Widziałem już kiedyś taki znak! 

- Gdzie? 

- Papież miał kiedyś pulower w takie trójniki. 

- Skoro tak, to na zdrowie. 

- Zrobię groźną minę, niech spierdalają, płoszą ryby na Borkach. – powiedział ten z prawej . 

Mina była naprawdę groźna i po chwili światła ustały. Wcześniej jednak rozświetliły niebo tak bardzo, że można było przez chwilę dostrzec coś jakby pulsującą sieć połączeń, jakby szlaki grawitacyjne ułatwiające i przyspieszające podróże kosmiczne, szlaki które się co jakiś czas zmieniały aby nie było nudy, może żeby zmylić pościg, a może dlatego że wszystko się zmienia. Grawitacyjne drogi pełne łuków. Cała ekipa zademonstrowała mocno zdumione miny , jednoznacznie doceniając urodę i niezwykłość zjawiska, ktoś rzucił: 

- Dobra ta wóda. 

Reszta przytaknęła. 

- Zabrałem wędkę, coś złowimy mam przeczucie – kontynuował wędkarz-amator. No bo jedziemy na te Borki? 

- Tak – odpowiedział spokojnie Cybul. – Kupimy jeszcze ze 2 butelki na wyostrzenie zmysłów, trzeba będzie mieć oczy szeroko otwarte. 

- No co ty, gruntówkę wziąłem, z dzwonkiem, nie trzeba mieć aż tak bardzo wyostrzonych zmysłów, będzie dzwonić w przypadku brania. Ale w temacie 2 butelek zgoda całkowita. 

- Na stacji benzynowej jest promocja z okazji Euro 2012, do każdej flaszki hot – dog gratis. 

- Szkoda miejsca w organizmie na takie rzeczy, jakby piwko dokładali – to by była kusząca oferta. Później zjemy, jak wrócimy. – stwierdził Cybul. 

Na stacji benzynowej kolejka, można było w spokoju wysłuchać wiadomości radiowych: 

„ .. W dniu dzisiejszym, 4 lipca, przypada rocznica śmierci podwójnej laureatki nagrody Nobla, i to w dwóch różnych dziedzinach, Marii Skłodowskiej-Curie.” 

- To wspaniała okazja do świętowania. – ucieszył się jeden z głosów w kolejce. 

Odpowiednio zaopatrzeni dotarli na miejsce, nad zalewem okazało się że sporo osób wybrało podobny sposób na spędzenie ciepłej lipcowej nocy, jedna wielka impreza. Jednak znaleźli spokojne miejsce, na stanowisku obok zespół meneli prowadził ożywioną dyskusję: 

- To bardzo prawdopodobne że świadomość powstaje w elektromagnetycznym polu generowanym przez mózg. 

- Elektromagnetyczna energia przenikająca przez otaczającą neurony tkankę? Czyżby informacja w postaci niematerialnej fali? 

Zamilkli i słychać było tylko szum fal materialnych, oraz pijackie okrzyki z drugiej strony zalewu: 

Sto lat to za mało, Sto lat to za mało, 3 tysiące by się zdało. 

Jeden z meneli zaczął drążyć: 

- Czy można by w takim razie zakłócić świadomość i wolną wolę jakimś zewnętrznym polem elektromagnetycznym? To chyba nie takie proste. 

- Można zakłócić pole magnetyczne mózgu czyli TMS, ale nie przynosi to skutków 

w postaci zaburzenia świadomości, lecz wpływa na obniżenie zdolności do 

płynnego myślenia oraz polepszenia pamięci fotograficznej i innych tego typu  

zdolności. Pole magnetyczne mózgu, prawdopodobnie służy do `przywoływania` odległych neuronów, a te ,gdy są odpowiednie,  odpowiadają na te zawołania, szukając połączenia z innymi neuronami już na poziomie sieci. Tak rodzi się nowy pomysł, ale nie tylko to. Ten proces zachodzi niezależnie od naszej świadomości. Świadomość ma dostęp jedynie do rezultatu tego procesu. 

- I tak, i nie... kwestia do zbadania. Dusza jest od czego innego tak jak materia i energia. Mózg nie wytwarza wszystkiego, tak jak nie robi tego energia - to jedynie narzędzia pomocne do o/d/żywiania ciała. 

- Na trzeźwo tego nie rozgryziemy. 

Powiał chłodny wiatr. 

- A wiecie że Baśce się wczoraj pomyliło i zrobiła kupę w trakcie posiłku? Wszyscy byli tym faktem oburzeni! – menele drastycznie zmienili temat, zagadali po swojemu, bez metafor, w typowo menelskim stylu. 

Konsternacja. 

Nieopodal na dębowym pieńku odpoczywał zmęczony życiem gość rozkoszując się chwilą: 

- O jaki wygodny pieniek, idealny. 

Zaciekawiony tym wszystkim wiatr hasał przyjaźnie po okolicy lecz woda go ignorowała, woda była spokojna, jakby zamyślona, nieobecna, fale które jeszcze przed chwilą wyraźnie dawały znać o sobie ustały, jakby ktoś odłączył wtyczkę od falownicy. 

Zainstalowali się nad brzegiem, kierownik wycieczki sprawnie odbezpieczył butelkę i polewał sprawiedliwie, w dobrym tempie. Cybul poczuł lekkie zmęczenie, było jeszcze trochę czasu więc może mała drzemka, jak to nad wodą nieraz bywało – pomyślał? Wtem nie wiadomo skąd pojawił się biały ptak z lekko czarnymi skrzydłami i jakby pomarańczowym dziobem, łopot skrzydeł był dość głośny, jednak nie zrobił wrażenia na biesiadnikach, więc ptak rzucił głośne: 

- Nie spać!!! 

Zdumione towarzystwo zastosowało się do polecenia, przechodząc do kolejnej butelki. Z drugiej strony zalewu rozbrzmiała energetyczna muzyczka: 

(Well I`m feelin` left behind, 

Lord what a waste of time  

they`re coming to get you, run on) 

Ktoś głośno spytał :  

- Kto pije nalewkę z czarnego bzu? 

Jakiś cień po drugiej stronie wymachiwał błyszczącą butelką. Cybul złapał smaka na nalewkę, jest jeszcze trochę czasu – pomyślał, popłynę, będzie szybciej. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął niebieską karteczkę, utkwił w niej wzrok i zamyślił się na dłuższą chwilę. 

Noc już była ciemna - Więc dlaczego na zalewie takie żywe blaski!? A drzewa tak się cieszą, wymachują gałęziami. 

A może wcale się nie cieszą, tylko chwytają przelatujące owady?  

I ten Szelestoszmer. 

Woda była ciepła, przyjemna, odległość nieduża, ale Cybul zabrał piwo na drogę. Blaski wyraźnie unosiły  się z dna, jakby ktoś wsypał do zalewu wywrotkę  świecidełek. Tylko że one się poruszały, układały w dziwne kształty. Jeden blask był silniejszy niż inne, nie przemieszczał się, pulsował. Cybul postanowił to sprawdzić. Nurkowanie z otwartym piwem nie jest specjalnie roztropne, do otwartej butelki wnet wpłynął mały węgorz i pomyślał – całe życie o tym marzyłem! Po chwili cała butelka stała się węgorzem i wyślizgnęła się z dłoni, osiadając na dnie. Światło było trochę hipnotyzujące, jak na imprezach techno sprzed lat. Woda stawała się coraz bardziej gorąca i przy tym bardzo gęsta, ale woda tak ma że potrafi zmieniać gęstość nieco inaczej niż normalne substancje, jednak robiło się za gęsto, Cybul z trudem płynął, ale było już blisko. Wyraźny zapach ogniska pod wodą też był podejrzany, odczuwało się go całym ciałem, on po prostu był, pojawiła się też muzyka, przyjemna. Gęstość stawała się zbyt duża a temperatura nieprzyjemna, nie dam rady – pomyślał, roślinność tańczyła w rytm muzyki, pojawił się wir, wszystko zaczęło wirować. Nie musiał już płynąć, wirował razem z wirem, temperatura nie była już taka dokuczliwa, jednak światło oślepiające, kątem oka dostrzegł tylko podwodnego pająka suszącego podwodną pajęczynę, muzyka coraz wyraźniejsza, i ten dziwny nasilający się zapach. I wiatr. I kroki, szuranie właściwie. Ktoś stał obok, lecz nie widział kto. Usłyszał tylko: 

- Najwyższa kurwa pora! 


Rozdział 2 

Miasto leżące na południe od Południowego Mazowsza, wiele lat wcześniej.


Modre radomskie niebo spotykało się właśnie z szarością wieczoru i ulicy Chrobrego, gdy dotarliśmy wraz z Izim na miejsce. Knajpa lekko po schodkach w dół, z zewnątrz wydawało się że w tym miejscu jest zupełne nic, a jednak w środku było sympatycznie, gwarno i radośnie.   

