Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2023-05-18 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 316 |
Pierwsze płatki tegorocznego śniegu powoli przykrywały ulice Seattle. Choć do zimy pozostał nieco ponad miesiąc, mroźna aura już dała o sobie znać. Było to sporym zaskoczeniem dla mieszkańców, gdyż w ostatnich latach listopad obfitował w ciepłą i słoneczną pogodę. Audrey siedziała przy stole obserwując śnieżnobiałe drobinki, które wirując na porywistym wietrze z impetem wpadały na ogromne okno kawiarni. Towarzyszył jej Tim Jeffrey. Znali się od dwóch tygodni. Z pozoru niewinna znajomość, powoli ewoluowała w kierunku przyjaźni, która z kolei miała być solidną podstawą dla udanego związku.
Dziewczyna wzięła łyk gorącej czekolady, po czym odłożyła kubek na stół i spojrzała na Tima, który podobnie jak ona chwilę wcześniej, wyglądał na zewnątrz przez wielką szybę.
– Więc, kiedy poznasz mnie z twoimi przyjaciółmi? Wspomniałeś o wypadzie na kręgle…. – napomknęła aby przerwać monotonną ciszę.
Tim, jak wyrwany z letargu zwrócił na nią lekko zamroczony wzrok. Uśmiechnął się, a w jego niebieskich tęczówkach pojawił się enigmatyczny błysk.
– Już cię znudziłem? – zasugerował z udawanym wyrzutem, na co Audrey cicho parsknęła.
Mimo, że Tim żartował poczuła się nieco niezręcznie. Nie miała pojęcia dlaczego w trakcie randki przypomniała sobie o koledze Tima, z którym mieli się spotkać na mieście tego wieczoru.
– No tak, kręgle… - westchnął. - Znajomy odwołał spotkanie bo jest na urodzinach kuzyna.
Zamaszystym ruchem odgarnęła na plecy długie, brązowe włosy spoglądając na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Ziewnęła przeciągle, przecierając palcami kąciki zmęczonych oczu.
– Śpiąca?
Dziewczyna momentalnie wyprostowała się na niewygodnym krześle, szeroko otwierając załzawione oczy.
– Nie, nie! – zaprotestowała. – Dwunastogodzinna praca w sklepie daje w kość, ale jutro mam wolne. Kiedy minie jedenasta będę jak nowa – zapewniła szczerze.
– W porządku... żeby cię nieco rozkręcić, może wyrwiemy się stąd do jakiegoś miłego pubu? Co ty na to?
– Jestem za.
Jedynym źródłem światła w pomieszczeniu była lampka nocna ustawiona na komodzie. W wątłym blasku odbijały się cienie dwojga kochanków. Złączeni namiętnym pocałunkiem, po omacku kierowali się w stronę łóżka. Mężczyzna złapał kobietę w pasie delikatnie, acz zdecydowanie rzucając ją na miękki materac hotelowego łóżka. Oplotła nogami jego tułów i mocniej przyciągnęła do siebie, zachłannie całując wydatne usta. Podczas, gdy silne dłonie mężczyzny krążyły po najintymniejszych zakamarkach ciała partnerki, ona niepewnie rozpinała guziki błękitnej bluzki, którą miała na sobie. Chłopak jednym ruchem zrzucił z siebie górną część garderoby. Po chwili jego dłonie znów znalazły się na krągłych, kobiecych biodrach. Dziewczyna w pośpiechu oswobodziła się z ubrania, po czym oboje wrócili do lubieżnych pieszczot. Składał czułe pocałunki na jej twarzy, dekolcie i brzuchu. Raz po raz zaciągał się zapachem ciała, zroszonego słodkim perfumem. Gładził dłońmi smukłą talię, uda i łydki, wciąż nie mając dość. W tym czasie kobieta dobrała się do sprzączki, skórzanego paska. Poczuł, że jeansowe spodnie zsuwają się w dół. Postanowił znów przejąć inicjatywę. Łapczywie wpił się w usta, zmysłowo podkreślone czerwoną szminką. Odpiął koronkowy biustonosz ukazując niewielkie, choć jędrne piersi. Nie czekając dłużej zdjął bokserki, niedbale rzucając je na podłogę, gdzie bez ładu walała się reszta ich garderoby. Kobieta nie pozostała obojętna. Niepewnie zsunęła bieliznę, czekając na dalszy krok ze strony partnera.
Zbliżenie Audrey i Tima było wyjątkowo subtelne. Pozbawione pośpiechu, lecz nie brakowało tutaj pożądania. Nie był to wyłącznie akt zaspokojenia potrzeby fizjologicznej. Był to wyraz miłosnego spełnienia dwojga zakochanych.
