Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2023-08-06 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 303 |
Można wierzyć we wszystko. Czekam na słowa. Wiem, że kiedy nadejdzie odpowiedni czas, będę mogła je wykrzyczeć.
Ktoś w końcu je usłyszy i świat się zatrzyma. Pochyli się nad moim losem, przytuli, otrze zakrzepłe błoto z mojej rocznej twarzyczki i uwolni uśmiech.
I nie będzie to równie wychudzony jak ja- bezdomny pies. Choć bywa on czasami łagodny a jego parująca nocą sierść otula mnie ciepłem.
Psy są mądre. Nawet kiedy bezmyślnie ulegają instynktowi to właśnie instynkt pozwala im trwać. Ja nie mam instynktu – ledwo umiem chodzić i nie mam nic, poza tym, co znajduje się w zasięgu mojej ręki.
Dni mieszają się z nocą. Nie rozróżniam ich. Od zawsze śpię. Czasami ktoś przejdzie i wtedy wiem, że właśnie wstaje słońce i trzeba się schować, zaszyć się w stercie śmieci. Wiem to od psów. Nauczyłam się patrzeć na nie i robić to co one. Są mądre choć czasami na mnie warczą i mnie gryzą.
Kiedyś prawie nie umarłam. Tak powiedziała, zanim zniknęła gdzieś za rogiem. Odgarnęła mi posklejane włosy z czoła, otarła usta zmoczoną chustką. I poszła Nie wiem, czy mówiła o mnie czy o sobie. Powiedziała jeszcze tylko, że jest niewiele starsza ode mnie i nie może się mną zająć.
Zapamiętałam słowa o umieraniu – umieranie od wtedy stało się czymś wyjątkowo nieprzyjemnym, bardziej nawet niż głód czy zimno.
Postanowiłam, że już nigdy nie będę umierała.
Jednak żyje. Była duża szansa na obumarcie płodu – tak mówił doktor – a ona jednak żyje.
Gdyby się dowiedzieli, kazaliby mi ją usunąć. Nie chcę tego. To zawsze jest ryzyko. Mogą mi coś uszkodzić w środku i już nigdy nie będę miała dzieci. A muszę urodzić syna. Będzie nam łatwiej jak urodzę syna.
Teraz żałuję, że poszłam do lekarze. Wystraszyłam się. Krwotok był tak wielki, że ledwo doczołgałam się do sąsiedniego domu. Mężczyzna z tamtego domu wziął mnie na ręce. Już wtedy wiedziałam, że byłoby lepiej gdybym umarła. Ale nikomu nic nie powiedział. Potem nawet na mnie nie patrzył. Wiem, że przyjdzie po zapłatę. Czekanie na to jest niczym wiercenie noża w otwartej ranie.
Tamtego dnia nabrałam pewności. Wiedziałam, że noszę w sobie dziewczynkę. Nie chciałam by robiono mi USG, nie nalegali, myśleli, że płód i tak obumiera, więc szkoda pieniędzy.
Jeżeli człowiek w swoim życiu przeżywa jeden dzień, który jest gorszy niż śmierć – to ja przeżyłam tych dni dwieście osiemdziesiąt.
Nie wiedziałam, że mam w sobie tyle siły. Moje dni nie różniły się niczym od siebie. Za to noce były koszmarne. Czułam, jak rośnie we mnie i z każdym centymetrem jej obecność odbiera mi siebie. Im bardziej chciałam jej nienawidzić tym bardziej rodziło się we mnie współczucie – nie dla niej, ale dla siebie – tak jakby ona zagarnęła mnie absolutnie.
Pewnej nocy poczułam, że jesteśmy jednym. Nie wiem czy inne kobiety też doświadczają tego uczucia – może tak, tylko dlaczego w takim razie zabijają swoje dzieci, skoro czują, że w ten sposób mordują też siebie?
Nie byłam w stanie myśleć o niczym. Przez dwieście osiemdziesiąt dni zaprzeczałam, kłamałam, udawałam. Kiedy inne kobiety patrzyły na mnie podejrzliwie, odwracałam oczy. Dochodziły do mnie szepty, ktoś coś mówił o kształcie brzucha – zupełnie jak na dziewczynkę. Uciekałam, albo wpadałam w furię i wtedy wrzeszczałam, żeby zostawiły mnie w spokoju, że nie jestem głupia, żeby rodzić dziewczynki.