W tamtych czasach i okolicach, kiedy człowiek w sklepie lub knajpie poprosił o piwo, dostawał Warkę czerwoną, od jakiegoś czasu jednak świat przestał być prosty, gdyż na rynku pojawiła się Warka strong. Smakowała nieźle , a ponieważ za jej sprawą do organizmu dostawało się więcej radości dzięki podwyższonym procentom niż za sprawą czerwieni, trzeba było stawać przed nie lada wyborem. To była rewolucja. Fizyczne zjawisko znane jako „ przesunięcie ku czerwieni” było poważnie zagrożone, sentymenty odchodziły na bok, tego dnia jednak nie trzeba było sobie łamać głowy tym co zamówić, gdyż stolik znajomych lub nie, do których się przysiedliśmy zastawiony był alkoholem w stopniu maksymalnym. Na początku lat 90-tych stoły w knajpach były mocne, lecz nasz wyraźnie cierpiał, a gdy powiedziałem: 

- Idę po piwo. 

Stolik wyraźnie zaskrzypiał ze złości. 

- Gdzie będziesz szedł, to które jest pijcie, chyba trochę za dużo zamówiłem – powiedział gość w gipsie, a właściwie gips z którego wystawały elementy człowieka. Czarne kręcone włosy i włoskie rysy twarzy sprawiły że pomyślałem : to pewnie z myślą o takich gościach Organek napisze kiedyś piosenkę „Italiano”. Obok siedziała jego dziewczyna Aneta, od razu złączyli mi się w całość, jedność, jakby mogli istnieć tylko razem. Uśmiechała się do niego serdecznie, nie każda kobieta uśmiecha się w ten sposób do swojego faceta, w sposób po którym wiadomo że nic innego do szczęścia nie jest potrzebne. 

Resztę osób przy stoliku znałem z widzenia lub słyszenia, toczyli zbyt mądrą jak na wczesny wieczór rozmowę. Przy stoliku obok siedziała dziwnie znajoma para – gość który być może zrobi w życiu coś sensownego i dziewczyna która kochała, jednak wciąż się jeszcze rozglądała, jej wybranek był spoko i było raczej pewne że będzie z nim, dopóki trafi się ktoś bardziej odpowiedni. Pierwsze piwo w ten ciepły letni wieczór wypiłem praktycznie na raz, nawet dobrze się złożyło że nie trzeba było chodzić do baru po następne, nie mówiąc już o tym że w kieszeniach miałem sporo miejsca, jeden banknot z dość niskim nominałem mógł jeszcze spokojnie odpocząć, zresztą to i tak była komfortowa sytuacja, przeważnie kasy brakowało, ale nie miałem dużych potrzeb, główne miejsce na liście wydatków zajmowała numizmatyka – aby szkolny lekarz wystawił zwolnienie lekarskie musiał dostać jakiegoś starego pieniążka.  

Raczej wtedy nie paliłem, sportowcy nie palą a przecież byłem bramkarzem w drużynie występującej w najniższej z możliwych lig. Bramkarzem rezerwowym, a dokładnie to walczyłem o pozycję rezerwowego bo było nas trzech, pozycja głównego bramkarza który miał pierwszoligową przeszłość była niezagrożona, tak jak niezagrożona była dostępność piwa którego ciągle na stoliku przybywało. Piliśmy szybko, tak jak biegałem szybko, byłem prawdopodobnie jednym z najszybszych bramkarzy w historii mazowieckiej piłki nożnej. Od początku było przyjemnie, a gdy kasą nie było trzeba się przejmować – całkowity relaks. 

- Życie to nie jest bajka, zapalimy laki strajka – powiedział gość w gipsie. 

Pokręciłem głową odmawiając. 

- Przemycasz coś? – zapytałem gipsiarza 

- Ale co? 

- Nie wiem kurwa, papierosy, uran, cokolwiek, pół człowieka w gipsie, cały tułów, można sporo napchać. 

- Jeszcze nie, ale pomysł dobry. 

Czasy to były mocno przemytnicze, pół dzielnicy kombinowało, sporo osób jeździło do rajchu w interesach, pomysł był wart przemyślenia. Jednak w gipsie nieprzyjemnie – przypomniała mi się sytuacja gdy złapałem na treningu kontuzję „czwórki ” i gips na nodze przez krótki czas wkurzał mnie niezmiernie, zdemontowałem więc gips przed czasem aby przystąpić do egzaminu na prawo jazdy. Pamiętam jak słabo noga działała, poprosiłem instruktora żebym mógł poćwiczyć na placu manewrowym, zgodził się, gdy próbowałem w międzyczasie przyszedł egzaminator i zostałem przywołany. Wysiadając usłyszałem: 

- Bardzo dobrze, zdał pan, kto następny? 

Przypadek. Życie składa się z przypadków. Plac manewrowy zaliczyłem jako pierwszy, za to jazda na mieście jako ostatni. Tego dnia wszystko się układało, czułem się jak Król. Pierwszy i ostatni. Najbardziej bolało przy zginaniu, ale dam radę – pomyślałem, pozytywne nastawienie to klucz. I faktycznie, jazda krótka, egzaminatorowi się spieszyło, jechałem przepisowo max. 60 km/h a on: 

- Daj mu w pizdę, nieco mi się spieszy. 

Podpuszcza. Czy nie? A co tam, pojechałem szybciej. Dużo szybciej. Wysiedliśmy i usłyszałem: 

- Dobrze jeździsz, ale na przyszłość zapinaj pasy! 

Niepewność. 

- Ale zdałem? 

Nastąpiła chwila w której coś się decyduje, taka drapiąca w różne miejsca. 

- Tak. 

Fart. A więc może jednak ten gips jakoś pozytywnie wpływa na człowieka, następują jakieś reakcje które naukowcy dopiero odkryją, w przekonaniu tym utwierdzała mnie zadowolona mina nowo poznanego kolegi, on jak się okazało też miał farta, a nawet mega-farta, spaść z wysokiego drzewa licząc po drodze kręgosłupem gałęzie i wciąż móc chodzić – to dopiero szczęście. Na jego gipsie było dużo pamiątkowych wpisów i dedykacji, przykuwał wzrok napis: …Ból, Cybul, Cubul. Wyglądało to trochę jak tatuaże, również coś od siebie napisałem, podobnie Izi, właściwie to miałem wrażenie, że nowo poznany kolega Cybul dobrze się w tej gipsowej zbroi czuje. 

Jednak nie, nie zawsze w gipsie jest fajnie, kiedyś na jednej sali szpitalnej leżałem z gościem któremu za gips wlazł skorek. Nie przypominam sobie abym słyszał w życiu bardziej przeraźliwe krzyki. I długotrwałe, gdyż personel szpitalny był słabo zmotywowany. Ziemskie umęczenie. 

W barze czas płynie inaczej, a gdy trafi się na fajnych ludzi to pojęcie czasu właściwie nie istnieje, zupełnie jak w sytuacji zbliżenia do czarnej dziury, która z czasu się śmieje, tak jak i my się śmialiśmy, można powiedzieć że od razy się polubiliśmy. 

Tego dnia poczułem się naprawdę dobrze. Zresztą nie tylko ja – syn właścicieli baru usnął w trakcie przechodzenia po udanym wieczorze przez płot znajdujący się na tyłach baru i spał na nim dobrze, przyprawiając w zdumienie okoliczne ptactwo oraz koty. Koledzy z dzielnicy przywieźli z rajchu fajną kolekcję butów, dobrze im poszło. A na Kusocińskiego nikt nie wie dlaczego. Gdy wracałem dobrze nachmielony przyszła do mnie Myśl która dojrzewała już długo, Myśl, której w głowie zrobiło się za ciasno. No ale skoro poznałem gościa który jest najwyraźniej niezniszczalny… 

Rozdział 3 

Matematyka trochę się musi wkurzać kiedy ludzie stosują ją tylko do obliczania. Równowagi odwieczny stróż ziewa z nudów, kiedy widzi równanie w którym się nic nie dzieje. Zapisane, wyliczone, znak równości i zgadza się. Taki chuj – to założenie nieprawdziwe. Wszystko się zmienia. Każda ze stron równania ma swój plan, szuka sojuszników. Cień postaci ze snu, któremu zbyt spodobało się w neuronowym świecie może przeliczać równania po swojemu, może decydować o wygranej i ostatecznym kształcie wzoru nie dlatego że jest zajebisty i mocny, ale dlatego że jest zaskakujący i nieprzewidywalny. Tak jak w szachach, gdy Król mając do dyspozycji tylko skoczka może zawstydzić przeciwnika, który ma całą armię figur. Ale na początku partii zawsze jest równowaga. I dreszczyk emocji kiedy pojawia się pytanie: ciekawe co się wydarzy? 

Równanie jest tylko początkiem. Być może jedno z głównych pytań, które sporo osób sobie zadaje: co było pierwsze: myśl czy materia? – powinno zostać rozszerzone, bo możliwe że pierwszy był wzór. Kiedy rodzi się człowiek można by było przypuszczać że w równaniu wszystko się zgadza i dopiero później powstaną błędy  i zmiany, raz wymuszone, raz wypracowane, raz przypadkowe. Darcie ryja przez dzieci nie jest zmianą, jest przypomnieniem tego, że nie jesteśmy tu po to aby było przyjemnie. Po co więc? Być może każdy po co innego, być może niektórzy aby zbierać informacje, dla jednej ze stron równania, lub dla obu, a może dla jeszcze kogoś innego. Być może przy projektowaniu człowieka nie wszystko się udało, nie mówię od razu że zespół projektowy był niezbyt utalentowany lub najebany, chociaż kto to wie. 

