Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2023-05-15 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 431 |
Od jakiegoś czasu czuję podniecenie rdzy. Zwisające strzępki zupełnie sztywne, wypełnione pożądliwym zapachem smarów, wibrują nieustannie na metalowym ciele. Faktycznie. Ciele ze mnie. Zamiast zagaić seksoblasznie, to stoję w porzuconym magazynie, wśród innych – z połączeń nitowych – do mnie podobnych, jak ta kupa złomu. A przecież jestem całkiem sprawny.
Najsprawniejszy. Tylko raz po raz, słyszę niepokojące zgrzyty w gęstych, powabnych gąsienicach. Dźwigają mój skrzywiony wszędzie korpus z pogniecionym baniaczkiem, na uwięzi wierzchołka. Jednak wyczucie piękna, nadal szemrze w płynach napędzających, a tak romantycznie i zwiewnie szeleszczą na twardych, nabrzmiałych nitach, że w zasadzie cały czas, towarzyszą mi zachęcające do działań, wzwody oporników nieopornych.
Program działa jeszcze jako tako. Zasilanie też. Tylko o czym ja synapsiałem. No właśnie. Oparta o przeciwległą ścianę, stoi ona. Lśniąca, o gładkich przegubach, tudzież wpustkach pod uroczą blaszanką, z dwoma figlarnymi światełkami. Mrugają przymilnie drucianymi powiekami, lecz nie mam pewności, czy do mnie, czy do tej starodawnej pogiętej parówy, dyszącej w kącie pod gwizdkiem, w którego kiedyś poszła cała para.
No nic. Szkoda marnować programu. Ruszam w kierunku lśniącemu marzeniu. Parówa zaczyna groźnie pohukiwać i dymić zazdrością. Mam ją w rowku, między dwoma częściami tylnymi. I tak nie ma możliwości ruchu, gdyż okrągłe kończyny zdemontowane. Natomiast moje gąsienice gąsiują coraz szybciej i szybciej. Słyszę rozgniatanie ziarenek piasku, zapach oliwy na popękanym betonie i tuptanie uciekających szczurów. Już niedługo, moje dotkną jej. Bardziej pulchnych, z gładkiego żelastwa, rzeźbione oczekiwaniem na wspólne spełnienie, aż wiórki iskrzące polecą.
Ojej. Jestem w roboczo-maszynowym niebie. Ona zasuwa mi naprzeciw. Ponętne wizjery, mrugają gdziekolwiek, napędzane tęsknotą. Jeszcze trochę. Troszeczkę. Bum. Wielkie bum. Zgrzyty metalu o metal, wilgotne smarowną miłością. Słyszę elektroniczne słowa:
– Odkręcaj moje śrubki.
– A ty najdroższa złap mnie wysięgnikiem za wystający pręt.
– Ten pręt? Powiedz kochanie, potwierdź, że ten.
– Tak kochanie. O ten chodzi. Cholera, nie aż tak, bo jeszcze mi urwiesz.
– Jam napalona wspomnieniem kuźni.
– Jam też, ale zachowajmy spokój. Trochę gry wstępnej, nie zaszkodzi.
– Do części z tyłu z grą. Pragnę dotykać twojej pulsującej rdzy. Odkręcaj wszystkie śrubki me.
– Już to mówiłaś. To znaczy o śrubkach.
– Blacha z tym. Zdejmuj pokrywki z moich złącz. Odsłoń bardziej czułe elementy.
– Poczekaj chwilę. Zaplątałem pręt w zasilające przewody.
– Jakie one podniecająco śliskie. Muszę pomacać.
– A daj se luz w trybikach. Macaj mój pręt.
– O faktycznie. Coraz bardziej palący, gdy przesuwam po nim zakończeniem wysięgnika. Czuję gorący żar w kopułkach orgablasznych. Byle tylko bezpieczniki nie wywaliły, jak ostatnio.
– Jak to ostatnio? Zrobiłaś to z parówą?
– Do dupy w tawot! Żartowałam. Przestałeś ściągać, więc musiałam cię podrasować zdradą. Macaj wreszcie kapsułki wszelkich doznań mych. Wsadź tam pręt. Zaczynasz brać przykład z plastikowego lenia, a mnie rolki buzują zębatkami.
– Spoko! Odkręcam ci wilgotną przykrywkę. Aż metalowe paluszki mam spocone od podniecenia. Błądzą po twoich gładkich wypustkach i nitach.
– Kochanie, o czym ty bredzisz? Wypraszam sobie! Jam nie z nitowanych pochodzę. Jam poziom wyżej technicznie. Wytłoczona z części całości. Od braku seksoweny, padło ci na obwody. No nic. Wjeżdżam na ciebie. Rozgrzać ci żelastwo i smarowniki. Czujesz jak moja gąsienica, pieści twój pręt?
– Ciągle tylko o pręcie mym nawijasz. O mało co, a byś mi urwała. Pamiętasz?
– To tak dla jajożeliw, posmarowanych wilgotnym, lepkim smarem. Droczenie to jeno. A zresztą w razie czego, w częściach zapasowych jest ich pełno, bo ten twój faktycznie lichy i łatwo urwać.
– Akurat lichy! Chciałabyś. Taki wspaniały i sprawny jak mój, jest tylko jeden w całym magazynie.
– Oczywiście kochanie. No wreszcie! Konwersacja wspomagająca podziałała. Ojej, ojej, zgrzyt, zgrzyt, pisk, pisk, ojej, jak dobrze. Oliwka mi wrze. Czujesz iskry pożądliwości na swoim korpusie? Wiem, że tak. Wreszcie go wsadziłeś do czeluści, wiercących doznania me. Taki mi bosko. Metalowo. Rdzawo. Ojej ojej!
– Przestań aż tak skrzypieć, bo ze skupieniem mam problem. No nie. Gwiżdżesz nawet!
– Nie podnieca cię to? Pogięło ci osłony, czy jak?
– Oczywiście najdroższa. Po sam czubek wizjera. Aż blachówę mam gorącą. Dotknij, to zakrzykniesz: a łaj!
– Ojej ojej – wolę jak już. – Zgrzyt, zgrzyt, pisk, pisk. Chyba dochodzę.
– Gdzie? Kochanie, nie odchodź. W takim momencie. Cholera, ale trysnęłaś olejem.
– Z twojego pręcika też nieźle wystrzeliło smarem.
– Cały wizjer mi zapaćkałaś. Nie widzę ciebie. Gdzie jesteś?
– Tu… pomacaj… o nie. Słyszysz. Przyjechali.
– Kto?
– Złomiarze.
***
– Spójrz Balchówko na tamtych. Nowo wrzuceni. Zmarnowani tacy. Pognieceni.
– Nic dziwnego, że ich tu przywieźli. Pamiętasz, jak z nami było?
– No ba. Te twoje śrubki.
– I twój pręt.
– Fajna para z nich. Robot i Robocizna. Jeszcze drgają trochę. Może mało im.
– Myślisz o tym samym co ja.
– Hmm… właśnie. Jakiś wspólny… iskrzący czworobok. Co o tym sądzisz?
– Aż mi spręciło pręt…