Author | |
Genre | fairy tales |
Form | prose |
Date added | 2023-07-21 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 336 |
Prolog
Za siedmioma górami, za ośmioma rzekami i fotelem fryzjerskim, leży miasteczko: Lochaluba. Nazwę zmieniono na właśnie taką, z uwagi na wydarzenia, które miały tam miejsce.
***
Mieszkańców budzą nieokreślone odgłosy dobiegające zewsząd. Niektóre śpioszki dochodzą do siebie natychmiast, inne zaś etapami, otwierając po jednym oku, by w końcu spojrzeć wszystkimi dwoma. Na domiar złego, rozumują podobnie: co za cholera budzi nas w środku nocy? Co prawda, świta południe i słoneczko już zapomniało, że wychynęło z pościeli horyzontu, ale dla przebudzonych, to wczesna godzina, gdyż lubią dłużej śnić o spaniu.
Okiennice otwarte prawie równocześnie i z każdej natychmiast wystaje górna część, gdyż zaspani ludzie, też bywają ciekawi. Tym bardziej, iż pragną powrzeszczeć na przyczynę wstawania o tak wczesnej porze.
Nagle zdają sobie sprawę, że owe dźwięki, to wrzaski rozpaczy, a i szloch między nimi słychać. Przeto wszystkie głowy spozierają w jedną stronę, tam gdzie spoczywa Siedziba Golibrody, Fryzjera Brzytewki.
Przyobleczeni w odzienie – gdyż bieganie na golasa po kocich łbach, może być niebezpieczne – w te pędy gnają członki swoje, do wspomnianego przybytku. Im są bliżej, tym zawodzenie głośniejsze, tudzież bardziej przyziemne. Niektórzy miarkują, że Brzytewka dokonał poślizgu na własnych łzach.
***
Jestem miejscową Czarownicą, przydzieloną do miasteczka, w ramach kultywacji tradycji tyłków. Utrapienie z tymi mieszkańcami. Wciąż pragną jakichś zaklęć, a ja mam inne zmartwienie na głowie. Zakochanie we Fryzjerze. Nie zbywa mu na rozumie, ale uczucie nie sługa. Podążam wyboistą drogą, prosto do upragnionego serca. Tylko że on bezczelnie ma już żonę. Nic nie wie o moim uczuciu, którym do niego pałam. Zaiste mam pewien plan, by sytuacje zmienić. Szkopuł w tym, że Wielki Czarownik to kawał skąpca. Dał mi jedną możliwość na rok. Chodzi o zamianę, czegoś w coś. Inne lafiryndy dostały więcej. Mniemam dlaczego. Pielęgnują jego Magiczną Rózgę, z głęboką determinacją. Nawet wiem, w jaki sposób, ale nie powiem, bo prawa ze mnie czarownica. Chociaż Fryzjerowi, to ja bym nawet... ech... No właśnie. Wspomniałam o planie. Czas na realizację.
***
Rozbudzeni i zdyszani, otwierają drzwi. Widok, którego doświadczają, nie napawa optymizmem. Fryzjer siedzi na fotelu (nie na podłodze) i faktycznie szlocha dużymi łzami, co by nie było same w sobie, takie straszne. Tylko że on trzyma brzytwę, z widocznym zacięciem. Dobrze chociaż, że przy swoim gardle, mamrocząc przez słoną wodę w oczach, że za chwilę poderżnie podnóże jabłka, rzeźbiąc miękki kanion, o krwawych ściankach. Zakończy bezsensowne życie. Z tej niedoszłej, czerwonej fontanny, dochodzi do początku wymiany zdań:
— Człowieku! Tyś głupi? Brzytwę chcesz stępić, na tępej skórze? Narzędzie pracy. Popatrz na nas, fajnie zarośniętych. Nie pójdziesz na bezrobocie. Twoja rozpacz jest bezzasadna. Oddaj narzędzie zbrodni.
— Co ty gadasz? Jakie narzędzie zbrodni? Poczekajmy chwilę, to może tak.
— Nie żartujcie sobie ze mnie – charczy fryzjer. – Mnie ciężkie nieszczęście spotkało.
— Przecie piana z ust ci nie wycieka.