Zespół projektowy z którym umówiliśmy się na piwko gwarantował udany wieczór, z matematycznego punktu widzenia też wszystko było ok, liczba 50 będąca nominałem banknotu który otrzymałem od kochanej Babci Gieni dawał spore możliwości inwestycyjne, w sektor piwny rzecz jasna. Piło się dobrze, sympatyczna knajpka o jeszcze sympatyczniejszej nazwie Lucky Luke proponowała beztroski nastrój, Cybul był jednak trochę poddenerwowany. 

- Coś widzę lekka spinka jakaś?  - zagadnąłem. 

- Drobnostka. 

- Wyglądasz jakbyś chciał lutnąć komuś w pacynę? 

- A to już inna sprawa, słyszałem że jacyś dresiarze podobno kogoś pobili na Żeromie – wyjaśnił – strasznie mnie to wkurwia, myślą że są bezkarni gnoje. 

- No bo chyba są – słusznie zauważyłem. – Przynajmniej jak dotychczas. 

- I to jest najgorsze. 

- Cóż, też mnie to denerwuje, co jakiś czas gazety opisują podobne sytuacje. 

- Gazet to tak specjalnie nie czytam. 

- Możemy coś z tym zrobić, zastanawiałem się nawet nad tym ostatnio, i wyobraź sobie że przyszła mi do głowy pewna Myśl. 

- Jaka? Co możemy zrobić? 

- Porządek. 

- Jak? 

- Zwyczajnie ich rozwalimy. Nie powinniśmy się zgadzać na takie akcje w naszym mieście, a specjaliści do spraw umarzania postępowań niespecjalnie panują nad sytuacją. 

- Można coś pomyśleć. 

Sprawa wydawała się prosta, nie było się specjalnie nad czym zastanawiać. Cybul po zdjęciu gipsu dochodził do zdrowia i formy, a ponieważ znał sztuki walki zadanie wydawało się to dziecinnie łatwe, być może nawet dla dwóch nie będzie roboty i będę tylko w asekuracji, jednak sławą powinniśmy dzielić się po równo, a na wywiady to nawet ja mógłbym częściej chodzić, przecież pewnie będą męczące, jakaś sprawiedliwość musi być. 

- No dobra, to przejdźmy od słów do czynów – zaproponowałem, stając się członkiem dwuosobowej grupy porządkowej, która miała się przeciwstawić lokalnemu krajobrazowi. 

- Front Przeciw Złu – wymyślił Cybul – taką proponuję nazwę. 

- Brzmi dobrze, nawet bardzo dobrze – pogratulowałem pomysłu. 

- Na jutro przygotuję naszywki. 

Gdy spotkaliśmy się po kilku dniach naszywki były już gotowe, ręcznie wykonane, granatowo stalowe z grubego materiału, wielkości uczniowskiej tarczy szkolnej, z wyszytymi czarnymi literami FPZ. Wyglądały profesjonalnie, niestety nie mieliśmy czym ich przyszyć, więc po prostu schowaliśmy do kieszeni niczym policyjne odznaki.  

- No dobra, to chyba zaczniemy od własnego podwórka -zaproponowałem-  rozejrzymy się po Piętnastce.  

Tak nazywaliśmy pieszczotliwie osiedle XV lecia , swego czasu będące chlubą PRL, dzielnicę pełną nowoczesnych rozwiązań architektonicznych, zieleni a nawet niespotykanej w innych częściach miasta obiektów sztuki rzeźbiarskiej, często bardzo trudnej do zinterpretowania i zrozumienia tego, co artysta miał na myśli. 

 

- Może być  - zgodził się Cybul, który bywał przecież czasami u Babci na Piętnastce nieopodal mnie, więc wszystko się zgadzało, mogliśmy zostać pełnoprawnymi szeryfami. Kręciliśmy się długo po okolicy, zaglądając w różne podejrzane miejsca, ale nie trafiliśmy na nic niepokojącego. 

- Dobrze że zrobimy porządek, ktoś mi ostatnio opowiadał że jedna z restauracji wypuściła ciekawą reklamę zachęcającą do odwiedzin turystów: 

„ Przyjedź do Radomia, poznaj ciekawe miejsca, zabytki, niezwykłych ludzi, a jeśli przeżyjesz, zapraszamy na dania kuchni regionalnej Ziemi Radomskiej”.  

- Niezłe jaja. 

Szło się dobrze, ale powodów do interwencji, ani nawet do obywatelskiego napomnienia kogokolwiek nie znaleźliśmy. 

- Mówiłeś komuś o naszych planach? – spytałem. 

- Nie, a bo co? 

- Tak jakby się rozeszło po dzielnicy, nie dość że żadnych incydentów to jeszcze jakoś dziwnie się ludziska uśmiechają. 

- A no faktycznie ! – rzucił Cybul patrząc w kierunku przechodzącego drugą stroną ulicy kolegi o pseudonimie Jojo, który uśmiechał się serdecznie. 

- Nie, to akurat nie najlepszy przykład, to po prostu niezły jajcarz. 

- A wcześniej się nie uśmiechali? 

- Jakoś nie zwróciłem uwagi. 

- Mieszkasz tu prawie 20 lat i nie zwróciłeś uwagi? 

- Tak kurwa, staram się patrzeć pod nogi jak chodzę, żeby się nie potknąć. Nie siadam też w niektórych miejscach żeby nie złapać wilka i nie oglądam się za siebie, bo mi z przodu ktoś przyjebie. 

- Z tym wilkiem to faktycznie. 

Przeszliśmy kilkaset metrów w milczeniu, przy rzeźbie koło biblioteki spotkałem znajomą malarkę, która oczywiście szczerze i pięknie się uśmiechała, tak jak zwykle. 

- Możliwe że uśmiechali się już wcześniej – stwierdziłem – na przykład ta malarka. 

- Dzielnica artystyczna – podsumował Cybul. - No dobra, to jedną dzielnicę mamy sprawdzoną, odwaliliśmy kawał dobrej roboty, chodźmy do mnie, wypijemy coś na wzmocnienie i ustalimy dalszy plan działania. Zajrzyjmy do monopolowego. 

- Słaby budżet. 

- Damy radę. 

W drodze na osiedle Akademickie gdzie aktualnie mieszkał Cybul napotkaliśmy dobrze zaopatrzony sklep. 

- Przepraszam, jaki ma Pan asortyment win? 

Nie zdążyłem się skrzywić na myśl o winach gdy dobrze zorientowany sprzedawca rozpoczął opowieść o regionach, bukietach, słońcu, dobrych rocznikach i złych kobietach, był ekspertem i opowiadał ciekawie, tak że nie wypadało powiedzieć: 

- Daj Pan dwa najbardziej słoneczne i lecimy.- pomyślałem. 

Gdy sprzedawca uśmiechnięty zakończył swoją opowieść szepnąłem Cybulowi: 

- Tu też się uśmiechają cwaniaczki. 

- Taa, na Akademickim już wcześniej sprawdziłem, względny spokój. 

- No to 2 dzielnice mamy zrobione. 

Sprzedawca czekał cierpliwie na decyzję. 

- A może jakieś odrobinkę tańsze? 

- Oczywiście, oczywiście – i przeszliśmy do dalszego etapu opowieści o winach z nieco gorszych regionów i krain nie tak słonecznych jak poprzednio, za to w bardziej przystępnych cenach. 

- Co myślisz? - spytał Cybul po wysłuchaniu propozycji z tego segmentu. 

- Ja to się na winach nie znam, wszystko jedno. 

Cybul pokiwał głową ze zrozumieniem i zapewne chcąc sprawić sprzedawcy uprzejmość i pozwolić opowiedzieć coś jeszcze poprosił o informacje uzupełniające: 

- Może jeszcze ciut niższa cena by była bardziej odpowiednia. 

Sprzedawca przestał się uśmiechać. 

- Jeszcze tańsze? 

- Jeszcze tańsze. 

- Chodzi o te najtańsze? 

- Zgadza się. 

- Ile? 

- Jeśli z tym bukietem o który pan wspominał jest wszystko w porządku, to poprosimy dwa, dwa najlepsze z bukietem. 

- Dobra – sprzedawca schylił się do najniższej z półek, i znów się zaczął uśmiechać, tym razem potakując ze zrozumieniem głową. 

Dobrze zaopatrzeni ruszyliśmy do miejsca docelowego, po drodze przechodziliśmy obok bloku mojej byłej dziewczyny Kasi, światło na 10 piętrze w rogu świeciło się, rozjaśniając wspomnienia, byłem niemal pewien że poczułem jej zapach. Zapach wina Tornado które zaproponował nam profesjonalny doradca też był niczego sobie, taki orzeźwiający. 

