Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2022-07-10 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 690 |
Baba Jagusia, bisurmaniąc oddechem ustnym, kłębek mechatych kłaków w nosie, gdera rozżalona na czym świat stoi. No właśnie. Na czym? Na pewno nie na świetlanej przyszłości, wspomnianej dawno temu, na początku. Żaby jęczące w wywarze zaklętym we wrzątku, wtórowały by żałosnym, bąbelkowym skrzekiem ostatniej chwili, lecz nie dziś. To już dawno zjedzona historia.
Przeto poczciwa staruszka, głodna niesamowicie. Kłębowisko jelitowych węży brzusznych, mruczy spoconego krwią marsza żałobnego, tudzież rozpycha mlaskająco miękkie obiekty, szukając pokarmu pośród wnętrzności, pod kościaną klatką z pompką,
–– Rada Pypciowych, Acz Znaczących Wiedźm, wygnała biedną starowinkę na poniewierkę do mrocznego lasu, pomiędzy rosochate szkielety konarów i zdechłe wysuszone wiewiórki na suchy wiór, dając jeno mysią dupkę z ogonkiem do zaspokojenia głodu. – marudzę sama do siebie i plamy z krasnoludka spoza tematu, którego przez nieuwagę bucikiem zmiażdżyłam, aż flaczki wyszły poza granicę podeszwy.
Cóż poradzić. Udam się po prośbie do Jachacha i Małgochachy. Podobno mają wypasioną chatę w lesie, którą dokarmiają fauną. Gniotą i tłuką zwierzynę gniotami literackimi, bebeszą i wciskają bzdurną papkę pomieszaną z kłakami, w elewacje i kwaśne pierniki. To może i ja coś ze ścian uszczknę lub mi chociaż nacieknie w stęskniony przełyk, jeżeli przyjmę po temu odpowiednią pozycję i rozdziawię twarz. Przecież robaczywego truchła krasnala jeść nie będę. Co innego jakieś ekologiczne podroby lub treści żołądkowe tekstu.
Przynajmniej tak wrednie szumiały o tej chacie, zzieleniałe z zazdrości strączki, brzemienne w grochy. Coś jeszcze smęciły, szumem pełnym zawiści, że tylko jeden z nich będzie wybrańcem, pod wielką, miękką górą. Akurat. Nie w takiej głupawej durnej baśni, gdzie poprzez otchłań runa, słyszę morza śpiew, szum plaży, a wzrok bałamuci złota poświata o kształcie ryby i nagich golasów, którzy biegli przed chwilą – bo ją wyprzedzili – poprzez polanę, świecąc zadkami niczym sarny. Chyba do pobliskiego królestwa. Na domiar złego jakieś białe ptaszyska, krążą mi wysoko nad włosem, wystającym z zęba. Coś tu nie równo pod sufitem, z tą bają. Baba Jagusia wam to mówi. Wspomnicie słowa me.
*
Ogromna Złota Rybcia, na pięćdziesiąt łokietków wysokości, siedzi na brzegu morza, przygniatając podwiniętym ogonem piaskowe zamki, które już zamkami nie są. W bocznych płetwach trzyma po jednej wędce. Na końce żyłek doczepiła: Babcie i Dziadka herbu Puste Koryto, których wywlekła z chałupy, a zaś sprzed owego mebla. Porwani wiercą ciała złorzecząc pociesznie, gdyż zahaczeni za boże poszycie, robią za spławiki. Póki co nieokrwawione, dlatego rekin ludojad, jeno się o duet ociera.
–– Jak długo mam czekać –– biadoli Rybcia. –– Mam serdecznie dosyć pospolitego bogactwa, tudzież obwieszonego złota na barkach mych. To przytłacza moją tożsamość. Pragnę być biedną, lecz nie schorowaną, brzydką, ale bez przesady, by dało się patrzeć. Mam trzy życzenia.
1. Chce być zwykłym karpiem.
2. Chce być zwykłym karpiem.
3. Chce być zwykłym karpiem.
Jeżeli spełnicie, puszczę was samopas.
–– O! –– dziwią się powieszeni. –– To ryby mówią?
–– Jak muszą, to mówią. Nawet płynnie.
–– Głupia rybo. My nie spełniamy życzeń.
–– Akurat. Zaraz wam dodam trochę maggi.
Po czym chlusnęła na nich z dala, z zielonego flakonika.
