Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2022-11-13 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 699 |
Na cmentarzu o zmierzchu, panuje zazwyczaj grobowa cisza. Ma to zapewne związek z faktem, iż z krtani nieboszczyków, plecionek kości lub kupek prochu, raczej żadne dźwięki między grobami, rozkładać się nie mogą. A jednak dzisiaj, w ten ciepły, przytulny podwieczorek, jest deczko inaczej. Może nie tyle dotyczy to dźwięków, lecz dziwnej, błękitnej poświaty, prześwitującej od jakiegoś czasu, przez niewielkie okna kostnicy, oraz trzepotu czarnych skrzydeł, dźwigających ciała kruków.
Nadlatują ze wszystkich stron, siadają w ciężkiej ciszy, na zarośniętym mchem dachu, oraz okolicznych drzewach i żaden nawet dzioba nie otworzy, by zakrakać. Jakby zlęknione na coś czekały, przyklejone póki co, musowym zaproszeniem na tajemne spotkanie, przez biesiadników wpół drogi, pomiędzy światami.
Którzy będą się przeciskać, na drugą stronę cmentarnej rzeki, gdzie czas już nie płynie, chociaż piranie owszem. Niektórych nie przepuszczą, by rozszarpać szczęśliwe zmartwychwstanie. Nagle okna kaplicy, samoczynnie otwierają szklane okowy. Czarne smugi w poświacie księżyca, obleczone w skrzydła, noszone podmuchem wiatru, zaczynają wlatywać do środka.
Tłoczą się niemiłosiernie, czarnym kłębowiskiem ocierając ściany. Ranią siebie nawzajem, lecz i tak nie wszystkim ptakom jest dane wlecieć. Wiele ciał, jako obłoki pierzastego pyłu, osiada na gałęziach, tworząc podłużne całuny mrocznego śniegu, przyozdobione strzępkami skrzepłej krwi, przez które gdzieniegdzie prześwituje zieloność.
Na obrzeżu cmentarza, starzec wyplata koszyki, lecz wiatr je nieustannie rozwiewa. Wtapia w gałęzie drzew, nierozpoznane.
Niewielka dziewczynka w białej sukience, pojawia się jak spod ziemi. Każdy mijany przez nią grób, zmienia swoją strukturę. Niektóre migoczą ciepłym blaskiem, inne płoną jak pochodnie lub pozostają bez zmian.
Z kostnicy wychodzi inna postać, w czerwono zielonej szacie. Jako że błękitne światło pada od tyłu, widać wielki cień, na kurtynie z mgły, która sama siebie zaistniała. Lecz postać nie idzie w tym kierunku, tylko w przeciwnym. Patrzy w stronę Księżyca. Z żółtej pełni zwisa kropla krwi. Zaczyna spadać w kierunku ziemi.
W tym samym czasie, dziewczynka wchodzi do wnętrza budynku. Zamyka za sobą drzwi. Z okien wylatują biało szare motyle. Szybują nad cmentarzem. Siadają na grobach. Wiele na tych co płoną. Jakby musiały. Ogień ich jednak nie spala, tylko zwęgla skrzydła.
Spadająca kropla tworzy okrągły cień. Większy i większy.
W końcu pochłania cały cmentarz,
gęstą, pachnącą czerwienią...
... o brzasku, na oszronionej łące,
spowitej migoczącą, wielobarwną mgłą,
po drugiej stronie pryzmatu,
dziecko przytula pąk białej róży.
Rozkwita w trzymających dłoniach, nieskończonością płatków.
Gdy pierwszy promień słońca, opromienia jej twarz,
rzuca go w kierunku nieba.