- Zupełnie jak prawdziwe tornado – zauważyłem, gdyż oprócz intensywnego zapachu klepało również nieźle i nieuchronnie zmierzaliśmy do krainy zniszczenia. Zanim jednak systemy w organizmie zaczęły pracować wolniej ustaliliśmy, że następnym etapem działania FPZ będzie okryta złą sławą „ Żeroma”, postanowiliśmy zajrzeć w paszczę lwa. Z radia dobiegały dźwięki piosenki : 

„ kiedyś chłop (szum), cały dzień mógł robić w polu, witaminy miał w owocach a owoce miał w jabolu” 

- Wyśmienite – podsumował Cybul, ale nie byłem pewien czy ma na myśli nowoutworzony plan, czy też chodzi o jakiś podmuch Tornado.  

Blisko denka zgłodniałem. 

- Masz coś do jedzenia? 

- Wyśmienite zapiekanki z pasztetem, idealnie skomponują się z bukietami, nawet nie trzeba kroić chleba i przygotowywać bo zostały z wczorajszego dnia w opiekaczu, tylko do podgrzania. 

- Idealnie. 

Opiekacz włączył się. Było to o tyle dziwne że Cybul siedział pod ścianą sącząc Tornado i nawet nie spojrzał w kierunku kuchni. Popatrzyłem zdumiony to na opiekacz to na niego, wykluczyłem że na skutek wichury która powstała w głowie coś mi umknęło, ale pomyślałem jeszcze chwilę i zanim zapiekanki były gotowe spytałem. 

- Jak to zrobiłeś? 

- Co? 

- Opiekacz. Jak włączyłeś Opiekacz. 

- Sam się włączył. 

- No właśnie. 

- To mądry Opiekacz. 

W zupełności mi to wystarczyło, słyszałem przecież o tych nowoczesnych technologiach. 

- Amerykański? 

- Nie, ruski, ale też miał podsłuch. 

- Najważniejsze że dobrze opieka – stwierdziłem zastanawiając się czy do wina bardziej pasuje zapiekanka z keczupem czy bez keczupu. 

- Lepiej zjedzmy z keczupem – zaproponował Cybul i udał się w kierunku lodówki, która nie była już tak nowoczesna, zwykły krajowy Polar Wrocław. Okazało się że polska myśl techniczna też potrafi zaskoczyć, jednak najpierw zobaczyłem szeroki uśmiech na twarzy Cybula. 

- O widzisz! – oznajmił wyciągając coś. 

- Ja pierdole , to zaraźliwe. Za chwilę cały świat się będzie uśmiechał. 

I faktycznie, wkrótce po tym jak zobaczyłem czteropak piwa marki 10,5 sam zacząłem się uśmiechać, a przecież od urodzenia nie byłem zbyt wesołym gościem. Piwo było na najniższej półce, stosownie do wcześniej spożywanego trunku, wiadomo - lepiej nie mieszać, perspektywy na resztę wieczoru były dobre. W takiej sytuacji nie miało znaczenia to, że keczup był wielokrotnie przeterminowany, zapiekanki  i tak smakowały znakomicie. Dobry nastrój potrafi obniżyć czujność, do tego stopnia że zupełnie nie zwróciłem uwagi na ścianę. Zupełnie nie zwróciłem uwagi na ten cień. 

Rozdział 4 

Droga na „Żeromę” jak by się nie szło musiała prowadzić obok jednego z miejsc, w którym można było się wzmocnić wysokiej jakości piwem. Wybór padł na „Relax”, jedno z popularniejszych miejsc spotkań radomskiej młodzieży. Pora była wczesna a już było tłoczno i gwarno, miałem trochę gotówki która wystarczyła aby poczuć się dobrze i przed niełatwym zadaniem wyostrzyć zmysły na skutek spożycia kilku porcji złocistego napoju. W parku przy Relax-ie bez trudu natknęlibyśmy się na podejrzanych osobników, w większości przypadków jednak znajomych, bez wątpienia złych i niesympatycznych, ale z potencjałem rozwojowym, no i nikt z nich nie robił awantur bez wyraźnej potrzeby. Do Żeromy było parę kroków, szliśmy powoli próbując zlokalizować potencjalne niebezpieczeństwo. Już po kilku chwilach przebywania na Żeromie zwróciłem uwagę na kilkuosobową grupę głośnych typków, mordy paskudne, jakieś takie niedomyte, szli środkiem ulicy, tylko czekałem aż kogoś zaczepią, a więc faktycznie, nie trzeba się było nawet wysilać, tropić, skradać, prosta robota. Pokazałem Cybulowi palcem w ich kierunku z zadowoloną miną, właściwie to jeszcze nie zrobili żadnego dymu ale można było ich sklepać „prewencyjnie”. 

- Co myślisz?- zapytałem 

- Nieee. 

- Jak nie jak tak. 

- To makaroniarze. Nawet jak odwalą jakiś numer to w ramach turystyki, a to co innego. 

Przyjrzałem im się dokładniej, jednak miałem wątpliwości. 

- Skąd wiesz że makaroniarze? 

- Te torebeczki, i te gesty, albo ten elegancik – makaroniarze bankowo. 

- No może – zgodziłem się po dodatkowej analizie danych. 

- Poza tym mówią po włosku. 

Faktycznie, za chwilę usłyszałem dźwięczne vaffanculo , co ostatecznie mnie przekonało. 

Fałszywy alarm. Udaliśmy się w kierunku fontann. 

Zajrzeliśmy do każdej z bram, gdzie sprzedają na gram. I nic. Ktoś z zewnątrz mógłby pomyśleć że to całkiem spokojne miasto z sympatycznymi mieszkańcami, pełne urokliwych miejsc. Jednak nie daliśmy się omamić tej iluzji – po prostu musieliśmy się wzmocnić aby otworzyć te drzwi percepcji , które pomogą nam rozwiązać problem. Na przerwę obiadowo- wzmacniającą udaliśmy się do Grolsha , gdzie zostawiliśmy trochę grosza. Strategia była słuszna, gdyż już chwilę po tym jak wyszliśmy natknęliśmy się na gościa, który wyglądał jakby właśnie miał zamiar coś rozpieprzyć. Rozglądał się nerwowo, wydając co kilka chwil jakiś dziwny odgłos, takie jakby czknięcie. Mimo że było dość ciepło ubrany był w gruby wełniany płaszcz. Poszliśmy za nim zachowując odległość szpiegowską, jednak na tyle bliską aby w razie konieczności podjąć interwencję. Miałem wrażenie że gdzieś tą łysą pałę już spotkałem, możliwe że na jednym z koncertów w Odeonie, możliwe że to on skakał ze sceny licząc na życzliwość ludzi którzy przecież mogli go złapać, ale nie zrobili tego, można się pomylić licząc na życzliwość ludzi – zupełnie go zignorowali a on się pomylił, podobnie jak teraz gdy prawie wpadł pod samochód, który miałem nawet wrażenie że przejechał mu po palcach od stóp. Przyszła mi do głowy myśl że jednak nie chce on nikogo atakować, przeciwnie – czegoś się boi, może nawet przed czymś ucieka. Szedł szybko, a gdy zniknął za zakrętem nie baliśmy się że go zgubimy, bo jego drogę znaczył dziwny ślad, jakby wyciekały mu smutne myśli. Ulica Wałowa, dalej prosto, przystanął przy starych murach, ale tylko na chwilę. 

Dalej szedł w kierunku Grodziska. A więc tam. Zrobił się wieczór. Mocny błysk, silny grzmot okazały się nie być zapowiedzią burzy stulecia jak myśleliśmy przez kilkadziesiąt sekund, ale nie, ucichło, może to była próba instrumentów galaktycznej orkiestry. Łysy osobnik w kilku susach pokonał wzniesienie, na którym w dawnych czasach istniało Grodzisko, aktualnie nazywane Piotrówką. Nam poszło nieco trudniej co było jasnym sygnałem że do dalszej części misji trzeba będzie poprawić kondycję. Teren Grodziska był nierówny, zobaczyliśmy rozpalone potężne ognisko i to w jego kierunku zmierzał „podejrzany”, jednak przy ognisku nie było nikogo, wyglądało na pozostawione. Zachowywaliśmy bezpieczną odległość, ale na wzniesieniu na którym znajdowało się Grodzisko ciężko było o konspirację. Jednak osobnik którego śledziliśmy nie dbał o to, zapewne mógłby nas bez trudu namierzyć ale ewidentnie nic go nie interesowało, nic poza ogniskiem do którego zmierzał niczym ćma. Ogień jeszcze się powiększył, coś zaczęło strzelać, pojawił się gęsty dym, ogromne iskry, miałem wrażenie że jedna z nich wystrzeliła aż do nieba i zaczęła się leniwie na nim poruszać, coraz dalej, zygzakiem, zupełnie jakby była pijaną gwiazdą. Gość zniknął nam z radarów, pewnie stał za ogniem, podeszliśmy, ale nie, nie było nikogo, ogień nieco się uspokoił ale wciąż rozświetlał spory obszar. 

- Zniknął – zauważyłem – no bo chyba się nie spalił? 

- Przepis o spalonym wyraźnie mówi, że musi być za linią obrony, a nie był – stwierdził Cybul spoglądając na linię obrony dawnego Grodu – prędzej spadł z urwiska.  

Poszliśmy sprawdzić jednak ta koncepcja się nie potwierdziła. Wracając, w zagłębieniu znajdującym się w znacznej odległości od ogniska, w miejscu słabo oświetlonym odnalazła się zguba, leżał wykonując nerwowe ruchy, a gdy podeszliśmy bliżej nieporadnie próbował wstać. 