Dziadek od razu wyciągnął sztywną różdżkę, Babcia nią pomachała i nagle z Rybci, zaczęło odpadać złoto, jeno samotny karp na plaży się ostał, aczkolwiek dorodny i dychający powietrzem, poprzez najnowszą wersji skrzeli.
Małżonkowie chlupnęli do odmętów, lecz rekin nimi pogardził z racji żylastego mięcha, więc wyszli na brzeg i w te pędy pobiegli do Okazałego Domku: ĄĘ, gdzie się miało okazać, czy sprosta, czy nie sprosta wymaganiom. Platynowe koryto oraz chatę o diamentowym balkonie z monitoringiem i widokiem na morze – bo gdzieś by indziej – przepisali do więzienia na cele charytatywne. Pragnęli jednak zarobić nieco, łuskając groch, być mieć czym wiązać koniec z końcem. Niestety. Nie tej głupawej baśni.
*
Jestem królem i szukam smutno zaginionych dzieci. Gdzie one biedne, gdzie? Na dodatek jakieś łabędzie fruwają mi nad głową. A jeden nawet zrobił bezczelną kupę na kamień szlachetny w guziku od zapięcia portek.
–– A sio. Nie przeszkadzać wredne ptaszyska –– wrzeszczę rozżalony. –– Nie dosyć mam zmartwienia, to jeszcze wy potrzebne, jak sroka w gnat. No nie, coś chyba pomieszałem od tej zgryzoty. A może to jednak kaczki?
*
Nieopodal w królestwie, cały tłum golasów musi wiwatować na cześć innego króla, gdyż monarcha ma chyba coś nierówno pod koroną. Taki opatulony szatą wszelaką, że jeno czubek różowego berła wystaje całkiem sztywny. Trudno rzec, czy z racji zimna, czy innych czynników okalających. Podobno nieuczciwi krawce, wzięli kasę i zrobili go w konia. Dobrze chociaż, że nie dosłownie, bo jeszcze by siebie samego, w karocy powoził.
Rozszalała gawiedź ma ubranka przezroczyste, lecz do cna przewiewne. Nawet nie czują, że na sobie mają. Ich oszuści nie oszukali. Trza by z tłumu króla ogłosić, bo tu wszyscy mądrzy jak jeden mąż. Tylko chłodno jak diabli. Podobno jakaś siostra panienka, co to tradycyjnie zagryza potomstwo, odgryzając główkę, aż sika z karku czerwienią, szyje dla nich ubranka już wiele lat. Chyba proroczka jakaś. Skąd wiedziała, że będą potrzebne zmarzluchom.
*
To znowu ja, Baba Jagusia. Strasznie dysząc ostatkiem sił, stoję wreszcie przed chałupą Jachacha i Małgochachy. Pieprzone strączki. Tak myślałem, że kłamią do upadłego. Za chwilę ja upadnę z wrażenia. Co za szubrawcy jedne, owi domownicy niewychowani. Licencję chaty na kurzej łapie schorowanej staruszce podwędzili. Chociaż przyznać muszę, że owa nóżka, bardzo wypasiona. Może dlatego, że ma szpony, oblepione jakąś zielonkawo czerwoną mazią, obleczone w parujące szczątki biologiczne, skrawki kości i rozszarpane arterie żylne. O drabinka. No to wchodzę po niej. Sznurek do dzwonka, to chyba ogon Zdechłoucha. Przepraszam, to nie ta bajka i nie ten lokator i w ogóle nie drzewo. Pociągam. Bim bam. Bim bam. Czekam.
*
Babcia i Dziadek Od Koryta, cali spoceni. Tak to my, właśnie. Nie ma co się dziwić. Całą kupę grochu my wydłubali. Właśnie przyszedł Książek chyba. Dał zapłatę i w ogóle nie patrzy, czy jesteśmy, czy nie. Kładzie swoją Księżnisię, na ten cały bajzel, po czym on się kładzie na niej i każe jej mówić, czy coś czuje. A ona po wszystkim, zasypia. Gdy się budzi, to my też. Akurat wtedy, gdy Książek wrzeszczy wniebowzięty:
–– A niech mnie pochodzenie kopnie. Tyś miła mięśniom mym, w tym trochę sercowemu. Dziewoja twarda jak stal. Nic tobie najdroższa nie zawadza. Żadna twardość. Dorodna, silna o byczej skórze. Takiej mi trzeba. Do bitki zdolna, by wroga tłuc, jeno trza jakąś wojnę zorganizować. Spójrz matko.
Lecz matka nie spojrzała i czegokolwiek nie rzekła, gdyż zemdlała. Nie wiedzieć czemu.