-W naszej wiosce od kilku lat rodzą się sami chłopcy, przecież o tym wiecie– bogowie nam sprzyjają!
Darłam się co sił w płucach a dźwięk odbijał się o ich puste twarze – trochę zawstydzone, czasami wykrzywione pogardą.
Po tych słowach niektóre odwracały wzrok a mężczyźni udawali, że ich to nie obchodzi.
Pewnego dnia do niej podeszła. Najpierw przez kilka tygodni dyskretnie ją obserwowała– nie na tyle dyskretnie jednak by nie czuła jej wzroku na rosnącym brzuchu. Powiedziała, że wie, że jej mąż zaniósł ją do szpitala. Widziała, jak bierze ją na ręce a ona się nie opierała. Mówiła to spokojnie jak ktoś kto wie, że ma władzę. Uważny obserwator mógłby dostrzec toczącą się w niej walkę – życie tej kobiety zależało teraz od niej – jej jedno słowo, wystarczyło jedno słowo by pozbyć się jej na zawsze. Wiedziała, że już nigdy w życiu nie będzie miała takiej władzy – nigdy nie będzie miała szansy ukoić swojego bólu rdzawym zapachem krwi innej istoty. Sama myśl o możliwości decydowania – o ważności jej słów, o możliwości bycia usłyszaną – nawet kosztem śmierci innej osoby – przyprawiała ją o dreszcze.
Poiła się jej strachem. Chciałaby ta chwila trwała wiecznie. Niech zacznie błagać, padnie przed nią na kolana. Niech poczuje to co ona czuła całe życie. I stały tak naprzeciw siebie a wiatr rozwiewał ich sari. Jaskrawe barwy łaskotały źrenice tak bardzo, że nie sposób powiedzieć, czy to one czy wiatr czy może jeszcze coś innego sprawiły, że oto stoją naprzeciw siebie zalane łzami.
Coś wtedy jednak sprawiło, że ani ona nie upadła na kolana ani ona już więcej tego od niej nie wymagała. Tak, to była boska interwencja – bo jak inaczej wytłumaczyć zbliżające się galopem wołu, wzbudzające swymi kopytami tumany kurzy, który osiadł na ich rozgrzanych umysłach, zostawiając im tylko czyste serca?
-Urodzisz dziewczynkę – widzę to w twoich oczach. I mimo całej nienawiści poczuła żal. Przez ułamek sekundy jej żołądek się skurczył i nie było to spowodowane lękiem, ale miłością. Nie czuła już władzy nad tą kobietą, ale jej cierpienie, ból kogoś kto nie może zrobić nic by uratować swoje dziecko.
Tyle powinno jej wystarczyć by przetrwać – ktoś wie i przez moment czuje jej ból.
Odwróciła się od niej. Nigdy więcej ze sobą nie rozmawiały. Nigdy też już na siebie nie patrzyły, choć mijały się codziennie a ich codzienne obowiązki sprawiały, że często ich ramiona się o siebie ocierały- w drodze na targ czy do świątyni.
– Jakieś osiem miesięcy, może rok – słowa doktora dotarły do niego poprzez szum nakładających się na siebie jęków i westchnień innych pacjentów.
Podziękował i wyszedł. Mijając leżących na korytarzu nie mógł oddychać. Smród rozkładających się ciał wbijał się w płuca raniąc je niczym żyletki. Za chwilę on będzie jednym z tych których mija się z obrzydzeniem w pośpiechu, bo, mimo że to absurdalne – w głowie krzyczy myśl, że umieranie jest zaraźliwe. On jest już zakażony. Potyka się na prostej drodze i przez chwilę świat wokół niego zaczyna wirować. Łapczywie łapie lepkie od cierpienia powietrze, ktoś przypadkowo go popycha. Upadek miażdży mu nos jednocześnie przywracając go do życia. Upływ krwi paradoksalnie dodaje mu sił. Jeszcze żyje. Podnosi się energicznie, trwa. Instynkt go nie zawodzi. Jego życie od zawsze jest walką – i nie ma to nic wspólnego z romantycznymi kłopotami ludzi zachodu. On- i jemu podobni- codziennie walczą o życie, a kiedy w końcu ktoś stwierdza, że już nie trzeba, instynkt pcha ich dalej – i wtedy są zupełnie jak kury z odciętymi głowami, do których nie dociera, że właśnie przestały istnieć i wzbudzają w swoich oprawcach perwersyjną ciekawość swoim pośmiertnym tańcem.