- Klasyczna odcinka – podsumował jeden z naszych ekspertów – pewnie po bimbrze, organizm względnie działa jednak nogi nie chcą współpracować. 

- Która godzina? – zapytał próbując złapać kontakt z otoczeniem jegomość. 

- Nie wiem, jakoś wieczór – odpowiedziałem.  

Nie nosiłem zegarka odkąd kupiony za sporą kasę model używany przez komandosów zaczął się spieszyć 50 minut na godzinę, co było jasnym sygnałem, abym na zagadnienia związane z pojęciem czasu patrzył z pewnym przymrużeniem oka. 

- Wszystko w porządku? – zapytał Cybul. 

- Tak, muszę po prostu dojść do siebie. Zawsze po wizycie w Centrali jest tak samo, można powiedzieć że trzeba się niejako ponownie zaadaptować. 

- W Centrali? 

- Tak. 

- No ale spory kawałek od Centrali udało Ci się przejść, pewnie jakiś trefny trunek, bo wyglądałeś po drodze jakbyś miał coś rozwalić albo odlecieć, he he. 

- W pewnym sensie odleciałem. 

- Normalna sprawa, po robocie trzeba się wyluzować. 

- Niektórzy to i przed robotą lubią sieknąć coś na wzmocnienie, słyszałem o takim wózkowym, który na trzeźwo na widlaka nie wsiadł, a po lufie – mistrz precyzji, zresztą wielu takich w tym mieście. 

Nieznajomy odgarnął włosy z czoła, pod bujną grzywką odciśnięty miał jakiś znak. „Pewnie nieszczęśliwie upadł” pomyśleliśmy z Cybulem. 

- To trochę inna Centrala, takie miejsce gdzie zgrywa się dane, zostałem pilnie wezwany, większość danych można przesłać przez sen, ale te szczególnie ważne trzeba osobiście dostarczyć. 

- Stresująca robota – stwierdziłem – dużo chociaż płacą? 

- To nie tak, ale są i plusy, część danych udaje się uszczknąć, przeważnie nie są przydatne, ale nieraz coś się trafi, no i energia, po pobycie w Centrali jestem tak naładowany, że właściwie nie muszę ani jeść, ani spać. 

- Tym nam nie zaimponujesz, typowa forma imprezowa którą można osiągnąć i bez pobytu w Centrali. 

- Taa, spokojnie parę stówek powinni wypłacić szkodliwego, też nie preferuję jedzenia jeśli alternatywnie można coś wypić, czy można się u nich zaczepić, nie będą rekrutować? 

Nieznajomy zaczął się uważnie przyglądać Cybulowi, tak jakby ze zdumieniem, przetarł oczy, jeszcze raz, uśmiechnął po czym odpowiedział: 

- No ty to chyba powinieneś wiedzieć. 

Tym razem Cybul zademonstrował swoją wersję zdumienia. 

- Co to za dane? – zaciekawiony zapytałem. 

- Nie wiem, zbiera je podświadomość, z tego co przypuszczam dotyczą wszystkiego co dzieje się na planecie, podobno Ziemia jest bardzo ważnym elementem napędu, prawdopodobnie kluczowym do zachowanie równowagi, sporo tam mówią o równowadze. 

- Równowadze czego? 

- Ci którzy wiedzą nie są aż tak rozmowni, wiem tylko że to ważne. 

- Czyli teraz tam byłeś? To chyba jakoś krótko? 

- To się nie odbywa w ramach czasu, chociaż trzeba być we właściwym miejscu i czasie, tu jest moje miejsce, ale podobno są i inne, nawet w Radomiu. 

- No ale że cię tam nie zatrzymali żeby dokładnie te dane… 

- Zatrzymali, zresztą to już nieistotne, istotne jest to że chyba zachowało mi się trochę danych, muszę poskładać myśli, kto wie , może moglibyście pomóc. Mam przeczucie że to jakieś interesujące informacje, pewnie gdybym walnął piwko lub dwa wnet bym sobie odkodował, tylko właśnie nie bardzo finansowy jestem, więc… 

- Wolontariusz pierdolony – odruchowo rzuciłem. 

- Wracaj i niech płacą – zaproponował Cybul 

- Nieczynne już. A w ogóle to Karol jestem – przedstawił się zbieracz danych. 

Poszliśmy do najbliższego baru gdzie rozwijaliśmy niecodzienną znajomość, po trzecim piwie wycieknięte dane objawiły się:  

- To strzępek rozmowy – powiedział Karol – gdy przechodziłem obok starych murów na Wałowej, dwóch gości rozmawiało półszeptem, ale podświadomość używa lepszych mikrofonów, byli przekonani że nikt ich nie słyszy : „ – odkryli ogromne złoża, teren radomskiej Leśniczówki od dawna był przewidziany do badań, tam od strony Zbrowskiego, teren nie do ruszenia, chyba że na cele religijne, więc niech ksiądz się zorientuje, sprawdzi, w pobliżu jest parafia, może da się to jakoś podciągnąć”. 

- I co? 

- No już, to wszystko, jakieś cenne złoża odkryli i chcą przejąć teren. 

- Czyli jednak jest coś cennego w tym mieście, dobrze, ale nie wiem co z tym można zrobić, chyba tylko obserwować i jak zaczną jakieś przygotowania do wydobycia wtedy będzie wiadomo gdzie, wiadomo co, pożyjemy zobaczymy, chyba że chcecie zabrać łopaty i przekopać Leśniczówkę profilaktycznie. 

- Mój pradziadek był leśnikiem – przypomniałem sobie – powinienem mieć prawo pierwokupu. 

- Skoro tak, to możemy pojechać się rozejrzeć. 

Przy stoliku obok siedzieli eksperci sportowi i toczyli ciekawą rozmowę: 

- Naprawdę wielki talent, potencjalny reprezentant, lecz niestety żul. 

- To niczego nie przesądza, czego przykładem jest Żul-cimar, świetny gracz, też nie miał łatwo. 

Dopiliśmy piwa i na gorąco postanowiliśmy udać się na rekonesans, wizja ogromnych bogactw które zamierzaliśmy odkryć sprawiła że pojechaliśmy taksówką. Taksówkarz myśląc że jesteśmy turystami, chcąc pokazać miasto wybrał najdłuższą z możliwych tras, no i był prawdziwym łowcą czerwonych świateł, takie radomskie „ przesunięcie ku czerwieni”, czekając na jednym z nich odwrócił się i poważnym głosem poinformował: 

- Mam taką moc, że mógłbym zniszczyć stu złych. 

Leśniczówka była dobrze oświetlona, pokręciliśmy się trochę lecz nic nie zwróciło naszej uwagi. Będąc w okolicy grzechem byłoby nie zajrzeć do „Klubu policjanta”, który tylko nazwę miał zjebaną, w rzeczywistości było to fajne miejsce z fajnymi ludźmi i świetną muzyką, niejeden wieczór tam zakończyliśmy owocnie, ale teraz tylko na chwilę. Jednak miejsce było specyficzne, zapewne kiedyś urzędujący w nim policjanci niejedną osobę tu przetrzymywali i jakoś to miejsce tym przesiąkło, potrafiło przetrzymać, rozmglić czas, może nawet zahipnotyzować. A może to miało związek z tymi złożami, kto wie. „Policjant” przetrzymał nas do północy, a później jeszcze trochę. Ktoś tańczył, kwitł romans parkietowy: 

- Może Bara bara? 

-  Baran, baran. 

Zebraliśmy się, ale ponieważ w organizmie były jeszcze rezerwy postanowiliśmy dodatkowo wypić w Leśniczówce miód pitny kasztelański trójniak, który Karol w bliżej nieokreślony sposób zorganizował. Obok ławeczki na której przysiedliśmy , nad rzeczką, coś przykuło naszą uwagę, Karol poszedł sprawdzić. 

- Sól, dużo soli. 

- A więc to złoża soli. 

- Sól niezdrowa. 

- Odpuszczamy. 

- Misja zakończona. 

Po chwili ciszy wywołanej rozczarowaniem Cybul zaczął się znienacka śmiać w taki sposób, w jaki człowiek zazwyczaj się śmieje na widok rozerwanej torebki z napisem sól, która leżała z drugiej strony ławeczki: 

- To nie te złoża, przywracam misję  poszukiwawczą – zakomunikował. 

Pośmialiśmy się wszyscy. 

- O , tu jest! – nagle zaskoczył nas piskliwy głosik, to jedna ze staruszek podnosiła uszkodzoną torebkę soli – wypadła. 

- Dobrze że się wróciłyśmy – stwierdziła jej towarzyszka. 

- Sól często wypada, jeśli nie schowa się w morzu – kontynuowały rozmowę – chyba to dla niej za szybko, układ słoneczny pędzi z prędkością 225 kilometrów na sekundę, można zwariować. 

- Musi tyle pędzić jeśli chce się wyrobić w ciągu roku galaktycznego, to 225 milionów lat, a to napęd starego typu, więc nie ma zmiłuj – wytłumaczyła druga ze staruszek. 

- Po co się tak spieszyć? 

- Trzeba i już. 