Poranna kawa i papieros dawno nie smakowały tak dobrze. Zaciągnął się mocno i po chwili w powietrzu rozproszyły się szare obłoki gęstego dymu. Siedział, bezczynnie przyglądając się wskazówkom zegara, które powoli zbliżały się do godziny piątej rano. W nocy nie zmrużył oka. Przez kilka godzin kręcił się na materacu w pokoju Steviego, aż w końcu zszedł do kuchni czekając na wschód słońca. Ból głowy i mdłości to tylko dwa z co najmniej kilku przykrych objawów, które mu dokuczały. Zadygotał, kiedy przez plecy znów przeszły dreszcze. Przetarł dłonią czoło pokryte kroplami potu i wziął kolejny łyk gorącej kawy. Ponownie spojrzał na zegar i przyłapał się na tym, że od ostatniego momentu, w którym to zrobił minęły trzy minuty. Był tutaj jedyną osobą, która nie spała. Chciał poczekać dopóki któryś z domowników wstanie, by się pożegnać i wrócić do swoich czterech kątów. Zważając na samopoczucie uznał, że chyba lepiej byłoby gdyby po prostu wyszedł przez nikogo niezauważony. Wystarczającym utrapieniem były dla niego wczorajsze komentarze i pytania dotyczące tego jak wyglądał. Westchnął, znów kierując wzrok na zegar – czwarta pięćdziesiąt dziewięć. Nie czekając dłużej wstał od stołu, zabrał z kredensu kluczyki do samochodu i udał się do wyjścia z domu.
Biegł ile tchu, a mimo to miał wrażenie, że stoi w miejscu. Tracił siły z każdym kolejnym krokiem, aż doszedł do punktu w którym nie był w stanie się poruszyć. Utknął w bezruchu, łapczywie chwytając powietrze do ust, jakby lada chwila miało go zabraknąć. Klatkę piersiową rozdzierał palący ból, który utrudniał oddychanie, a nogi ugięły się pod ciężarem ciała. Opadł na asfaltową drogę wsłuchując się w przeszywającą ciszę. Poddał się, ani myśląc o dalszej ucieczce. Wtedy ją zobaczył. Pojawiła się znikąd, wychodząc naprzeciw, kilkanaście metrów dalej. Wyglądała pięknie. Długie, kasztanowe włosy opadały na szczupłe ramiona okryte seledynowym żakietem. Spod prostej grzywki ułożonej na bok, wyglądały duże oczy w kolorze szmaragdowej zieleni, a całość dopełniał ciepły, matczyny uśmiech. Taką ją zapamiętał; pogodną, roześmianą, zdrową. Tak wyglądała nim trafiła w szpony choroby, która toczyła walkę z jej organizmem jedenaście miesięcy. Jessica Patterson zmarła nieco ponad cztery lata temu.
Zatopił spojrzenie pełne nadziei w jej dobrotliwej twarzy, jednocześnie usiłując pozbierać się z brudnej ziemi. Kobieta uśmiechnęła się, unosząc ręce w jego kierunku, jakby chciała go uściskać. Matthew próbował się podnieść. Usiłował oderwać nogi od ziemi ale były zaklinowane. Jakby ktoś zalał je betonem. Spojrzał w dół widząc coś niezwykłego i przerażającego zarazem. Jego tułów zdawał się zatapiać w podłożu. Próbował krzyczeć, lecz z gardła wydobywały się martwe dźwięki. Postać matki powoli znikała z horyzontu, a on tonął w bezmiernych czeluściach, na marne wołając o pomoc. Szarpał się i szamotał, lecz im mocniej to robił, szybciej niknął w niezmierzonej otchłani. W końcu czarna smoła przykryła go całkowicie, wypełniając wnętrzności przez otwarte usta, daremnie błagające o litość.
Obudził się zlany potem, oddychając ciężko. Rozejrzał się po ciemnym pokoju z ulgą uświadamiając sobie, że jest na kanapie, w salonie swojego mieszkania. Usiadł szybko próbując się uspokoić. Rzadko miewał koszmary, a jeszcze rzadziej takie, po których nie mógł dojść do siebie. Położył głowę na oparciu sofy licząc od dziesięciu w dół. Jego oddech stał się miarowy, a bicie serca spowolniło. Poczuł się lepiej, choć w dalszym ciągu ogarniał go bliżej nieokreślony niepokój.
Miał ochotę krzyczeć z bólu, ale nie pozwoliła mu na to, nie tyle męska duma, ile świadomość, że za cienką ścianą tego pokoju znajduje się mieszkanie sąsiadów. Wiercił i kręcił się na małej sofie, starając się nie dopuścić do momentu, w którym sięgnie po telefon i wykręci numer na pogotowie. Wił się, bez przerwy przeklinając i jęcząc. Chciał zemdleć, stracić świadomość lecz ból, zlokalizowany nieco powyżej pępka nie był wystarczająco silny, by do tego doszło. Wobec tego klął i marudził, a w tym samym czasie cienkie wskazówki spacerowały po tarczy zegara, aby zatoczyć kolejne, pełne koło.