Author | |
Genre | adventure |
Form | prose |
Date added | 2024-02-11 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 316 |
Od jakiegoś czasu wchodzę na wysoką górę. Nie potrafię dokładnie sprecyzować, czy słońce skryte za chmurami, czy to po prostu tradycyjny zachód. To mało istotne. Wiem, że muszę wejść na sam wierzchołek. Tylko dlaczego? Dobre pytanie. Zmęczenie daje znać o sobie. Ile drogi za mną, a ile przed? Nie mam bladego pojęcia.
Spoglądam do tyłu. Wszystko spowite dziwnym rodzajem mgły. Droga przede mną, wygląda podobnie, ale inaczej. Nie wiem na czym ta inność polega. Podobnie z umysłem. Póki co, zapakowanym prezentem. Staram go odpakować. Przecinam sznurki. Szarpię. Słyszę darcie papieru. To dobry znak. Czyżby?
Po diabła tu jestem? Nie mam pewności. Ile w tym sensu? Spotęgowana wątpliwość. Na dodatek zaczyna padać deszcz. Woda spływa z góry po ostrych kamieniach. Idę boso. Dlaczego? Chyba stopy krwawią. Nie czuję bólu. Jeszcze nie teraz. Tylko by zawadzał, spowalniał wędrówkę.
Droga cholernie wąska. Po obu stronach rosną krzaki. Ciemność coraz szczelniejszym całunem, otula drogę. Jednak nie na tyle, żebym nic nie widział. Błyszczące od wilgoci gałęzie, utrudniają wędrówkę trupimi rękami. Słyszę mokry szelest, gdy wstrętne łapska, suną po materiale kurtki. Ale cóż. Będę musiał pokochać tę drogę, bo nie wiem, ile mam jeszcze przed sobą i dokąd prowadzi?
***
– Nie płacz najdroższa. Na pewno wyzdrowiejesz.
– Chcę w to wierzyć, ale sam widzisz jak jest.
– Cholera! Przepraszam. Muszę wyjść na chwilę. Nie wiem dlaczego.
– Zgłupiałeś. Nie wiadomo, ile mi czasu zostało. Czy tobie zupełnie odbiło?
– Właśnie dlatego chce wyjść. To znaczy... coś mi mówi, że istnieje jeszcze szansa.
– Nie zostawiaj mnie dupku. Proszę.
– Słyszę, że ci idzie ku lepszemu, moja kochana żono.
– Przestań. Nie odchodź.
– Zaraz wrócę.
***
Stoję na ulicy, patrzę w niebo i wrzeszczę jak opętany: czy istnieje szansa na ratunek?
Doznaje szoku, bo prawie natychmiast, krople deszczu wystukują słowa:
``Musisz wejść na wysoką górę. Znajdziesz tam Bezimienny Kwiat. On zmieni waszą sytuację``
– Jak to zmieni sytuację? Na jaką? Moja ukochana wyzdrowieje? Powiedz coś więcej głupi palancie. Tylko tyle masz do powiedzenia? Doprecyzuj! Gdzie mam szukać? Chcesz, żebym zostawił ja samą, a ja w tym czasie, będę odgrywać jakąś skoczną kozicę.
Niestety. Głos umiera w ciszy, ale i tak jestem uradowany. Jakaś szansa istnieje. Muszę poszukać góry. Tylko gdzie? Nie przypominam sobie, żeby w okolicach było jakiekolwiek wzniesienie. A jednak wracam do domu w lepszym nastroju, podbudowany nadzieją. Powiem, że jeszcze nie wszystko stracone. Prawie biegnę po schodach. Nagle doznaje kolejnego szoku.
Stopnie jakby zanikają. Odczuwam dotkliwy chłód. Co za wariat powrzucał drobnych kamieni, przez otwarte okna. Biegnę dalej. Przecież w pokoju czeka żona. Postanawiam nie tracić sił na zawiłe myślenie, tylko zwyczajnie zaufać deszczowym słowom. Może rzeczywiście, ma to jakiś sens, którego nie pojmuję. Coraz bardziej ślisko. Mam wrażenie, że upadam do tyłu. W ostatniej chwili, chwytam poręcz...