- Tylko co sól winna – zamartwiły się i poszły. 

- Dobra, my też chodźmy – zaproponowałem – może w stronę tej plebanii, a nóż nam się coś rzuci w oko, tylko nie sól, sól do oka nie, stanowczo nie.  

Ptaki w Leśniczówce głośno hałasowały, bez wątpienia było to odpowiednie miejsce na popełnienie zbrodni. 

Udaliśmy się w kierunku ul. Zbrowskiego, po drodze mijając chłopca z żółtym mieczem , chłopiec zastanawiał się czy dobrze zrobił. Lubiłem chodzić ulicą Zbrowskiego, było tak jakoś sympatycznie no i zawsze było gdzie się odlać, co przy powrotach z Policjanta miało niebagatelne znaczenie, domy przy tej ulicy były jakieś spokojne, nie przypominam sobie aby kiedykolwiek szczekał tam jakiś nieprzyjemny pies, nic tylko iść. 

- O jak mi tu dobrze- powiedział Cybul. 

Dotarliśmy do plebanii, po drodze nie natknęliśmy się na żadne cenne złoża. Pomimo późnej pory przy ogrodzeniu stał mężczyzna i obserwował kościół, to był okazały budynek , ale nie wiem czy jakoś specjalnie ładny. Możliwe że byłem trochę uprzedzony i miałem do niego negatywne nastawienie, wszystko za sprawą szkolnej uroczystości wigilijnej  która kiedyś odbyła się w tych murach, poszedłem w nowej kurtce z superzapięciami, w środku było ciasno, stanąłem pod ścianą, za blisko, piec był nieosłonięty i w pewnym momencie usłyszałem komunikat z tyłu : 

- Przepraszam kolego, palisz się. 

Ostrzeżenie przyszło w porę, tylko kurtki szkoda, potraktowałem to jako jasny sygnał aby w nieco inny sposób spędzać czas, ale mieliśmy jakieś rachunki do wyrównania. Mężczyzna obserwujący budynek usłyszał nas, po tylu wypitych alkoholach ciężko o bezszelestne przemieszczanie się, ale nie przeszkodziliśmy mu, już wszystko wiedział: 

- Kościoły na złość słońcu budują witraże – zakomunikował. 

Pokiwaliśmy głowami nabierając przekonania, że musi sporo wiedzieć. 

W myśl zasady : „ co mi szkodzi zapytać” zagadnąłem: 

- Nie wie Pan gdzie tu w okolicy mogą być jakieś cenne złoża, tak bardziej w okolicach Leśniczówki. 

- Nad rzeczką, między mostkami, po drugiej stronie od kasztanów. Tanzanit. 

- Ale Tanzanit występuje tylko w Tanzani. 

Teraz on pokiwał głową. 

- Zgadza się. O ile nie postanowimy inaczej. 

Rozdział 5 

Lato było w dobrej formie, postanowiliśmy gdzieś skoczyć na jakiś czas nad wodę, na ryby, wysączyć leniwie kilka piw, relaks. Koryciska wydawały się być dobrym pomysłem, mało znana, trochę dzika okolica, ryba słyszałem że tam jest, a więc w drogę. Spotkaliśmy kumpla Cybula którego imienia nie pamiętam. Pamięć jest specyficznym bytem, ale może kiedyś sobie przypomnę. 

- Chciałbym z Wami pojechać na ryby, albo chociaż na grzyby. 

- No dobra. 

Pekaesy nie jeździły za często, ale za to niezbyt wnikliwie sprawdzały bilety, dzięki czemu uzyskaliśmy rezerwę finansową pozwalającą na uzupełnienie zapasów alkoholi w lokalnym sklepie, zapas piw kupionych w Radomiu był okazały, ale wiadomo jak to jest na rybach. Wziąłem tylko dwie wędki, nowy kolega zbyt późno się zaanonsował abym zabrał i dla niego, jednak nie był to chyba aż tak duży problem. 

- Dobra tam, posiedzę sobie na pieńku jakimś, pomyślę. 

- Ryby będziesz naganiał – zaproponował Cybul. 

- Albo one mnie. 

- No właśnie, coś mnie mnie – zauważyłem , podróż pekaesem nie należała do specjalnie ekskluzywnych, siedzenia nieprzesadnie wygodne, dodatkowo kierowca mimo prędkości nie przekraczającej 50 km na godzinę często wprowadzał pojazd typu Autosan w jakieś dziwne turbulencje, a po jednym ostrzejszym zakręcie bez hamowania jakaś babinka zaczęła lamentować: 

- Pozabija nas, pozabija! 

Dżentelmen siedzący kilka miejsc dalej postanowił uspokoić drącą ryja podróżniczkę, a wiadomo że najlepszym sposobem na strach jest inny strach. 

- Słyszała Pani, w teleekspresie mówili że w pekaesach grasuje teraz seryjny gwałciciel. 

- Bój się boga, bój się boga, i co, i co? – kobicina wyraźnie się uspokoiła i zainteresowała. 

- Podobno gustuje w dojrzalszych , im starsza tym lepiej. 

- Ale żeby starą babę? Bój się boga, bój się boga, i co, i co?  

Nie dowiedzieliśmy się co, gdyż nastąpił nasz przystanek. Szykował się konkretny spacerek, droga wiodła przez wioskę, ale dobrze się szło. Upał był spory, ale taki zasilający, z przyjemnym wiaterkiem, dodatkowo postanowiliśmy wspomóc układy chłodzenia piwkiem, nieprzesadnie zimnym ale jeszcze nie gorącym. 

- Od cholery tu różnych figurek przy drodze. 

W zasięgu wzroku miałem dwie figurki, nieopodal widziałem na polu niestrudzonego rolnika. 

- Przypadają dwie na mieszkańca – dokonałem szybkich obliczeń. 

W oddali pojawiła się jeszcze jakaś postać, która postanowiła poleżeć, nie byłem do końca pewien jak to zakwalifikować. 

- Dobra, jutro na spokojnie policzę. 

- O jeden się można pomylić – zawyrokował Cybul stwierdzając przy tym, że dla równomiernego wsparcia układów chłodzenia niezbędny jest jeszcze jeden browar.  

Na mostku zrobiliśmy sobie przerwę. Rzeczka Jabłonica płynęła leniwie, szumiała przyjemnie, mimo że do miejsca gdzie planowaliśmy rozbić obozowisko było już niedaleko jakoś tam utknęliśmy i przerwa zamieniła się w pobyt. 

- Jak rzeczka nazywa się Jabłonica to pewnie można gdzieś w okolicy kupić jakiegoś smacznego jabola, na samych piwach długo nie pociągniemy. 

- Zgadza się, poza tym trzeba urozmaicać dietę. 

- No i witaminy, nie zapominajmy o witaminach. 

Wszyscy nabraliśmy apetytu, co sprawiło że postanowiliśmy zakończyć pobyt na przyjaznym mostku i dotrzeć na miejsce, po czym zorganizować ekspedycję zaopatrzeniową po witaminy do lokalnego sklepu.  

Okolica była naprawdę malownicza, dotarliśmy nad wodę w miejsce gdzie było wyrobisko. Złoże rudy żelaza zostało odkryte w 1927 r. i przez jakiś czas była tu prężnie działająca kopalnia, która z czasem zmieniła się w prężnie działający teren rekreacyjny gdzie można było złowić rybkę, wypić piwko i poczuć się naprawdę dobrze. Kopalnia nazywała się „ Boży Dar” i to prawdopodobnie przyniosło jej pecha, została zlikwidowana. Roślinność kwitła bujna, dużo było kolorowych kwiatków: czerwonych, niebieskich, zielonkawych, cośjakbyfioletowych jak również żółtych, jeśli można się było o coś przyczepić do roślinności to o te wkurzające kolce w które były wyposażone niektóre gałązki. Gałązki były spragnione kontaktu z człowiekiem, zaczepiały czule i potrafiły się nie wiadomo kiedy tak okręcić że trzeba było im naprawdę długo tłumaczyć że też je lubimy, owszem chętnie spędzimy razem trochę czasu lecz jeszcze nie teraz, teraz ryby no i jakieś piwko oczywiście. W okolicy były zniszczone zabudowania dawnego kopalnianego warsztatu mechanicznego, a kawałek dalej w gęstwinie stara drewniana konstrukcja z tajemniczą datą 1659.  

 

 

 

 

Ryby nie chciały współpracować, mimo całej gamy różnorodnych przynęt całkowicie nas lekceważyły, przeszedłem kawałek dalej w lewo w gęstwinę i też nic, po zjedzeniu kanapek z ostatniej z nich oderwałem kawałek skórki chleba, która jest przysmakiem amurów, dzięki czemu mogłem dopisać jeszcze jedną przynętę do grupy nieskutecznych. Wróciłem do chłopaków. 

- I jak? 

- Nic, nawet brania. 

Zobaczyliśmy jak kilka metrów od nas przepływa wąż wodny, jednak taki niegroźny, prawdopodobnie nie żywił się ludźmi lub był już po posiłku bo w ogóle nie zwrócił na nas uwagi. 

- Możliwe że węże powyżerały ryby i nic nie złowimy – wydedukowałem. 

- No to chodźmy po winka – rozsądnie zaproponował Cybul. 

