Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2024-04-03 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 320 |
(...)
Raz lub dwa razy w miesiącu jeździliśmy całą kadrą na odprawy do komendy wojewódzkiej OHP w Toruniu. Niezbyt lubiliśmy te spędy, ale wezwanie przez przełożonych to mus. Na wyjazd obowiązkowo musieliśmy wbijać się w nasze wyjściowe, niebieskie mundurki. W hufcu też mieliśmy obowiązek je ubierać, ale w codziennej pracy przeważnie chodziliśmy w naszych, cywilnych ubraniach. Groziło to wpadką w przypadku niespodziewanej wizyty szefów z województwa; wliczaliśmy to jednak w koszty naszej sumiennej pracy przy wychowywaniu podległej nam młodzieży. W każdym zawodzie są sytuacje stresujące. Takich wpadek było na szczęście niewiele; w większości byliśmy wcześniej telefonicznie uprzedzeni przez znajome koleżanki lub kolegów pracujących w komendzie w Toruniu.
Pod koniec sierpnia 1987 roku wezwano nas do województwa; miała się odbyć odprawa przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego. Trzeba było się ubrać w organizacyjne, niebieskie, wyjściowe garniturki. Ponieważ odprawa była akurat połączoną z dużą uroczystością, kadra mego hufca poprzyczepiała na lewej piersi nieliczne medale ohapowskie lub państwowe, jeżeli ktoś je posiadał.
Ten niewielki wybór nie dotyczył mnie. Dopiero niecały miesiąc temu wróciłem ze służbowego pobytu na Syberii, gdzie mnie wysłano jako komendanta wakacyjnego hufca dla młodzieży szkół średnich. Mogłem więc do woli wybierać najładniejsze spośród całej garści odznaczeń i medali, którymi mnie tam dekorowano. Można było dostać oczopląsu od wyglądu i kolorytu tych blaszek. Żeby nie wyglądać jak bożonarodzeniowa choinka, tym razem wybrałem tylko trzy zagraniczne odznaki, w tym jedną szczególną – na tle granatowej emalii startowała złota rakieta, wznosząc się na pióropuszu ognia. Wpadała od razu w oko każdemu postronnemu obserwatorowi, gdyż prezentowała się naprawdę wspaniale. Umieściłem ją na samej górze mundurka, na najbardziej godnym, reprezentacyjnym miejscu mej lewej piersi.
Na jednej z mijanych stacji wsiadło dwóch mężczyzn. Mimo dość wczesnej pory, a może właśnie dlatego, wyglądali na mocno „wczorajszych”. Przysiedli na sąsiednich siedziskach. Do pracy chyba nie jechali, sądząc z ich zachowania – od razu postanowili zapobiec katuszom katzenjammera staropolskim klinikiem, a nie innym dobrym sposobem, choćby wodą po kiszonych ogórkach. „Gdzie znaleźć wodę po ogórkach w pociągu”? Jeden z nich trzymał walizeczkę, z której wyjął napitek niezbędny do klinika. Walizeczka posłużyła za stolik na kolanach, do tego flaszeczka pod pachę i dwa stakaniki. Wyciągnął jednak słoik z ogórkami – prawie pełen zestaw! Były to jednak konserwowe ogórki, ich zalewa niezbyt się nadawała na kaca. Został więc tylko klinik.
Szybko rozlał wódkę do szklaneczek. Wypili, zakąsili. Jegomość ponowił operację zwalczania porannego kaca. „No to na drugą nóżkę, co by się nie kolebać. Uff!” – wyraźnie im ulżyło.
Dopiero po zaspokojeniu pierwszego pragnienia drugi z mężczyzn, siedzący twarzą do mnie, zaczął się rozglądać. Wzrok swój skierował na naszą grupkę, a potem skupił go na mnie. Może nie tyle na mojej facjacie, co na mundurze. Zamrugał, wyglądał jakby chciał zebrać myśli, rozcieńczone przez wypity alkohol. Trącił kompana i wskazał mu głową kierunek. Ten się odwrócił i, wyraźnie zdziwiony, zamarł z butelką w ręku uniesioną nad stakanikiem. Nachylił się do swojego towarzysza i zaczęli ze sobą rozmawiać, co chwila kikując w naszą stronę. Ich początkowo cicha wymiana zdań szybko przerodziła się w głośniejszą sprzeczkę – pierwszy popatrzył jeszcze raz na mnie i zaczął stukać palcem w swoją lewą pierś, coś nieskładnie mamrocząc, a drugi kręcił z powątpiewaniem głową. Jednak dosłyszałem słowo „rakieta”. „Co oni? O moją blaszkę się kłócą?” – przemknęło mi przez głowę.
Nie mogli się porozumieć. Wreszcie podali sobie ręce i jeden przeciął ten uścisk.
– Chyba się o coś założyli – szepnąłem i przymrużyłem oko do kolegów. – Nawet się domyślam, o co.
– Pewnie o twoją rakietę. – Dudziński cicho się zaśmiał. – Rzuca się w oczy.