...trzymam w ręce gałąź. Nie upadłem. Czyżby mnie na chwilę zamroczyło? Droga ciągle taka sama. Jedyną zmiana, to coraz silniejszy wiatr. Słyszę wyraźny szelest pokracznych gałęzi. Idę cały czas przed siebie. Nie zawracam. Choć nie mam już tyle sił, co przed początkiem wędrówki. Próbuję wierzyć, że to wszystko nie na próżno. Tylko o co w tym wszystkich chodzi? Mam jakieś poczucie niesprecyzowanej straty. Gnębi to cholernie umysł. Drapieżne sumienie, rozszarpuje myśli wątpliwościami.
Nagle ni stąd ni zowąd, zdaję sobie sprawę, że coś jest: nie tak. Nie z drogą, tylko ze mną. Nie chodzi o to, że wchodzę nie wiadomo czemu, jak jakiś wariat, na jakąś zwariowaną górę, tylko o poczucie... ciała. W pierwszej chwili nie chcę wierzyć, w to co widzę.
Dłonie są niewątpliwie z lekka pomarszczone. Coś tu nie gra i to bardzo. Dotykam rękami twarzy. Tu także czuję zmarszczki. Jak długo już idę? - pytam samego siebie. A może po prostu, z jakiegoś powodu, starszy jestem, z każdym następnym krokiem.
Nie chcę o tym rozmyślać, bo zupełnie sfiksuję. A mam przecież zadanie do wykonania. Skąd taka myśl? Jakie zadanie? Tylko sił zaczyna brakować. To już nie te lata, co kiedyś. Ile ich mam w tej chwili? Szkoda, że nie zabrałem lusterka. A może dobrze, że nie mam.
Wtem, kilkanaście metrów przede mną, widzę jakąś niewielką postać, ubraną na biało. Już naprawdę ledwo idę. Ciężar starości, przygniata do ziemi. Mała dziewczynka czeka nieruchomo. Przytula coś do serca. Podchodzę bliżej. Pyta zupełnie niespodziewanie:
– Naprawisz mojego misia?
– Czy naprawię... kim jesteś i co tutaj robisz?
– Napraw. Proszę. Łapka mu odpada.
Biorę pluszaka do ręki. Rzeczywiście. Misiowa ręka, wisi ledwo ledwo. Mam buty na nogach, to też sznurowadła.
– No co, naprawisz?
– Nie wiem jak. A poza tym, chyba mi spieszno na górę. Nie mogę trwonić czasu, na naprawianie głupich misiów. Po co w ogóle głowę zawracasz. Przepraszam, ale sama widzisz, jak wyglądam.
– Jak fajny stary dziadek.
– No cóż... właśnie... przynajmniej mam pewność.
– Naprawisz?
Męczarnie okropne z tą naprawą przeżywam. Jednak w końcu, za pomocą sznurowadła, tyle o ile, przyczepiam łapkę.
– Ojej! Dziękuję!
– Daleko jeszcze?
– Niedaleko. No to cześć.
***
Patrzę wszędzie wokół, lecz nigdzie jej nie ma.
***
Dostrzegam wierzchołek góry. Niby mam tam wejść? A po kiego? Jednak po jakimś nieokreślonym czasie, wlekąc starcze ciało, docieram do niewielkiego płaskowyżu. Szczytu góry. Jest oświetlony złotawą poświatą, tylko nie dostrzegam źródła światła. Pełno na nim kwiatów. To muszą być te. Tylko który jest: Ten? Co za Ten?
Słyszę z tyłu cienki głosik:
– Pokażę który.
– A ty skąd? I co tutaj robisz, dziewczynko?
– Nie jestem z... tutaj.
– A skąd?
– Dziadki nie powinny być takie ciekawe.
Niby fajnie i wesoło, ale po co tu przyszedłem. Może potwornie źle zrobiłem. Zamiast zostać, to wlazłem jak ten czubek na pieprzoną górę, tracąc czas, który powinienem poświęcić, by być blisko.