Do sklepu był spory kawałek dlatego postanowiliśmy zrobić konkretniejsze zakupy żeby nie chodzić drugi raz, po podliczeniu kasy uwzględniając oszczędność uzyskaną na biletach okazało się że jesteśmy w miarę bogaci i planowaliśmy nabyć spory zapas win. Był to właściwie mały sklepik , taka wiejska budka, ale rozczarowania nie było, w ofercie było wino Tornado jednak w ilości symbolicznej, mniej niż pół skrzynki, możliwe że przyszliśmy w ostatnim momencie. 

- Ile tych winek? – zapytała sympatyczna ekspedientka. 

- Wszystkie. 

Odchodząc słyszeliśmy jakby lament: 

- Cały zapas win wykupili, co miejscowi powiedzą! 

Zrobiło nam się naprawdę szkoda miejscowych i aby ocieplić relacje z nimi postanowiliśmy się poczęstować ziemniakami z jednego z pól, do ogniska jak znalazł. Moje doświadczenia z ziemniakami z ogniska nie wszystkie były dobre, gdy miałem kilka lat w ramach wakacji odwiedziliśmy z Ojcem rodzinę, było super do czasu pieczenia ziemniaków w ognisku właśnie, nieopatrznie stanąłem zbyt blisko ogniska i spaliły mi się buty i co gorsza takie milutkie skarpetki, jednak akcja gaśnicza przeprowadzona przez moją prababcię zakończyła się sukcesem. To pierwsza przygoda z ogniem którą pamiętam, było ich później więcej, ale od tamtego dnia mam przekonanie że ogień nic groźnego mi nie zrobi. Ale jednak trzeba zachowywać dystans. Wróciliśmy z zakupami na miejsce, mieliśmy jedną szklankę, do czasu kiedy gość którego imienia nie pamiętam powiedział: 

- Kurwa, zgubiłem szklankę. 

- To nic, znajdzie się jak nie będzie potrzebna. 

Zrobił się wieczór, po drugiej stronie wyrobiska też ktoś ucztował i to przy dobrej muzyczce, 

Down By The Water, piosenka PJ Harvey: 

Little fish, big fish swimming in the water  

Come back here man gimme my daughter 

Piło się dobrze, owady zajęły się swoimi sprawami i nie dokuczały zbytnio, planowaliśmy kolejne wyprawy: 

- Ja to bym pojechał do Poland – rozmarzyłem się. 

- Kurwa , jesteś w Poland. 

- Nie, nie, jedno z największych miast na Kiribati nazywa się Poland. 

- Co to są Kiribati? 

- Takie wyspy, przepiękne, w klimacie „krajobrazy bez człowieka”. 

- Bezludne? 

- Ludne, ale sporo dzikich miejsc. 

- Eeee, lepiej gdzieś pojechać nad morze, do fal. 

- Na Kiribati masz takie fale że lepszych nie trzeba. 

- Ale ta nazwa taka mało zachęcająca, Poland, co im odbiło? 

- To z wdzięczności, w dawnych czasach mieli problem z nawodnieniem upraw, żyją tam z wiórków kokosowych, aż któregoś dnia pojawił się dobry pan Stanisław, który był mechanikiem na jednym ze statków, podpowiedział im jak rozwiązać problem z nawadnianiem i popłynął dalej, zapewne nigdy się nie dowiedział że został na tej wyspie świętym, a miasto nazwano Poland w dowód wdzięczności , jest nawet kościół świętego Stanisława. Miłość i sława. 

- A co tam piją? 

- No jak hodują wiórki kokosowe to jakąś kokosówkę pewnie. 

- Malibu. 

- Za słodkie, nie jedziemy. 

- Ale gość niezły, czynił dobro nawet o tym nie wiedząc. 

- Możliwe że faktycznie był świętym. 

- Jakby tam pojechać i powiedzieć że jesteśmy rodakami świętego Stanisława, kurde, open bar, open wszystko. 

- Mogą oprócz kokosówki mieć rum, w końcu jak są marynarze to musi być rum. 

- Gdzie to jest w ogóle. 

- Trzeba się dostać na Hawaje a potem kajaczkiem w dół. 

- Nie sądzę że gdy będziemy na Hawajach to jeszcze gdzieś dalej będziemy chcieli jechać. 

- Open bar, open wszystko. Poland wygrywa. 

- Można też samolotem przez Fidżi, ale tylko raz w tygodniu latają samoloty na Kiribati, poza tym nikt mi nie wmówi że to normalne żeby ludzie latali, więc już lepiej kajaczkiem albo inną jednostką pływającą. 

- Może na razie się wstrzymajmy z tymi wyjazdami, poznałem ostatnio super dziewczynę, spotykamy się, to chyba coś poważnego – powiedział gość którego imienia nie pamiętam. 

- Taka na stałe ta dziewczyna? 

- Na razie na stałe. 

- No to dasz znać jak tam sytuacja się rozwinie, i wtedy coś postanowimy. 

Tornado nas porwało, byliśmy już dobrze nasączeni gdy Cybul zaproponował: 

- Idziemy popływać. 

- Daj spokój, sporo wypiliśmy. 

- Tu, przy brzegu. 

- Mi to się nie chce – miałem poważny spadek mocy. 

Cybul był dobrym pływakiem, ale pod wpływem Tornada stał się pływakiem doskonałym, miałem wrażenie że zamienił się w rybę. Muzyka z drugiej strony akwenu nie ustawała, miałem nawet wrażenie że zaczęła grać głośniej. 

Little fish, big fish swimming in the water  

Come back here man gimme my daughter 

Księżyc świecił jasno, lecz zgubiłem Cybula z radarów, po chwili jednak wynurzył się tuż przy brzegu. 

- Zajebiście – powiedział człowiek- ryba. 

Dużo nam już nie brakowało do tego aby zakończyć wieczór zgodnie z planem, odjeżdżałem łagodnie, świat zaczął falować, błyskać i wirować, a jaki sen pojebany się przytrafił: 

Byliśmy z Cybulem starzy, jakiś pałac w parku, jakaś pani na piętrze, stary zielony samochód, Cybul koniecznie chciał jechać, dojechaliśmy na jakiś końcowy przystanek, może autobusu a może czegoś innego, było tam wesołe miasteczko. Cybul jeździł na wszystkich urządzeniach jak szalony, nagle wszystko zniknęło a w tym miejscu pojawił się ogromny kamień w który wpatrywałem się długo. I tyle. 

Obudziliśmy się niemal równocześnie, coś nas obudziło, pierwsze co zobaczyliśmy to że gość którego imienia nie pamiętam leży na brzegu, na brzuchu z głową w wodzie. 

- Kurwa, utopił się. 

Superdługimi susami doskoczyliśmy na brzeg, gdyby tego dnia odbywały się zawody olimpijskie w trójskoku medale byłyby pewne, wyciągnęliśmy go. 

- Co wy wyprawiacie, jeszcze chciałem pospać! 

-  Żyje. 

- Pospać z głową w wodzie, zwariowałeś?! 

- Zaczęło mnie suszyć, napiłem się troszkę, no i tak już zostałem. 

- Mogłeś się utopić! 

- Jak utopić, najwyżej przeszedłbym zmianę ewolucyjną jak wiele stworzeń które wybrało życie w wodzie, właściwie to już byłem w połowie procesu. 

- Jak to? 

- Postanowiłem spróbować życia w wodzie. 

- Ale jak? 

- Normalnie, myślicie że przypadkiem życie przeniosło się do wody? Tam jest bardziej miło i nie ma podatków. 

- Chyba to odwrotnie było, to z wody życie wyszło na ląd. 

- Nie, na pewno nie, musieliby być pojebani. 

- Musiałbyś mieć skrzela, inaczej zostałbyś deportowany. 

Gość którego imienia nie pamiętam podrapał się za uszami. 

- No chyba że jako delfin, delfiny potrafią żyć i pod wodą i na powierzchni. 

- Co ty gadasz, nigdy nie widziałem delfina na mieście. 

- Siedzą na melinach pewnie, delfiny to ćpuny. Na przykład w wodzie polują na takie ryby rozdymki, jednak nie zjadają ich tylko żują, co sprawia że rozdymki ze strachu wydzielają substancje po których delfiny mają niezłe jazdy. 

- I nikt ich nie ściga, to kolejny argument za życiem pod wodą. 

- Nie no, delfiny spoko. 

- No nie wiem. 

Postanowiliśmy zjeść na śniadanie ziemniaki co to je w ognisku przyrządzaliśmy, ale albo nam je ktoś wyżarł albo ogień wypalił bo nie było po nich śladu. 

- Spoko, złowię rybę na śniadanie - postanowił Cybul. 

- Słabo biorą. 

- To było wczoraj. 

Chwilę po pierwszym zarzuceniu na haczyku zameldowała się sporych rozmiarów płotka. 

- Niestety tylko jedna była chętna, ale mam plan – zakomunikował zwycięzca konkursu wędkarskiego. 

Gość z pomysłem. 

Płotka po wygaśnięciu życia została pocięta na cienkie kawałki, jeden z nich Cybul umieścił na haczyku i zarzucił tuż przy brzegu. 