— Milcz głupi. On nie jest wściekły, tylko wewnętrznie przygnieciony. Gadaj Brzytewka, o co chodzi. A w ogóle, gdzie masz żonę? Przeważnie tu była.
— Uciekła do lasu. Rozumiecie?
— Poszła na grzyby?
— No dobra. Odkładam ostrze, gdyż widzę troskę, w miłościwych oczach. Posłuchajcie o nieszczęściu.
— Twoim?
— A jakże!
— W porządku. My tak dla pewności, niepewni.
— Pozwólcie mu dojść do słów.
— Mordy wszyscy w kubeł. Słuchamy.
— On nie ma kubłów. Zaledwie naczynko na piankę.
— Cicho! Wysłuchajmy go wreszcie!
***
Do żabich bobków i pajęczych skrzydeł. Może ja durna źle zrobiłam. Wiadomo, jędzą jestem od małej, ale żeby aż taką. Skoro kocham przeraźliwie, to dlaczego sprowadziłam takie nieszczęście. Nie wspomnę zatroskana, o warunkach, co to wszystko cofnie. Żeby chociaż miał więcej rozumu. A może udaje głupka? Skoro tak, to jeszcze pół biedy. Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że jego brzytwa ma bardziej wyostrzone krawędzie zmysłów. Co ja pierdzielę? To chyba od tej niespełnionej miłości, wiecheć miotły w mózgu miesza. Tak czy siak, wredne ze mnie babsko, choć zakochane, po sam czubek czarów.
***
— Trudno mi o tym gadać. Nadal nie mogę uwierzyć w to, co zobaczyłem. Siedzimy sobie z żoną. Ja na fotelu, a ona na mnie. Mieszam za nią po omacku pianę, bo mi ciało powabem zasłania, aż tu nagle wchodzi nasza Czarownica. Widzę w jej oczach dziwne błyski. Żona zeskakuje, robiąc pauzę i wali ją po gębie i pypciu na zębie. Jakby coś przeczuwała. Jędza patrzy jak sroka w gnat i wyznaje miłość. Pytam, czy ta miłość mnie dotyczy. Bo jakby co, to ja już mam żonę, co przed chwilą, mogła zauważyć. Potakuje, że tak i że pragnie szaleńczo, najlepiej w spienionym mydle. Żona znowu wali w owłosioną gębę, lecz jędza, magicznym aktem wyzwoleńczym, unieruchamia ją na lampie. Teraz wisi i tylko fika nogami ze złości. Czarownica podchodzi i całuje moje usta. Cmoknięcie zalatuje sraczką dżdżownicy i rzygami ropuchy. Szepce do mnie: ``tyś mój``. Ja odpowiadam: „a gówno twój, takiego wała”. A ona rzecze: ``skoro tak, to spójrz, co zrobię`` Spojrzałem.
***
Jestem Czarownicą od zarania dziejów, ale na taki zdumiony i smutny wzrok, drugi raz życiu spozierać nie chcę. Gdy było po sprawie, od razu pożałowałam haniebnego czynu. W końcu jego żona nie domaga na zdrowiu, to kto wie... może i tak zostanie wolnym wdowcem na fotelu. Kurdę, znowu zaczynam myśleć, niczym egoistycznie pokręcona. Musiałam na poczekaniu ustanowić warunki, co wrócą żonę do poprzedniego stanu. Dlatego wyszło, jak wyszło.
***
Spojrzałem i zobaczyłem. Dziką świnię. Lochę konkretnie. Moją ukochaną żonę. Od razu spadła z lampy, gdyż waga dramatycznie wzrosła. Czarownica stała uśmiechnięta, a ja siedziałem na fotelu i słowa rzec nie mogłem. Aż w końcu wrzasnąłem:
–– Coś ty zrobiła mojej żonie? Odczaruj natychmiast, w te zasrane pędy, bo w gębę brzytwą przywalę. No co tak patrzysz... o cholera... ty płaczesz. Umiesz? Dlaczego to zrobiłaś? Gadaj! Och ty niedobra!
— Kocham ciebie nad życie, a skoro tak, to dlaczego cię udręczyłam sowicie?
