Author | |
Genre | adventure |
Form | prose |
Date added | 2011-01-18 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 4117 |
Odlot Żoza
Po pożegnaniu z dziadkiem Ado wpłynęli w panujący na świecie Czas Ptaka. Wydostawszy się z ciemnego tunelu spostrzegli, że okolica w której się teraz znaleźli jest pełna surowego piękna. Znaleźli się w tajemnym Kręgu Gór. Okolica była jeszcze bardziej dzika aniżeli ta, przez którą uprzednio przepływali. Uświadomili sobie, że przepływają przez najwyższe piętra Góry Świata.
W pewnej chwili dostrzegli, jak na brzegu rzeki, którą płynęli, pojawili się, sądząc po pełnych dostojeństwa postaciach i strojach, czterej mnisi, ubrani w białe szaty sięgające do kostek, zwieńczone sterczącymi sztywno na ich głowach wysokimi szpiczastymi kapturami. Mnisi wyciągnęli z rzeki przepływające ludzkie ciało, białe i sztywne, jakby z marmuru oraz ułożyli je na przybrzeżnym piasku, na noszach zrobionych z kości jakichś olbrzymich zwierząt. Gdy głowa nieboszczyka ułożyła się bokiem w stronę płynących, w płomieniach słońca zbliżającego się do ściany zachodu rozpoznali twarz swojego przyjaciela Żoza, który niedawno pewnej nocy potajemnie opuścił pokład ich arki, gdy znajdowali się w okolicach wyspy Eleyny.
Z zapartym tchem i uczuciem grozy, bez słowa, przyglądali się ostatnim scenom, jakie zgotował los ich zaginionemu koledze, mając świadomość, że każdego z nich kiedyś może czekać to samo.
Obserwowali przez chwilę, jak mnisi podnieśli ciało w górę, udając się w milczącej procesji w kierunku półki skalnej, na której znajdowała się niewielka, okrągła kamienna stupa. Owal jej wysokiego dachu zwieńczony był postacią olbrzymiego, białego ptaka. W pewnej chwili chłopcy zdali sobie sprawę z tego, że stali się mimowolnymi świadkami pogrzebu Żoza.
Kapłani zaczęli śpiewać, sądząc po ich uroczystym brzmieniu, nabożne pieśni, w których było słychać przejmujące dreszczem głosy zadumy, ale i radości, i zarazem siekierami odrąbywali kończyny nieboszczyka, które potem pocięli na mniejsze kawałki. Potem odrąbali od tułowia głowę, którą podzielili na cztery części, jak jabłko. Wyjęli z przekrojonego wzdłuż całej długości brzucha wnętrzności i odłożyli je na bok. Pozostałą część tułowia pocięli najpierw wzdłuż kręgosłupa na cztery długie tusze, które następnie podzielili na mniejsze kawałki. Trzask rozłupywanych siekierami kości mieszał się w lodowatym górskim powietrzu z dźwiękami nabożnych pieśni w jakąś niesamowitą, ziemsko-niebiańską, okrutną, ale i podniosłą symfonię.
Następnie z powrotem złożyli na noszach zwłoki Żoza w jedną, jakże teraz niedoskonałą, z trudem tworzącą całość postać, ze schowanymi do środka wnętrznościami, z wyjątkiem serca. Na końcu, pozostawione osobno serce położyli na samym wierzchu posiekanego ciała, w okolicach mostka. Gdy już złożyli porąbane części nieboszczyka na kamiennym stole, zaczęli dąć z całej siły na wszystkie strony świata w cztery rogi, których echa, jakby nawołując duchy świata, rozniosło się daleko wśród rozległego pustkowia gór. Na ten sygnał, jakby z jakichś tajemniczych otchłani, z wszystkich niewidzialnych miejsc nadleciały białe ptaki, znacznie większe od znanych im łabędzi. Był jednak wśród nich jeden ptak z czarnymi skrzydłami, w którym rozpoznali swego boćka z Wieldządza.
Teraz rozegrał się na ich oczach ostatni akt, do jakiego doszło na ziemskich drogach ich kolegi. Najpierw rozgorzała pomiędzy ptakami pełna okrucieństwa i bezdusznego sprytu walka o serce zmarłego. Ptaki podczas tej krwawej walki, niczym wrogie rozjuszone bestie, wydziobywały sobie oczy, wyszarpywały z kawałkami ciała pióra, a nawet przegryzały sobie nawzajem szyje. Niektóre z nich padały i zostawały na skałach otaczających stupę, nurzając się we w krwi i jakby tonęły w mroku, w przedśmiertnych konwulsjach.
Wreszcie, gdy unurzany we krwi braci zwycięzca walki o serce, którym okazał się ich znajmy bociek, pomknął z sercem Żoza w górę i zniknął w niebiańskich ciemnościach, pozostałe ptaki już bez walki porywały dziobami po jednym kawałku ciała Żoza i niemal bezgłośnie, rozpływały się jakby bez śladu w czekającym na nie, wciąż otwartym szeroko, coraz bardziej ciemniejącym fiolecie nieba.
Całe ciało Żoza, kawałek po kawałku, za sprawą ptaków znalazło się w niebie, na ziemi tymczasem zapadła noc. Kapłani w blasku zapalonych pochodni zebrali pozostałe po walce wokół martwe ciała podniebnych grabarzy , posypali aromatycznymi ziołami i oblepili całe czerwono-brunatną gliną. Tak przygotowane piekli na ognisku, i teraz już bardziej pomrukując, niż śpiewając nabożne pieśni, starannie zrywali otaczające je gliniane kokony i spożywali do późna w nocy. Coraz bardziej pogłębiając się w otępieniu sytości próbowali w pogłębiającej się w nich zadumie, czytać z niemej a wymownej księgi gwiazd, zapisanej nad ich głowami.
ratings: very good / medicore
jeżeli walczą, to tylko o przetrwanie.
Czym zresztą miałby przegryzać gardła sępom bocian czarny? Żeby gryźć, trzeba mieć siekacze i kły.
Scena z ćwiartowaniem zwłok Żoza /przez mnichów?!/ to grube "po bandzie" przerysowanie.
Pomysł zaczerpnięty z obrzędów grzebalnych w Tybecie, gdzie zmarłych w kondukcie pogrzebowym wynosi się wysoko w góry ptakom na pożarcie, a potem miażdży się pozostawione przez nie kości. To inna /azjatycka/ postać chrześcijańskiego "Z prochu powstałeś - w proch się też obrócisz"