Stopy okrwawiłem, chociaż schowane w butach. Ponadto mam niejasne wrażenie, że coś naprawiałem, a na dodatek, jestem starym dziadem. Nawet gdy wyzdrowieje, czy będzie takiego chciała? Wątpię. Wyzdrowieje? Niby kto i dla kogo?
– Nie możesz zwątpić. Twój wiek nie upoważnia, do gadania takich bzdur.
– Wiek? Raczej wieko. Jak masz na imię?
– Jestem Bezimienna. To ten Kwiat.
– Jaki ten? A niby skąd wiesz?
– Bo go Misiu wskazuje łapką. Tą naprawioną.
– Ciekawe co to za głupek zmarnował czas, by naprawić głupiego misia.
– Przestań marudzić, tylko bierz Kwiatka i zmykaj stąd. Tak musi być!
– A czemu, musi? A z tobą co będzie?
– Spoko. Nie twój zakichany interes!
– Pyskata jesteś!
– Dla twojego dobra, jęczący dupku!
– Krzyż mi dokucza, sflaczałe policzki, a w zmarszczkach chodzi mucha.
– Bierz psychę w garść i wyduś z niej na ego, motywacje.
– Raczej w skórę i kości.
– Chyba nie zapomniałeś?
– Ja i zapomnieć? No coś Ty. O niby o czym?
– O matko! Jednak w końcu podołasz. Nie biadol!
– Ale...
– Przestań. No złaź z tej góry, do jasnej cholery!
– W ustach dziecka takie słowa? Nie mam sił. Do dupy wszystko.
– Spadaj! Bo tupnę nóżką!
Przestało padać jakiś czas temu. Trochę mniej ślizgania na mokrych kamieniach. Nadal nie wiem, ile mam lat. Na pewno nie mało, biorąc pod uwagę samopoczucie. Trzymam w ręce jakiś kwiat. A niby skąd on? Wierzę, że to ten właściwy. Właściwy do czego? Tam na szczycie, trochę doszedłem do siebie. Odsapnąłem w samotności, by przemyśleć swoje życie.
Schodzę z jakiejś góry. Z ciałem coś nie tak. Młodnieje. I bardzo dobrze. Z każdym krokiem, lat mi ubywa. Ręce coraz bardziej wygładzone. Na twarzy nie czuję zmarszczek. Tylko po diabła niosę jakiś pieprzony kwiat, który na dodatek, więdnie. Pal go licho. Na co mi on. Lecz nie wyrzucę. Jakoś nie mogę.
Chyba byłem przekonany, że taki niezwykły, nigdy nie straci blasku. Będzie wciąż taki sam. Życia nie straci. Co za bzdury wygaduję. Skąd one we mnie? Nie wiem, czy go zdążę zanieść. Oddać. Tylko komu? Na dodatek, kapie z niego krew. Z kwiatu? Jestem młodszy, po każdym kapnięciem. I fajnie. Nie widzę siebie, ale wiem to na pewno. A poza tym, jest prawie jasno. Znikła ułuda ciemności. Ścieżka nadal wąska, lecz krzewy po bokach zakwitły. Przecież nigdy tu ich nie było.
Widzę przed sobą jakby jasność. To znaczna polana. A właściwie pusta łąka.
Nagle dostrzegam kobietę. Nie mam co do tego wątpliwości. Kiwa do mnie ręką. Podchodzę bliżej. To żadna halucynacja. Z dłoni lecą zwiędnięte strzępki. Widocznie spełniły jakieś zadanie. Oddały żywotność w imię czegoś. Nagle stoję blisko niej. Mówi do mnie:
– Na drugi raz bądź tak miły i przybądź wcześniej. W końcu jestem twoją narzeczoną. Mamy wziąć ślub. Chyba nie zapomniałeś? Masz zamiar całe życie być takim spóźnialskim?
– Narzeczoną? Co ty chrzanisz? Przecież jesteśmy małżeństwem od kilku lat!
– Doprawdy kochanie? Traktuj mnie poważnie. Czyżbyś bredził po próżnicy?
– Ale przecież... jesteś ciężko chora! Leżałaś w łóżku.
– Mniemam najdroższy, że ktoś inny jest tutaj chory. Bardzo cię kocham, ale doprawdy nie rozumiem, o czym mówisz. Ja nigdy nie chorowałam. I oby tak dalej.