— No właśnie. I czemu rymujesz? Durnowata jesteś?
— Głupiś. Czar nie bardzo jeszcze działa. Lepiej otwórzmy drzwi, to ucieknie. Może nas zaatakować, jak już będzie naprawdę świnią.
— To jeszcze nią nie jest? Chyba wiem, co widzę?
— Psychicznie jeszcze nie, lecz za chwilę tak.
— Cholera, zaczyna warczeć?
— Raczej chrząkać jak już.
— To moja ukochana żona. Wcale niepodobna.
— Dopiero teraz zauważyłeś?
— Podryguje coraz żwawiej. Złowrogo spogląda. Otwieram drzwi.
— Niepotrzebnie. Uciekła przez okno wystawowe. Szklarz będzie potrzebny.
— Szklarz? Raczej psychiatra. I do mnie i dla ciebie.
***
— Odpocznij sobie Brzytewka. Mniej więcej wiemy, co zaszło. Twoja żona uciekła do lasu.
— No chyba. Nie chcę odpoczywać. Posłuchajcie, co było dalej. Jest nadzieja. Jak mi pomożecie. Pomożecie?
— Pomożemy!
***
— Posłuchaj mnie uważnie. Jam żałuję, tego com zrobiła. Ale istnieje szansa, że twoja żona powróci do stanu poprzedniego.
— Byle bez racic. Tego bym nie przeżył.
— Jeżeli wszystko pójdzie jak trzeba, to znaczy jak spełnisz warunki, to będzie dokładnie taka, jak poprzednio.
— A nie można by ją przy okazji trochę... wyładnić... odmłodzić... ulepszyć... seksualnie pobudzić...
— Nie!!! Słuchaj, co powiem.
***
— No tak. Dać komuś dłoń, to zaraz chce całą rękę. Jak mogłeś? Gdy falowały losy twojej luby.
— Twojej Lochaluby.
— Ale śmieszne. Wiem, dałem plamę. To przez stres.
— Przez stres? A może przez co innego?
— Stulcie pysk. Prosię. Teraz będzie najważniejsze. Liczę na waszą pomoc.
— Jesteśmy do dyspozycji.
***
— Musisz spełnić dwa warunki, by odzyskać żonę.
— Czarownico. No coś ty! Aż dwa? A nie można jednego?
— Wtedy do połowy będzie nadal świnią.
— Której połowy? Bo tak sobie myślę...
— Ty lepiej za dużo nie myśl, tylko słuchaj.
— Dobra. Już milczę.
— Warunek pierwszy. Musisz ją uczesać na fotelu, na którym siedzisz.
— Tu nie ma tyle miejsca.
— Jak zejdziesz, to będzie.
— Rozumiem. Ale chwila... to, po co daliśmy jej uciec.
— By mogła zaszaleć w lesie, a nie tutaj.
— A drugi warunek?
— W samo południe, lub coś koło tego, musicie stanąć na ulicy, naprzeciwko siebie.
— Pojedynek z dziką świnią? A jak mnie zastrzeli? Albo ja ją?
— Głupiś czy co? Gdy podejdzie do ciebie na dwóch łapach... to wtedy odzyska swoje ciało.
— Bez zmian na plus?
–– …
–– Rozumiem. Niech stracę... jak to: podejdzie? Nie widziałem lochy, chodzącej na dwóch.
— Wielki czas, żebyś ujrzał.
***
Wielu mieszkańców pospiesza do lasu. Ciągną za sobą znaczny wózek. Na przodzie biegnie Fryzjer Brzytewka. On ją najszybciej rozpozna. To w końcu jego żona. Za pewnie jakieś szczegóły pozostały, tylko jemu znane. Nagle zmartwionego męża napada myśl, że locha miała żółtą kokardkę na głowie. Widocznie czar zadziałał na 99%. Będzie można łatwiej rozpoznać, gdyby było ich więcej.
Faktycznie. Jest łatwiej rozpoznać. Nie ona jedna biega po lesie. Po wielu zawiłościach i nie trafieniach na tą co trzeba, w końcu zostaje złapana, narzuconą pokaźną siatką. Transport przebiega w miarę bez zakłóceń. W końcu osiągają cel.