– O tym właśnie pomyślałem. Wyglądam jak… – Nie dokończyłem zdania, szukając odpowiedniego słowa.
Nie zdążyłem, gdyż w tym samym czasie jeden z jegomości zdobył się wreszcie na odwagę. Podniósł się z trudem i zrobił dwa chwiejne kroki w naszą stronę; akurat wagon zakolebał na zakręcie, na szczęście zdążył się uratować przed upadkiem chwytając dwoma rękoma za pionową rurę przy naszym siedzisku. Zamrugał oczami i przeciągnął kilka razy palcem przy ustach.
– Prze… przeepraszam ppanów – bujał się w rytm jadącego pociągu, ale ratowało go mocne trzymanie rury – ale myy tu z kumplem… ykk! – odbiło mu się. – Jeszcze raz przepraszam. My trochę nie tego… no nie wiemy, co to za mundury? – Palcem wskazał na nasze niebieskie uniformy. – My w wojsku byli, aale takich nie widzieliśmy.
Dudziński od razu wyczuł okazję do żartu. Przybrał surową minę i oficjalnie odpowiedział:
– Nie wolno nam powiedzieć. Tajemnica państwowa. – Zmarszczył brwi i jeszcze bardziej sucho dokończył: – Wiecie, co to tajemnica państwowa?
Pytający aż się wyprostował, odruchowo puścił rurę i odchylił się w tył wyciągając przed siebie ręce w obronnym odruchu. Zachwiało nim ale odruchowo ponownie chwycił za rurę.
– Ja…asne, my wiemy, wiemy. W porządku. My przecież w wojsku byli. Tajemnicaa to tajemnica, maa się rozumieć. Aale, panowie… ykk! Przeepraszam – czknął, jednak kulturalnie się zachował – my tak z Karolkiem, to jest z kolegą – wskazał głową – założyliśmy się już o flaszkę. Jaa mówię, że wojska rakietowe, bo ten pan ma rakietę – wskazał na mnie – a Karolek że nie, że chyba lotnicze, bo takie niebieskie. Noo a zakład my już zrobili. Nie można by…
– Nie można – przerwał mu Dudziński. – Trudno, panowie, ale nie możemy powiedzieć. Już mówiłem.
– Noo, ja rozumiem, ale co teraz z flaszką? Zakład stoi. Oczywiście i dla panów coś się znajdzie. A myy z Karolkiem ani mru mru. Nie, Karolek? – Odwrócił się do kumpla, który chwilowo przydrzemał, ale na dźwięk swojego imienia poderwał głowę i odruchowo nią potrząsnął . – No,wiidzicie, panowie, Kaarolek też mówi, że pary nie puścimy. – Uderzył się pięścią w pierś. – Do grobu zabierzemy, a nikomu nie powiemy!
Dudziński udał głęboki namysł i z wahaniem w głosie zakomunikował:
– Noo nie wiem. Jednak tajemnica…
– Jak grób. – Tym razem to proszący wszedł w słowo Dudzińskiemu i powtórzył, ponownie uderzając się w pierś: – Jak grób!
Dudziński popatrzył po nas:
– Co myślicie? Dobrze im jednak z oczu patrzy. No i ten zakład już zawarli…
Ostatkiem sił powstrzymałem wybuch śmiechu, ścisnąłem usta, niby się zastanawiając i wolno wypuściłem powietrze z płuc. Modulując głos i przeciągając zgłoski odpowiedziałem bardzo poważnie:
– Właaściwie… właściwie to i tak później nie będzie tajemnicą. Jeżeli obiecają, że do tego czasu nikomu nie powiedzą… Fakt, jednak już się założyli, a to świętość.
– No dobrze. – Dudziński udał zawahanie, ale lekko potaknął głową. – Wyjątkowo dla was, ale… pamiętajcie!
– Jaasne. Cii – nasz rozmówca przyłożył palec do ust – jak grób!
Dudziński kiwnął palcem w stronę Karolka. Kiedy ten się podniósł i obaj ku niemu nachylili. wyszeptał im do uszu:
– Słyszeliście o Hermaszewskim?
– No, jakżeby nie – obruszył się Karolek. – Wszyscy słyszeli. Nasz kosmonauta!
– No właśnie. Był pierwszy, ale przecież nie będzie też jedyny. A wiedzieliście wcześniej, że ma polecieć?
– Toć nikt nie wiedział. Dopiero pokazali, jak poleciał!
– No właśnie – powtórzył Dudziński. – Dopiero jak poleciał… a w przyszłym roku minie dziesięć lat od jego lotu. Okrągła rocznica… – zamilkł i znacząco spojrzał na naszych rozmówców. Po chwili dokończył: – Już najwyższy czas, aby… – znowu zawiesił głos.
Obaj odruchowo się wyprostowali i jak na komendę zamrugali oczami. Pierwszy z zaskoczenia otrząsnął się kolega Karolka:
– Oo! To znaczy – z wrażenia chyba wytrzeźwiał, gdyż przestał przeciągać słowa – znaczy chciałem powiedzieć, że… że panowie…
– Ciszej, nie tak głośno – upomniał go surowo Dudziński. – Co ja mówiłem?