Ta sytuacja przerasta umysł. To wszystko, co było, jest, będzie i dlaczego tak, a nie inaczej... o to są kluczowe pytania. Chyba jej nie powiem, jak uciekłem, co przeżyłem, że byłem starym dziadem, a teraz jestem powtórnie młodym i że łaziłem samotnie po górze. Nie. Nie powiem. Takie żale przed nieznajomą. Nigdy w życiu! Jeszcze mnie za wariata weźmie.
– Chyba widzisz tamtą drogę? – słyszę pytanie.
– Widzę kochanie.
– Tam jest przystanek autobusowy. Poczekamy trochę i pojedziemy.
– Oczywiście. Jak sobie życzysz.
Przestaje mnie cokolwiek dziwić. Nawet przystanek autobusowy na środku łąki. Stoimy i czekamy. Sceneria monotonna. Wszędzie wokół, równo i zielono.
– Spójrz najdroższa. Autobus jedzie.
– Widzę.
– Jak przystanie, to do tego wsiadamy.
– Trudno do innego, skoro będzie jeden.
Wiem, że nie powinienem być taki... dowcipny, zważywszy na sytuacje umysłową, ale chcę zachować resztki świata, którego znam i odpowiednią kulturę, wobec obcej kobiety.
– Proszę pani. Za chwilę wsiadamy – uprzejmie przypominam.
– Coś mi tu nie pasuje – słyszę jej głos. – Autobus coraz bliżej, a większy wcale. A zatem zmniejsza rozmiar. Czy starczy dla nas miejsca?
– Zobaczymy.
Podjeżdża autobus. Rzeczywiście niewielki, ale na tyle duży, że możemy wejść. Nachodzi mnie myśl, że inni nie mieli takiego szczęścia. A może czegoś wręcz przeciwnego? W środku pusto. Ona trochę zdenerwowana. Nie wiem czemu. Popatruje po całym wnętrzu, jakby czegoś szukała. O co w tym wszystkim chodzi? Nagle słyszę zamykanie drzwi i pojazd rusza. Jest dziwne nieobecna. Czyżby ta cała sytuacja, była jeszcze bardziej pogmatwana, niż usiłuję myśleć.
Czas upływa na podróży. Świat wokół, wygląda zupełnie normalnie. Zwyczajny autobus i zwyczajna łąka na zewnątrz, pełna takich samych kwiatów. Są mi jakby znajome. Wyglądam przez okno. Patrzę w dół. Droga bardzo wąska. Płatki kwiatów, muskają bok autobusu, jakby żegnały ukochaną osobę.
Sam już nie wiem. Poza tym wszystko pasuje, oprócz ciszy. Coś powinienem słyszeć. Chociażby szum silnika. Cokolwiek. Siadam na siedzenie. Nagle odruchowo spoglądam w dół, chociaż nie wiem, czemu. Jeden but ma puste dziurki. Co tu jest grane, do diabła? Przecież byłem bosy? A może nie? I niby skąd moje buty, tutaj? A jednak coś niewyraźnie słyszę. Jakby dźwięki tłumione przez mgłę. Chyba… o spakowaniu, czy jakoś podobnie. To jakiś absurd!
Postanawiam zrobić coś, co w takiej sytuacji, jest w moim mniemaniu, bardzo zasadne. Idę w kierunku przodu pojazdu. Wyczuwam za sobą, rozgadany szum. Grzecznie pytam;
– Przepraszam... ale dokąd my właściwie jedziemy?
– Kochanie. Co z tobą? Na wakacje jedziemy. Dla odmiany, autobusem.
– Ale... przecież… pani była chora.
– Chora? Co z tobą, głuptasie? Siadaj i zostań przy mnie. I już nigdy nie łaź na tył.
– Fajny pluszak.
– To cenna pamiątka, pewnych zdarzeń z dzieciństwa.
– Rozumem. A wiesz kochanie, że muszę kupić brakujące sznurowadło.
– Doprawdy? To poważna sprawa. Będę cię wspierać w tym przedsięwzięciu.