*
–– O! Babcia Jagusia –– zagęgała kaczka, otwierając drzwi. –– J&M zostawili nam chałupę, gdyż pobiegli nad morze, szukać złota.
–– Jak to nam –– dziwi się ledwo stojąca. –– Przecie jednego ptaka widzę.
–– Słusznie prawisz. Fruwaliśmy trochę to tu, to tam, szukając siostry, ale żeśmy nieco poza granicę wylecieli i obce czary musnęły skrzydełka. Teraz nas pięciu, w jednej.
–– Zamiana na kaczkę, nie jest dobrą zmianą, tyle wam powiem. Jak to pięciu? Z tego co wiem, to powinno być sześciu.
–– Jeden z braci został zamieniony w Złotą Wielką Rybcię, a zaś w karpia.
–– Czyli dziadkowa różdżka nie magiczna. Zbieg okoliczności.
–– Chyba. A może coś tam czarownych mocy zostało.
–– Balonika pękłem –– wrzasnął smutno Puchajtek.
–– Puchatku, spadaj stąd –– wrzasnęły kaczka. –– Jesteś tematem, którego nie ma.
–– Jak to mnie nie ma, skoro jestem.
Lecz po chwili misiu znikł.
— Babo Jagusio. Posil się strawą ku pokrzepieniu mięśni, obgryzając nóżkę i biegniemy na plażę.
*
Na plaży zawrzało. Wszyscy przybiegli z pięciu tematów, bez ładu i składu, nie wiadomo czemu. Jak to nie wiadomo czemu? Bo w takiej baśni, takowe sformułowanie, jest jak najbardziej na miejscu. I wszelkie inne hece i brak zakończenia, co łączy wątki w sensowną całość, co jeno wzmacnia sens tytułu.
Na przykład zjedzono karpia, lecz kaczka i tak się zamieniła w sześciu braci. Tylko nie tej siostry. Przeto zupełnie innej, nieznanej i obcej, przybyło nagle rodzeństwa.
Króle też się pojawiły. Jeden zupełnie goły przytulił odzyskane dzieci, a córka co wyszła za mąż, za jeszcze innego króla, nie musiała wreszcie zarzynać potomstwa, bardzo paskudnych szczuroleniwców, których wyłapanie, to była bułka z podwójnym masłem.
Nowożeńcy z posiadłości ĄĘ, też przybiegli, mając wiele okrągłych tyci sińców. Jachach i Małgochacha zrezygnowali ze złota. Tak jak Babcia i Dziadek, przekazali na charytatywne cele. Tylko Baba Jagusia popłakiwała smutno na łachu, gdyż nieznośna wnuczka rekina, wylazła na brzeg i odgryzła jej sentymentalną brodawkę, z wizerunkiem męża, na którego pypciu, była fotka żony.
Dużo jeszcze zdarzeń zaistniało, których spisać było nie sposób.
Lecz o jednym zajściu wspomnieć należy.
Znowu zaistniał Puchajtek jako przedstawiciel bajki, z której wyszedł razem z napotkaną Kopciuwdzianką. Byli rozżaleni, że nie wystąpili w tej kupie głupot.
Wtem usłyszeli chór dwugłosowy, Wielce Czcigodnych Pomysłodawczyń↔’’Krainy WiBów’’
–– Wypad mi stąd, zarazy jedne! I to zaraz! Nie jesteście z tematów. Zamęt jeno stwarzacie, bisurmaniąc poza konkursem na stronie. No jak tak można. Niegrzeczni wy oba. Takich to normalnie świat nie widział.
–– Jak to. Przecież nas widać.
Jednak pomimo ostrej riposty, goście zaczęli markotnie zanikać. Lecz gdy byli w połowie przezroczyści, ponownie usłyszeli.
–– No co wy. Spoko luz. To był żart. Może w następnej edycji wystąpicie.
–– O dupa osła! Fajnie –– rzekł misiu za dwóch.
–– Matkości świata. Pusiu! Wstydzisz się, prawda? –– napomniała jedna z czcigodnych. –– Skąd w pluszowym pysiu, takie brzydkie słowo. To dzieci czytają.
–– Ta baśń jest za głupia dla dzieci –– rzekł autorytatywnie Puchajtek. –– Dla dorosłych, to może się nada, jeżeli przed czytaniem, zjedzą małe „co nie co.”
–– A osiołek nie jest brzydkim wyrażeniem, proszę chóru. –– dodała z naciskiem werbalnym zgubionego kopytka, Kopciuwdzianka.