– Jasne, jasne, tak, już.
– Znowu tylko dla was. – Kiwnął palcem, aby ponownie się nachylili. – Kolega – wskazał na mnie – jest już po kursie. Ukończył z wyróżnieniem, dlatego ma tę rakietę na piersi. My dopiero w trakcie, więc jeszcze nie mamy. Więcej nie możemy powiedzieć. Tajemnica. Pamiętajcie. Nikomu!
– Nikomu! Żebym rodzonej matki nie poznał! – Pomachał palcem i trącił kolegę: – Karolek, słyszałeś? Dawaj dwie flaszki dla panów kosmona… – przerwał, zauważywszy moją surową minę. Po sekundzie dokończył, poprawiając się: – Ee, tego, to znaczy dla kochanych naszych panów. A my, Karolek, grób! – Przyłożył ściśniętą w pięść dłoń do ust i głośno cmoknął. – Ja cię chrzanię, ja cię chrzanię… nikomu nie powiemy!
Udaliśmy, że trochę się krygujemy przed przyjęciem poczęstunku, ale... kulturalni ludzie nie odmawiają podarunku, nawet kiedy im nie odpowiada formą czy treścią. Umieją to ukryć i nawet podziękować. Nam forma odpowiadała, a zwłaszcza treść w niej ukryta, więc prezent został przez nas przyjęty. Grzecznie podziękowaliśmy, przypominając jednocześnie jeszcze raz o obowiązku dochowania tajemnicy przez naszych rozmówców i jednocześnie darczyńców.
Schowaliśmy otrzymane dwie butelki do torby. Dopiero co poznani współpasażerowie usiedli na swoje miejsce, a Karolek zaraz nalał wódkę do dwóch stakaników. Wzniósł flaszkę do góry i z pytającym wzrokiem spojrzał w naszą stronę.
– Niestety, nie możemy – odmówiłem, przepraszająco unosząc otwartą dłoń. – Jesteśmy na służbie.
– Służba to służba. My nie w pracy, więc możemy. Co nie, Karolek? – Nasz rozmówca wzniósł stakanik do góry. – No to, za naszych kochanych panów kosmo… kochanych panów! – Przechylił i wypił duszkiem. Karolek dotrzymał mu kroku.
Nasi współpasażerowie wysiedli na stacji w Chełmży. Mimo że zdążyli jeszcze wypić kilka „głębszych”, wyglądali na bardziej trzeźwych niż kiedy wsiadali do pociągu. Wyglądało, że to nasza tajemnica, troszkę im ujawniona, zadziałała tak orzeźwiająco. Już na peronie zaczęli gwałtownie gestykulować i co chwilę kładli palec na ustach. Możliwe, że zaczęli się kłócić, kto wygrał zakład, chociaż żaden z nich nie trafił.
My zaś zaoszczędziliśmy własne pieniążki na nieoficjalną część uroczystości, która się odbyła w innym miejscu, już po części oficjalnej. Poklepałem wtedy z satysfakcją swoją odznakę z rakietą. Niby takie małe „prawie nic”, a przyniosła profity. Fakt, że blaszka była naprawdę ładna.
---
*fragment nowo pisanej książki `W niebieskim mundurku i bez niego`
ratings: perfect / excellent
Mnie też przydarzyła się podobna przygoda. Jadący ze mną w jednym przedziale panowie opuścili zakład karny i też go czcili alkoholem. Wzięli mnie za biskupa. Wysiedli w Częstochowie. A ja jechałem do Warszawy, a właściwie do Obór k. Warszawy na ogólnowojskową sesję literacką. W czasie dalszej trzyipółgodzinnej podroży pociągiem opisałem tę przygodę niemal na kolanie, na miejscu szybko przepisałem na maszynie do pisania (komputerów jeszcze nie było) i oddałem na konkurs. I... wygrałem go w kategorii prozy.
Jak Ciebie wzięli za biskupa? Miałem czerwoną czapeczkę? :)))
Gratuluję - napisałeś od razu i dało to efekt. Ja wspominam po wielu latach, ale przynajmniej pamięć odświeżam i na nią nie narzekam ;)
ratings: very good / very good
W moich wspomnieniowych książkach jest tylko to, co sam przeżyłem (w jednej, o Wileńszczyźnie - częściowo wspomnienia rodziców).
Mój jest inny - ponieważ to książka, mogę się rozpisać, wstawiać przemyślenia - i tak robię. Kiedy piszę oddzielne miniaturki (zwłaszcza dribble, drabble), to oczywiście - wtedy zwięźle.
ratings: perfect / excellent
Słowem,
trawestując znane porzekadło,
Powiedz mi, j a k i mundur nosisz, a powiem ci, kim jesteś
ZA MUNDUREM PANNY SZNUREM,
Choć mundury szarobure
A okopy flanki blanki
Dzikie tylko i ponure