Wieczorem patrzy na swoją żonę z miłością. Poraz pierwszy, odkąd są ze sobą dostrzegł w niej człowieka. Kogoś kto bez niego umrze. Doskonale wie, że sama sobie nie poradzi. Po jego śmierci wyląduje na ulicy – choć warunki, w których teraz żyją tak naprawdę niewiele się różnią od życia na ulicy. Mimo wszystko jakoś udało im się przetrwać a za kilka miesięcy ona urodzi syna. Może uda mu się go zobaczyć. Nagle poczuł, że nie pragnie niczego bardziej. Chce tylko zobaczyć syna. Wtedy będzie mógł spokojnie umrzeć.
Nigdy jej nie powie o chorobie. Do końca będzie ukrywał prawdę. Ona nigdy nie będzie pytała. W końcu, pewnego dnia nie będzie miał siły wstać i będzie leżał aż do śmierci. Dwa tygodnie w agonii, żywcem zjadany przez raka – najpierw wątroba potem płuca i na końcu mózg – dzięki bogu, że również mózg – uchroni go to przed bólem choć może zbyt późno. Trzy dni przed śmiercią zobaczył syna.
Czy miała wyrzuty sumienia, że okłamała umierającego męża? Nie, nigdy ich nie poczuła. Przecież od zawsze kobiety w jej kraju rodzą się by służyć mężczyzną – i od zawsze wymaga to od nich ukrywania własnej tożsamości – mniej lub bardziej dosłownie. Jej córka nie urodziła się wyjątkowa.
Po śmierci męża jej świat przyspieszył. Wszechświat nie marnuje czasu. Musiała się wynieść z pomieszczenia, które zajmowała z mężem – nie stać jej było na czynsz. Z dzieckiem przy piersi błąkała się po ulicach. Była wygłodniała i słaba. Dziecko było głodne i pokryte ropnymi krostami. Przez kilka dni udawało jej się przekonywać, że to chłopiec i wzbudzała tym litość. Którejś nocy, ktoś podszedł do niej i zaczął wyrywać jej zawiniątko z rąk. W trakcie szarpania szmaty, którymi owinięte było dziecko rozdarły się ukazując wstydliwą tajemnicę – to była dziewczynka. Napastnik stanął jak wryty – zapłacono mu za porwanie chłopca – stracił forsę – skatował niemowlę, zgwałcił wariatkę i odszedł.
Ledwo przeżyła. Później już inaczej patrzyła na córkę. Bez niej będzie jej lepiej. Na początku gardziła sobą za te myśli, ale kiedy jej ciałem zaczęły targać torsje a żołądek nie miał już niczego, prócz żółci a mimo to nadal zmuszał ją do wymiotów – jej instynkt wziął górę.
– Widzę cię – łagodny głos szeptał jej do ucha. Nie znała tych słów. Nikt wcześniej w ten sposób do niej nie mówił. Przetarła piąstkami zaropiałe snem oczka. Jest jeszcze malutka i nie wie, że właśnie umiera. Dzikie, bezdomne psy nerwowo przemierzają wysypisko – dziś najedzą się do syta.
Można wierzyć we wszystko. W sprawiedliwego boga i kosmitów wysysających z ludzi energię. Można wierzyć w elfy i w moc martwych kamieni – ludzką dobroć i niezmierzone człowiecze zło. Dlaczego więc nie wierzyć, że jakieś porzucone dziecko, tuż przed śmiercią z głodu i wyczerpania usłyszy szept modlitwy zamykający się tylko w dwóch słowach- widzę cię – a słowa te będą twoją modlitwą.