— Trzymaj ją, do cholery! Wierzga jak dzika świnia.
— Bo nią jest, głupku. I Spoziera groźnie.
— Kładźmy ją na fotel, a ty Brzytewka, zacznij ją czesać.
— Grzebień stępię.
— Nie marudź. Chcesz odzyskać żonę, czy nie?
— Jak długo mam czesać. Trudno cholernie. Ona w ciągłym akcie demokratycznym, a szczecina twarda.
— Przywiążmy ją.
— Czym?
— Byle czym, byle skutecznie. Będzie potrzebna do drugiego warunku... o kuźwa, co tu grane?
— Niech to licho. Górna połowa jest żoną, a dolna jeszcze dziką świnią.
— A ja miałem nadzieję, że będzie odwrotnie.
— Ej ty... fryzjer... tobie na łeb padło od tego wszystkiego. O drugim warunku pomyślmy.
— Ona nic nie mówi.
— Durnyś do sześcianu. W szoku jest. Ale może kapuje, co nieco. Wytłumacz jej drugi warunek.
— Posłuchaj złotko. Wyjdziemy grzecznie na ulicę. Ty podejdziesz do mnie na dwóch nogach i sprawa załatwiona. Będziesz taka jak poprzednio. Pokiwaj ryjkiem, że rozumiesz.
— O kurdę! Pokiwała, ale coś tam mruczy jakby... o perłach.
— Cholera wiem. Mamy rozwiesić nad nią perły, to wtedy pójdzie na dwóch do przodu, zbierając skrzętnie na naszyjnik. Zawsze o takim marzyła. Ale skąd je wziąć?
— Ona nie wieprz, tylko dzik.
— Cicho tam. Jedno i drugie prawie to samo. Podaruję sąsiadce swoje kosztowności. Niech stracę. Tak miło obgaduje innych. Bez złośliwości, jeno z ciekawości. To wyjątkowa sytuacja. Trza pomóc w biedzie.
***
W samo południe, Dzikożona i Fryzjer stoją na ulicy między szpalerem ciekawskich mieszkańców, pod końcami rozwieszonego sznurka, na którym dyndają kosztowności. Luba do odczarowania trochę bardziej jarzy, o co w tym chodzi, ale nie na tyle, żeby ją martwił widok nóg, zwieńczony na dole racicami. Z wielkim wysiłkiem staje w pozycji pionowej i zaczyna zbierać perły, idąc wzdłuż pod linką. Gdy tylko dotyka Fryzjera, natychmiast powraca do pierwotnego wyglądu, chociaż mąż nadal miał nadzieję, na pewne zmiany. Wiwatów nie ma końca. Hulanek i swawoli też. Odczarowana nie pamięta czegokolwiek z okresu dzikiej świni oraz wędrówki w samo południe. Zupełnie nie kuma, dlaczego nagle stoi goła na ulicy i skąd to zamieszanie. Przecież siedziała mężowi na kolanach, gdy wiercił w pianie, zamiast... nieważne.
***
Mieszkańców budzą nieokreślone odgłosy dobiegające zewsząd. Niektórzy dochodzą do siebie natychmiast, inny zaś etapami, otwierają po jednym oku, by w końcu spojrzeć wszystkimi dwoma.
Po jakimś czasie, wielu z nich siedzi w przybytku Fryzjera z Lochaluby. Tłumaczy im, że usłyszał głos Wielkiego Czarownika, który zaproponował: kompromis karny. Stąd te odgłosy rozkoszy, smutku i czegoś tam jeszcze. Tak przynajmniej domniema.
— Teraz nic nie słyszymy.
— Bo odłożyłem na bok.
— W takim razie nie rozumiemy, o co chodzi.
— To bardzo proste. W.C. zamienił Czarownicę w skórzany pasek do ostrzenia brzytwy, z zachowaniem pełnej świadomości: ego oraz innych doznań. Gdy pocieram, to słychać pieśni seksualne, pod batutą miłości. Jest ze mną. W końcu o tym marzyła.
— Jak będziesz za często pocierał, to ci po gołej dupie tym paskiem przywalę –– dodaje Luba.