- Co kombinujesz? 

- Zobaczysz. 

Po kilku minutach wyciągnął wędkę, bez zacinania, do żyłki przymocowany był okazały rak. 

- Uważaj rak! – ostrzegł gość którego imienia nie pamiętam. 

Rak odinstalował się samodzielnie, nie był zaczepiony na haczyk tylko trzymał się kawałka ryby.  

W życiu nie widziałem bardziej zdziwionego raka. Jego obecność świadczyła o tym, że woda jest tu czysta i zdrowa, innej raki nie tolerują.  

- Będziesz go zjadł? * (nie jest to błąd) 

- Albo my jego albo on nas. 

- Pewnie ma dużo substancji rakotwórczych, może go ułaskawimy? 

- No to głosowanie. 

Gość którego imienia nie pamiętam podszedł do raka i zaczął się do niego uśmiechać, a nawet robić jakieś głupkowate miny. 

- Mogę go zabrać? – zapytał – mam oczko wodne na działce, będzie mu tam dobrze. Będzie mógł sobie polować na szczury, od czasu do czasu wpuszczę mu krojoną rybę.  

Błagalny wzrok sprawił że komisja odwołała głosowanie przyznając jednogłośnie prawo do opieki. 

- No dobra, ale w siatce na ryby raczej go nie utrzymamy, przetnie i ucieknie – powiedziałem. 

- Może przywiązać go do drzewa? – zaproponował gość którego imienia nie pamiętam. 

- Lepiej skocz na pole, było tam stare wiaderko, pożyczymy do czasu wyjazdu. 

W wiaderku rak poczuł się dobrze, a u kolegi zrodził się pomysł aby zostać hodowcą raków. 

- Jest ich tam więcej? Przydała by się parka. 

Cybul zarzucił ponownie wędkę. 

- Skąd wiadomo czy to chłopczyk czy dziewczynka? – zapytałem. 

- Chyba dziewczynka – odpowiedział hodowca raków – bardzo się czerwieni i tak fajnie kręci tylną częścią. 

W oczekiwaniu na kolejne branie raków powstawał nowy plan. 

- OK, to co teraz będziemy robili? 

- Pilipalili. 

Kolejny rak skusił się na porcję rybki, i następny, po chwili w wiaderku zaczęło się robić ciasno, raki wyglądały na zadowolone, wizja podróży, nowego miejsca i polowań na szczury wyraźnie je podjarała. 

- Dobra , wystarczy, tam chyba nie ma aż tyle szczurów – stwierdził hodowca raków. 

- To chyba rak, a to rakieta – trwały oględziny. 

-  No to wypijmy za udany połów. 

Siedzieliśmy między pagórkami, których w okolicy nie brakowało, z pewnością gdzieś między nimi kryła się jakaś ruda, ale nic nam nie przeszkadzało, było po prostu przyjemnie, błogo i cisza która nie męczy, przerywana od czasu do czasu odgłosem otwieranego piwa lub wina. Czas płynął leniwie. To był prawdziwy wypoczynek, nie wiem ile czasu tam byliśmy, ale wszystko się kiedyś kończy, no może prawie wszystko, jednak przyszedł czas kiedy postanowiliśmy wracać. Po drodze zajrzeliśmy jeszcze do sklepiku aby nabyć po winku na drogę, nowa dostawa już dotarła a oferta została rozbudowana o nowy produkt, sprawdzony rocznik również prezentujący wysoki poziom winiarski  o nazwie „ Drink nadwiślański”. 

Sprzedawczyni dziwnie nam się przyglądała. 

- Przyszły do was Graniczniki? 

- Kto? 

- No tacy co tak dziwnie świecą. 

- ? 

- Nie, nic. Ile? 

Nabyliśmy po sztuce na głowę i w drogę. Przechodząc obok pola musieliśmy zostawić pożyczone wiaderko, z braku innych pomysłów przełożyliśmy raki do reklamówki którą włożyliśmy do jeszcze jednej, istniało jednak ryzyko że raki będą chciały wyciąć jakiś numer więc praktycznie przez całą drogę tłumaczyliśmy im żeby siedziały spokojnie, że to dla ich dobra, aż w końcu zrozumiały na znak czego pomachały do nas zgodnie szczypcami a jeden pokiwał nawet głową. Dotarliśmy do przystanku autobusowego , teren wkoło niego ozdobiony był najróżniejszymi butelkami o szerokiej gamie pojemności, myślę że były tam pozostałości po wszystkich rodzajach alkoholi które w historii świata zostały zabutelkowane i dotarły na tę szerokość geograficzną. Spokojnie można by było otworzyć muzeum alkoholi, jednak to spowodowałoby napływ turystów i okolice nie byłyby już tak kameralne. Czekaliśmy na pekaes przyjemnie sącząc witaminy, powinien już być ale nie przeszkadzało nam to że się spóźniał. Przyjechał, było trochę więcej ludzi niż wcześniej, kierowcy powiedzieliśmy że mamy miesięczny bilet tylko nie przy sobie, pokiwał tylko głową ze zrozumieniem. 

Mimo że był to ten sam autobus którym już podróżowaliśmy, na dodatek z tym samym kierowcą jechało się dużo bardziej komfortowo i przyjemnie, kierowca prowadził łagodnie i z wyczuciem, prawdopodobnie o poranku małżonka kierowcy była dla niego łaskawa, lub po prostu nie chciało jej się robić kanapek i postanowiła czymś męża zająć. Jechała nawet ta sama babina co w tamtą stronę, zastanawiałem się czy przypadkiem nie zapomniała wysiąść – czasem się człowiek zamyśli i umknie spory kawał drogi, ale jednak nie, miała na głowie inną, dużo bardziej szykowną chustę, ręcznie zapewne zdobioną, a wzory na niej niezwykłe. Właścicielka chusty rozglądała się dookoła, często odwracała się w naszą stronę. 

- Może winkiem Panią poczęstować? 

Ignor. No nic, będzie więcej dla nas, powinno wystarczyć do końca podróży. Mijaliśmy naprawdę ładne widoki, wolna jazda pekaesem zapewne nie była przypadkowa, miała na celu przybliżenie piękna okolicznych podradomskich terenów, których walory w znajdującej się blisko Korycisk miejscowości Przysucha przez spory kawał swojego życia podziwiał i doceniał Oskar Kolberg. Zaczynało się robić sennie, błogo, w pół do snu krzyk jakiś, piskliwy, szalony: 

- Ratunku, ratunku, gwałciciel, nie szczyp, nie szczyp, ratunkuuu! – wrzeszczała znajoma baba. 

Z drugiego końca autobusu mała dziewczynka: 

- Tatusiu zobacz jaka fajna ścipawka. O dluga ścipawka, tes baldzo fajniutka. 

Alarm. Popatrzyliśmy na reklamówkę i wszystko się wyjaśniło, raki nie dotrzymały umowy i rozlazły się po całym autobusie, po chwili piski dobiegały ze wszystkich stron, ale niektórzy podjęli walkę, dziwnie przygarbiony jegomość z postrzępioną czupryną oznajmił wszystkim: 

- Mam bestię! Auć, a jednak nie. 

Jego kompan zaśmiał się pod nosem i rzucił: 

- Stracił szyję i tak żyje. 

Kierowca nic sobie z tego zamieszania nie robił, wyjątkowo spokojny człowiek, od niechcenia tylko oznajmił: 

- Proszę o spokój. 

Przyspieszył jednak o jakieś 5 kilometrów na godzinę, co sprawiło że raki stały się nieco oszołomione, przerodziło się to wkrótce w przewagę taktyczną po stronie człowieków, kobicina która wykrzyczała się za wszystkie czasy przeszła do kontrataku, żwawo zanurkowała pod siedzenia, jednak znów zaczęła krzyczeć: 

- Już ja was dopadnę, żeby starą babę szczypać, bój się boga. 

Było wesoło. Nie wiedziałem czy raki boją się boga, ale to był oczywisty sygnał, że rakom ufać nie można.

CDN.

Zapraszam na mój fanpejdż https://www.facebook.com/profile.php?id=100068284367721

  Contents of volume
Comments (4)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Na frasunek dobry trunek w każdej dawce,
I po niebie już w tornadach tną dziurawce,
A kolegów tłum wyrywa szereg,
By se wypić na kolejny nóg numerek.
avatar
Świat w piątym wymiarze, widziany pijanym nawalonym napierdolonym jak stodoła okiem

B E Z C E N N E

Taka Proza sama się tu czyta. Niech nam żyje Autor, Radom, okowita!
avatar
Da się przeczytać.
avatar
W jak nieprawdopodobnie odjechanej malignie żyją bohaterowie tej i wszystkich innych pijackich opowieści, nikt z nas trzeźwych nie ma najbledszego nawet zielonego fioletowego pojęcia. Wiekopomna zasługa Autora, że dzięki Jego pisarskiemu geniuszowi możemy te ich przeklęte rewiry, stany, frazy i fazy poznać!

Podobnie jak ten oto przed nami "Cybul" pouczający

- choć dużo mniej "śmiszny" -

jest napisany jeszcze przed wojną /w 1936 r./ traktat o "Niemytych duszach" Witkacego
© 2010-2016 by Creative Media