Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2022-11-02 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 485 |
Krople deszczu dryndały i pulpę wznosiły do kołyski, po której bujał się sporych rozmiarów zeschnięty liść. Jesień. To znaczy zeschnięty to on był zanim zaczęło padać. Teraz to on był rozpadający się, aczkolwiek spory jego fragment, wraz z ogonem dojrzałym, zakończonym pedricullum, co się owy owies zawisak za szyję gałęzi nazywa, czy jakoś tak, zeschniętym, co już prawiłem, ale mokrym zarazem, bo woda ma to do siebie, że jak nawet nie przenika w głąb, to obecnością swoją nadaje charakter wody przedmiotowi co go oblekł glot - w tym wypadku deszcz. Krople padały. Całymi capkami. I nagle rozległ się grzmot. Potężny, aż wzruszył skały z których były zbudowane bloki zamieszkałe. Bo to widzisz człowieku - tam do owego betonum dodają tej skały, ino skruszonej, niby ministrant co go matka nie chciała wysłuchać w sprawie księdza.
Rower popierdalał z lekka. Opony wzirały się w betonum. Kałuży lekkiej, błotnistej. Ulicą szedł dziad.
Szedł...
I znowusz. Czy on naprawdę szedł. Bo, moim zdaniem on se po prostu lazł. Ale to by nie było na miejscu, obserwacja taka nie zaspokoiłą by dążenia do prawdy. On się normalnie wlókł. I dżamojdy se swoje zamoczył. Coś tam jeszcze odgrażał się, że to niby samochody przejeżdżające pluskają. Ale on, ten dziad, dobrze wiedział, bo sam wybrał taką drogę.
- Napiłbym się - zamlaskał.
- Ej, ty! Dziadu, z drogi! - Krzyknął kierowca dźwiga, wygrażając pięścią. Tutej se powstawało normalnie nowoczesne osiedle, a prywatna firma swoich ludzi posyła do roboty - czy słońce, czy deszcz.
- Czego się kurwa drzesz - Dziad nie przekrzyczał deszczu. Wzmocnionego potwornym uderzeniem, bo przyszło nowe uderzenie i grom zabłysnął już całkiem blisko. Odwrócił się, jeszcze se przetarł zmysły oczne, i, faktycznie - zauważył że lazł całą szerokością uliy. Zszedł.
Miał jeszcze trochu samogonu. Dźwig odjechał pozostawiając za sobą smród i odrazę. Głębokie dźwigi smrodu zmieszały się z tlenem zamieszkałym w wilgotnej mgle. Uniosło się.
Łyknął. I od razu się zlał w spodnie, które i tak były mokre, więc po co niby miały się wysilać i leźć dodatkowo pod siatkę, żeby to uczynić w sposób kulturalny, usankcjonowany. Machnąwszy kościstą ręką odrzucił pustą butelkę. I wtedy zobaczył sklep.