Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2024-01-22 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 222 |
Pierwsza kreska
Czternaście dni dzieliło mnie od założenia czarnej plisowanej spódnicy, jedwabnej czarnej koszuli, ekstrawaganckich czarnych szpilek na niebotycznych obcasach oraz… Już nie wiedziałam, czy być zła na siebie, na los, czy na wszystkich żyjących mężczyzn. Było mi nieopisanie źle. Leżałam w wannie, pokryta puszystą mydlaną pianą, w jednej ręce trzymając grubą, pięknie wydaną książkę, w drugiej jabłko. Pachniało nutą pomarańczy i czymś jeszcze, aromat roztaczał nutę rozkoszy i nostalgii… Rozpoczął się nowy miesiąc, luty, a ja udawałam, że jeszcze żyję. Między jedną kartką a drugą, w momencie przewracania stron, przed oczami stawał mi obraz mężczyzny, delikatnie nade mną pochylonego, z rozwianą czupryną gęstych, ciemnych włosów. Miał głębokie spojrzenie, jego ciepłe brązowe oczy magnetycznie przyciągały mój wzrok. Wpatrywał się we mnie, a ja czułam się niczym modelka Modiglianiego, pozbawiona oczu – piękność.
– Staram się ciebie kochać – wyszeptał, kładąc duże dłonie z długimi, szczupłymi palcami na białej krawędzi wanny.
Kartka delikatnie opadła, a ja wróciłam do lektury, zapominając o swoich fantazjach. Pozostawiam je na za dwa tygodnie. Uśmiechnęłam się, widząc siebie w ręczniku, opierającą się na wpół odsłoniętymi plecami o nagi tors mężczyzny leżącego z rozpiętą koszulą i oglądającego najlepszy z najlepszych filmów. Taki wyjątkowy, sensualny, który można interpretować bez końca, doszukując się znaczeń w ukrytych gestach i słowach kochanków. I będziemy tak całą noc rozmawiać o racji poczynań głównych bohaterów, między namiętnymi pocałunkami i dotykiem rozgrzanych drżących ciał.
– Mam dość – wycedziłam przez zęby, chwytając za telefon i topiąc w tej samej chwili w gorącej wodzie nadgryziony jasnozielony owoc.
Jednym kliknięciem w ekran sprawiłam, że jaskrawoniebieskie światło oślepiło moje lekko zamglone od unoszącej się nad wanną pary oczy. Na Tindera nie wejdę, nie jestem na tyle zdesperowana, by nie bać się typu osób, które znajdują się po drugiej stronie łącza; nie jestem też na tyle staromodna, by bać się kogokolwiek korzystającego z portali społecznościach. Siedziałam w domu zamknięta i z tego domu już nigdy nie miałam wyjść? Niech ktoś przyjdzie do mojego domu z Internetu, niech przyjdzie…
Na tym internetowym forum zbiera się zbiera się masa ludzi łączących różne zainteresowania, to randkowicze w sieci: mili, wrażliwi, intelektualiści, idealiści, snoby, podrywacze, hazardziści, cały konglomerat desperatów mających nadzieję, że wreszcie uda im się wygrać na loterii. Klikają z bijącym sercem, że może teraz fant będzie szczęśliwy, że wybrzmią fanfary, a z nieba popłyną strumieniem kolorowe fajerwerki. Wystarczy wpisać jedno słowo klucz w wyszukiwarkę z nastawioną opcją grupy. Chcę rozmawiać, śmiać się, czuć bliskość, czuć czyjś oddech, czyjeś bijące serce, błądzące po moim ciele ręce – chcę, by życie było ze mną, a nie obok mnie. Wpisuję słowo: podróże, wymiana językowa, książki. Szybko kasuję ostatnie słowo klucz… Z mężczyzn widzę tylko żonatych, podtatusiałych okularników, patyczaków, miśków kebabowych, rubensowsko zaokrąglonych mężczyzn ze zblazowaną miną, czasami mignie napompowany mięśniak, prężący muskuły, rzadziej zdyscyplinowany modniś w za ciasnej koszuli Bossa. Przeglądam udzielających się, ale i tych tylko wpisanych na listę, cicho przycupniętych, obserwatorów życia inaczej.
Przy wymianie językowej wyskakuje mi zdjęcie mężczyzny w lustrzanych okularach lenonkach, w czarnym garniturze, wysokiego, muskularnego, opierającego się o czarny sportowy samochód. Skąd wiem, że sportowy? No, taki raczej pasuje do nonszalancko prezentującego go właściciela i chyba ten czerwony znaczek też. Szybko wyskakuję z wanny, łapię za ręcznik wciśnięty w wystającą już z pralki kupkę rzeczy do prania, przeskakuję ciężkimi susami, sadowiąc się całym ciężarem na kanapę. Klik, dodaj do znajomych. Lecę dalej po liście grupowiczów, klik – ciemnoskóry mężczyzna z gitarą na plecach. Wygląda na zadowolonego, ale gitara chyba na pokaz, zerwana struna wprowadza mały dysonans. Klik – mężczyzna na łódce w białej koszuli. Zazdroszczę wprawy z korzystania z żelazka, nie potrafię dostrzec choćby jednej linii zagniecenia, perfekcjonista, pedant, i do tego z równym przedziałkiem na czole. Klik – adwokat z Modeny, klik – profil greckiego Adonisa, mężczyzny o pociągłych, prostych rysach twarzy greckiego boga. Północ wybiła szybciej, niż zazwyczaj była skora. Na telefonie zmieniła się pierwsza cyfra daty. Postanawiam, że zacznę odmierzać ten czas, ostatni, w którym będę oddawać się wątpliwym przyjemnościom życia w wyimaginowanym świecie. Już tylko szczęśliwa trzynastka dzieliła mnie od mężczyzny pochylonego nad gorącą wodą… pochylonego nade mną. Już nie wróci, nie odważy się, widząc mężczyznę z krwi i kości, widząc tego z niewidzialnym napisem na czole: zaproszenie do znajomych zaakceptowane. Postanowiłam odmierzać ten czas…
Wzięłam kartkę i niczym skazana, narysowałam na niej kreskę – dzień pierwszy. Ręka osunęła mi się niezdarnie, powstało półkole, coś na kształt ucha. Przyjrzałam się kolejnej rzeczy, która mi się nie udała. Moje ucho, mój dzień pierwszy. Jedyny dźwięk, jaki zapamiętałam z tego dnia, to ciche wibrowanie telefonu w rytm klik klik.
Życzliwie, choć zgryźliwie.